Czasami aż mi głupio opisywać jakieś miejsce, które jest trudno dostępne dla turystów. Myślę jednak, że chociaż w ten sposób mogę przybliżyć Wam bogactwo dziedzictwa kulturowego Toskanii.
To trochę tak, gdy nie wolno robić zdjęć, ale potem idąc, chociażby przez Piazza Santa Croce, inaczej patrzę na okna jednego z pałaców i wiem, co kryją.
Ostatnio pogłębiłam inny sposób na dostanie się do miejsc, do których nie weszłabym z ulicy.
Na Facebooku śledzę różne toskańskie strony. Jest ich tak dużo, że nie wymienię ich tutaj, jeśli chcecie wiedzieć, które to, wejdźcie na mój profil i zobaczcie, co mam w "polubionych".
Z tych źródeł zyskuję informacje o różnych wydarzeniach, festach, nadzwyczajnych otwarciach, itp.
Wiosna to, na przykład, czas wielu imprez o charakterze ryneczków, targów.
Bywają te bardzo rozbudowane, z wieloletnią tradycją i z płatnym wejściem, jak chociażby Mostra Internazionale dell'Artigianato w Fortezza da Basso - tegoroczna zaczyna się jutro i trwa do 1 maja, czy druga, według mnie o wiele bardziej szlachetna, Artigianato e Palazzo na terenie Giardino Corsini - najbliższa edycja 12-15 maja.
Ale nie o nich, nie o nich dzisiaj.
W samej Florencji obdywa się wiele mniejszych imprez, których zakres tematyczny mniej mnie interesuje, a bywa, że wcale, za to miejsce akcji, i owszem.
Jedynym mankamentem są trudne warunki fotograficzne, bo kramy psują charakter willi.
Mimo tego, chciałam Was dzisiaj zaprosić do dwóch miejsc, które zobaczyłam w odstępie tygodnia.
Pierwsza to Villa le Piazzole. To posiadłość z XVI wieku, wybudowana na resztkach wcześniejszych zabudowań, w tym średniowiecznej wieży.
Obecnie służy jako wyrafinowana rezydencja i bed&breakfest. Położona jest wśród wzgórz na południu Florencji (15 minut autem od centrum), oddalona od ruchliwej drogi. Można do niej dojechać tak wąską ulicą, że składanie lusterek wydaje się jedynym sposobem na przejechanie szerszych aut. W ogóle nie czuć dotyku miasta.
Nie wiem, dlaczego tak słabo obfotografowałam wnętrza? Chyba za mało jeszcze umiałam odciąć się od handlowego charakteru imprezy. Lepiej mi poszło w ogrodzie.
Właściwie niewiele mnie zainteresowało z wystawianych towarów, to było klasyczne mydło, powidło.
Za to zaintrygowało mnie, jak Włosi, przeczuleni na punkcie bezpieczeństwa imprez, mogli ustawić kramy nad samym basenem?
Widać, że obiekt jest bardzo zadbany, aż korci zostać klientem Villa le Piazzole.
Drugą posiadłością była Villa Montalto, położona z kolei na północnych pagórkach Florencji, w podobnej odległości od centrum, co poprzednia. Niedaleko stadionu, co mogłoby być minusem, gdyby chcieć wypocząć w tej willi, podczas trwania sportowych imprez. Jednak Villa Montalto jest wykorzystywana głównie na "zbiorcze" wydarzenia, typu wesela, konferencje, czy mercatini. Właśnie kiermasz pozwolił wejść na teren nieruchomości.
A wejście było długie i pod górkę, bo na wszelki wypadek, nie napisano, że można podjechać autem, wspomniano tylko o busiku dowożącym na miejsce, więc grzecznie zostawiliśmy auto przy głównej drodze, nieopodal bramy. Z radością nie skorzystałam z navetty, wiosenna zieleń tunelu aż prosiła o spacer. Widać większe zaniedbanie terenu, choć co pewien czas widoczne gaje bambusowe wprawiały mnie w zachwyt, nie chciałam pamiętać, jak ekspansywnymi roślinami są te olbrzymie tyki.
U góry czeka olbrzymia rezydencja, na moje oko XVII/XIX wieczna - wewnątrz (bardzej nowocześnie XIX/XX wiek), jak i na zewnątrz niej rozlokowały się stoiska z modą vintage.
Tym razem udało mi się więcej pamiętać o pomieszczeniach, ale smutno mi się je fotgrafowało. Były takie wypatroszone, a nawet jeśli pozostało coś z wyposażenia (piękna biblioteka z koronkowym sufitem), to w zestawie z kramami wyglądało to tragicznie.
A szkoda, bo widać, że pokoje mają wiele ciekawych sztukaterii, a na górne (niedostępne) piętro prowadzi winda z pięknym zdobnie okratowanym wejściem, na którym powieszono jakieś materiały reklamowe. Winda ponoć działa i jest smaczkiem dla miłośników dawnej techniki.
Klientela mercatino była bardzo odmienna od tej z Villa le Piazzole. Pojawili się ludzie o bardziej zdecydowanym stylu, czasami interesującym, było też więcej obcokrajowców.
Jedno jest pewne w takich sytuacjach. Bez gastronomii nie ma imprezy, zawsze znajdzie się jakiś wyszynk :)
A ja sobie wśrod "wintydżowych" towarów znalazłam poniekąd kaligraficzny klejnocik - intarsjowany bibularz. I już niczego więcej do szczęścia nie potrzebowałam.
Cieszę się, że zobaczyłam obydwie wille, to pogłębiło moje pojęcie o tym, jak to mieszkano w dawnych czasach.
Dzięki Małgorzato-a ja nareszcie wiem jak używać suszarki do butelek! Duch Marcela Duchampa zagościł w tym wpisie :)
OdpowiedzUsuńMasz taką?
UsuńZnowu do Ciebie po pewnej przerwie trafiłam... Lubię Twoje opowieści i z przyjemnością zwiedzam miejsca, które tak pięknie opisujesz i pokazujesz. Odbyłam właśnie przy porannej sobotniej kawie miły, choć niespodziewany spacer. A wiosna aż prawie pachnie... Pozdrawiam Ania
OdpowiedzUsuńA ja się cieszę z każdych powrotów i zawsze grzecznie zapraszam na następne wizyty :)
Usuń