Jestem świeżo po lekturze
książki, którą chciałam przeczytać w chwili, gdy usłyszałam, że wejdzie do
sprzedaży. Skłoniła mnie nie tylko dobra autorka, ale przede wszystkim tytuł i
opis. „Umarł mi. Notatnik żałoby” Ingi Iwasiów. Miałam duże oczekiwania wobec
tej książki, oczekiwania osoby, która też kiedyś straciła kogoś bliskiego i
chciała przeczytać nagą, niepokolorowaną, nieokiełznaną prawdę, relację z
żałoby i jej zdrady, upadku świata i do niego wracania. Ta książka to zajrzenie
przez dziurkę od klucza w głąb złości i rozpaczy kogoś osieroconego. Po tej
książce nie można oczekiwać terapii czy katharsis, jedynie podzielenia tego, co
samemu się kiedyś czuło i ta książka to zadanie spełniła.
Czy macie swój własny notatnik
żałoby, moglibyście taki napisać? Każdy z nas ma swoją księgę zmarłych, mniej
lub bardziej dotkliwą, mniej lub bardziej szczegółowo zapamiętaną, rzadziej czy
częściej powracającą. Ta książka przypomniała mi ile ja mam w sobie jeszcze
złości pomimo upływu lat. Śmierć to temat tabu. Nawet śmierć to pole do
zazdrości i licytacji. Kto ważniejszy komu umarł. A przecież każdemu, ktoś,
gdzieś, kiedyś… Każdy tracący wie, że nie liczą się więzy krwi łączące nas z
umarłym, ale więź emocjonalna nici, która została gwałtownie przez śmierć
zerwana, zmuszająca nas do pójścia przez życie z ciągnącą się za nami nicią
bardziej pustych doświadczeń odkąd nie możemy ich opowiedzieć osobie, która
odeszła.
Pamiętam ten dzień bardzo
dokładnie. Pamiętam go jak wczoraj, którego już nie ma i nie wróci. Nie zapomina
się dnia, w których straciło się naiwność i niewinność świata. Nie wypiera się
z pamięci dnia, w którym odeszła osoba, która sprawiała, że czułaś się mądra,
ważna, ucząca cię życia i dająca nadzieję na przyszłość. Nie zapomina się dnia,
w którym umarła dla ciebie druga matka. To moje tabu, to moja spowiedź, to moja
wylana, zachowana głęboko w sercu na wiele lat rozpacz.
To był wtorek 10 lat temu.
Weszłam do szkoły jak co dzień, w powietrzu coś wisiało, coś mrożącego krew w
żyłach. Zza rogu ujrzałam wciąganą do klasy moją wychowawczynię w łzach.
Wiedziałam od razu komu się coś stało. Jej najlepszej przyjaciółce w pracy, a
mojemu największemu autorytetowi i drugiej matce. Nie pamiętam od kogo padły te
słowa, trzasnęły mnie od tyłu garnkiem w głowę – „Pani C. miała wypadek, ktoś
ją potrącił, jest bardzo źle, ksiądz już był u niej.” Pamiętam iskrę nadziei,
naiwności. Przecież nie umrze, nie może. Dorośli nie umierają, ukochane osoby
nie mają prawa umierać przed nami. Ale łzy Pani S., kobiety, która wydaje się
nigdy nie płakać, i jej sekundowe zetknięcie ze mną wzrokiem rozwiało moją
nadzieję. E. przygotuj się na najgorsze. Chyba usiadłam na krześle w holu,
chyba ktoś chwycił mnie pod ramię, bo zrobiło mi się słabo. „Pijany kierowca
walnął w nią, podobno poleciała metr w górę i uderzyła w lampę uliczną i ma
całą spuchniętą głowę i obrzęk mózgu. Wracała od krawcowej z sukienką na
studniówkę…” Do dziś nienawidzę tego faceta, który nigdy nie poszedł za to do więzienia. Nie znoszę tego niebezpiecznego zakrętu i lampy ulicznej. Dziś stoi tam jeszcze większa i bardziej rozświetlająca niebezpieczne przejście dla pieszych.
Dzień wcześniej, w poniedziałek, miała ze mną ostatnią lekcję języka niemieckiego. OSTATNIĄ. Pamiętam jej ostatnie spojrzenie. Żaden nauczyciel nie potrafił patrzeć ci tak prosto w oczy mówiąc, że jesteś w czymś świetna i będziesz sama świetnym nauczycielem. Pamiętam układ ławek, pamiętam salę, w której widziałam ją po raz ostatni. Ławki ustawione w podkowę, ja siedząca na ukos od biurka Pani C. by zawsze mogła na mnie spojrzeć tym spojrzeniem pełnym wiary. Mało kto wie, że miałam studiować tak naprawdę niemiecki albo lingwistykę stosowaną. Obraziłam się tego dnia na Boga i swoje plany na przyszłość. Nie miały już sensu bez Niej.
Dzień wcześniej, w poniedziałek, miała ze mną ostatnią lekcję języka niemieckiego. OSTATNIĄ. Pamiętam jej ostatnie spojrzenie. Żaden nauczyciel nie potrafił patrzeć ci tak prosto w oczy mówiąc, że jesteś w czymś świetna i będziesz sama świetnym nauczycielem. Pamiętam układ ławek, pamiętam salę, w której widziałam ją po raz ostatni. Ławki ustawione w podkowę, ja siedząca na ukos od biurka Pani C. by zawsze mogła na mnie spojrzeć tym spojrzeniem pełnym wiary. Mało kto wie, że miałam studiować tak naprawdę niemiecki albo lingwistykę stosowaną. Obraziłam się tego dnia na Boga i swoje plany na przyszłość. Nie miały już sensu bez Niej.
Wtorkowe lekcje zakończyła ta
najgorsza wiadomość. Zmarła. Byłam w drodze do szatni po kurtkę. Na półpiętrze,
na schodach, ktoś mnie prawie zepchnął tymi słowami ze schodów. Rzuciłam się w
kąt, a może rzuciła mnie moc sprawcza tych słów i widok tonącej we łzach pani
S. Świat dookoła zaczął kręcić się w zastraszającym tempie. W Polsce istnieje
sfera intymna rozpaczy. Płacz ile chcesz, ale dla siebie i w domu. Pamiętam jak
miałam to wtedy gdzieś. Zaczęłam szlochać, wyrywać się z objęć dwóch
przyjaciółek, hiperwentylowac, gdy z sal lekcyjnych zaczęli wylewać się ludzie
gapiący się na mnie jak na obłąkaną. Nie można mnie było chwycić i uspokoić,
pamiętam uczucie bycia dzikim zwierzęciem, które ktoś chce wepchnąć do klatki.
Nie chciałam przestać płakać, nie chciałam zostać przytulona i przyciśnięcia w
razie gdyby, to miało mnie uspokoić i moja prywatna rozpacz miałaby mi zostać
przerwana. Niech widzą, niech patrzą, gdy rozpacza ktoś, kto stracił ukochaną
osobę! Niech świat się zatrzyma, niech wszyscy się zastanowią, zasmucą, niech
im będzie niezręcznie. Pamiętam moje przyjaciółki wstrzymujące osoby ode mnie
chcące zapytać co się stało i pocieszyć i siebie zamkniętą w kącie. Myślałam,
że po tej chwili stracę mowę i już nigdy nic nie powiem. K. i A. były moimi
pierwszymi świadkami półosierocenia.
Mieszkańcy mojego miasta mogliby powiedzieć,
że od wszystkiego mieszkam daleko, dlatego nikt mnie nigdy nie odprowadzał, z
imprez zawsze wracałam sama w nocy z życzeniem bezpiecznej drogi. Dziewczyny
odprowadziły mnie połowę drogi do domu. Nie winię ich, że nie doprowadziły mnie
do samych drzwi. Trudno być świadkiem zawalenia się czyjegoś świata. Trudno iść
przez miasto z kimś kto wyje jak opętany, nie może złapać oddechu i wykrztusić
z siebie ani słowa. Zwolniłam je ze służby i resztę drogi wyłam sama. Wyłam do
zasłoniętego chmurami słońca, a może do Boga dlaczego Ją zabrał. Nie wiem, ale
pamiętam, że nie mogłam wykrztusić z siebie słowa, tylko mnóstwo
nieartykułowanych dźwięków. Nie wiem jak doszłam do domu, wiem, że przechodząc
jego próg byłam tak wycieńczona jakbym przebiegła maraton i całkowicie się odwodniła
zostawiając 60% wody swojego ciała na chodnikach mojego miasta. Torba wypadła
mi z rąk i zsunęła się na ziemię, to samo bezwiednie zaczęło robić moje ciało,
gdy weszłam na korytarz, a matka zobaczyła mnie przerażona z kuchni. Wstała pytając
co się stało, a ja nie mogłam z siebie tego wydusić. Ktoś wsadził mi pięść w
gardło i ścisnął struny głosowe. Uniosłam głowę w górę i zawyłam najgłośniej w
swoim życiu i jąkając się i zanosząc płaczem wypowiedziałam te słowa: Pani. C
nie żyje… I wtedy to się stało. Wtedy moja matka pierwszy raz w życiu próbowała mnie przytulic na
pocieszenie. Ten bezczelny gest tak mnie rozłościł, że odepchnęłam moją matką
na ścianę. „Teraz?! Dopiero teraz chce Ci się mnie przytulać?! Miałaś na to
całe moje dzieciństwo nieprzytuleń.” Krzyczało moje nieme spojrzenie. Pobiegłam
na górę. Reszty dnia nie pamiętam. Zalał się łzami i zamazał bez pamięci.
Nie ma daty ważności na żałobę i
rozpacz. W pracy nie wypisują nieokreślonego L4, a do szkoły nie dają
usprawiedliwień. Masz żyć. Masz iść dalej. Nic nie jest w stanie oddać mojej
wściekłości dnia następnego i konieczności pójścia do szkoły. Nienawidziłam każdego
tamtego dnia. Nienawidziłam najbardziej osób, które śmiały się śmiać i żartować.
Miałam ochotę uderzyć ich prosto w twarz otwartą dłonią i kazać im padać na
kolana i płakać, rozpaczać, uszanować cudze uczucia. Pamiętam M. śmiejącą się w
pierwszej ławce na geografii. Wybiegłam z klasy by nie wybuchnąć przed
dzwonkiem i usiadłam sama na korytarzu. Jego pustka i cisza dodały mi chwili
otuchy i uspokojenia. Bo tak powinna wyglądać rozpacz. Pusta i cicha, nie
zmącana echem śmiechu życia toczącego się bezczelnie poza śmiercią.
Piątek 25 stycznia zbliżał się
wielkimi krokami. Dzień pogrzebu. Pamiętam deszcz i obojętność na niego,
przynajmniej zlewał się znów z niezakręconym kranem moich łez spływających po
policzkach. Trzymałam się kurczowo ogromnego znicza. Tak mocno, że miałam potem
zakwasy cały tydzień. Z boku stały K. i A. podtrzymywały mnie pod ramię. „Dziś
żegnamy nie tylko nauczycielkę, ale i dla wielu z nas, drugą matkę”. Prawie
zemdlałam. Prawie umarłam. Prawie pojęłam. Nikt nigdy Jej nie zastąpi. Nikt nie
pojmie ile dla mnie znaczyła, nikt nie dowie się, że byłam jej ulubioną
uczennicą i nie tylko własną, ale i Jej nadzieją na przyszłość. Dziś regularnie
w sekrecie odwiedzam Jej grób, z którego uśmiecha się do mnie już tylko nieżywa
fotografia albo powracająca Jej postać w snach.
Dnia 21 stycznia 2003 roku
odeszła moja matka, którą zawsze chciałam mieć. Nie była pierwszą i ostatnią
postacią w mojej księdze umarłych, ale zdecydowanie najważniejszą. Dwa lata
później moja księga umarłych zaczęła się tak w zastraszających tempie zapełniać,
że wydawało się, że wylewa się w niej tusz i nie mam już gdzie pomieścić
rozpaczy. 28 maj, babcię zżarł rak czyhający na nią od dwóch lat. Pamiętam
ostatnią przytomną rozmowę, ostatnie odwiedziny, kilkukilometrowy spacer
rozpaczy do domu i tłumiony przed gapiami szloch. Dorosła już ja wiedziała, że
Babcia umarła już tamtego dnia, w tym łóżku, gdy przeprosiła mnie, że nie
dawała mi w życiu więcej i spod poduszki wyciągnęła ostatnie 20zł i wcisnęła w
dłoń, które nie chciały ich przyjąć, godząc się jednocześnie na ostatnie
pożegnanie. Długie lata wstydziłam się tych 20zł. Wstydziłam się strachu
pojechania i pożegnania się z Jej ciałem. To nie była już Ona i nie chciałam pamiętać
Jej sztywnego ciała. Pamiętam chęć oczyszczenia sumienia wejściem pod prysznic,
zamiast tego znów nie musiałam nawet odkręcać kranu wody, bo zalewała mnie ta
słona z oczu, odpływała czarną smugą wraz z tuszem z zaciśniętych powiek. Zmuszenie
wnuków, kogokolwiek, do tego by dotknęli po raz ostatni osobę w trumnie jest
jednym z najgorszych doświadczeń w życiu. Nikogo nie powinno się do tego zmuszać.
Tej lodowatej dłoni i najbardziej gładkiej skóry jakiej w życiu dotykałam, nie
zapomnę nigdy. Nie minęły trzy miesiące, a śmierć zabrała mi drugą babcię. Tą
mieszkającą za płotem, tą uczącą mnie pieczenia, tą dokarmiająca jedzeniem i
miłością brakującą w domu. Ta ucząca samodzielności, ta najbardziej kochająca.
Odeszła z kurwami na ustach wykrwawiając się w ramionach mojej matki. Telefon o
5 rano nie mógł przynieść dobrej wiadomości. „babcia umarła, idź ją potem
pożegnaj”. Nauczona wyrzutami braku pożegnania z poprzednią babcią, przy tej
siedziałam trzy godziny. Leżała na kanapie i wizualnie się przede mną kurczyła,
a kąciki ust opadały coraz niżej.
Mówiłam, że nikt nie powinien zmuszać do dotknięcia zmarłej osoby? Nikt nie
powinien patrzeć na to jak bezlitośni ludzie z domu pogrzebowego wkładają na
siłę do ust szczękę i wkładają do trumny ciało gruchocząc kości. Zbezcześcili
ciało i usta, która tyle razy poprawiały mi humor swoim spontanicznym wybuchem
śmiechu. Wiele razy powrotów do domu dopadała mnie ta chwila. Ta chwila, w
której zapominasz, że ktoś nie żyje i czeka na ciebie w domu. Ten okropny
moment oprzytomnienia, że to nie śmiech twojej babci, ale to twoja matka
identycznie się śmieje.
Pamiętam, pamiętam, pamiętam…Słowo
główne mojego notatnika żałoby. Ciągle pamiętam, ciągle odwiedzam, rozmawiam,
tęsknię i czasem, ale to czasem, jestem zła. Ale już nie na ludzi żyjących
dalej, ale na ciebie, śmierci.
Tego roku usłyszałam piosenkę,
którą wiem, że chcę by zagrano na moim pogrzebie. Życie jest zbyt krótkie by
nie pamiętać, że nie znasz dnia ani godziny. Zatem żyjmy.