środa, 31 grudnia 2014

Simon Beckett - "Rany kamieni"



Swego czasu bardzo polubiłam cykl książek o doktorze Davidzie Hunterze, sądowym antropologu pomagającym rozwiązywać kolejne kryminalne zagadki. Chętnie kupiłam więc nową książkę Simona Becketta, zachęcona dodatkowo okładkowym zapewnieniem, że oto trzymam w rękach coś zupełnie odmiennego od wcześniejszych powieści autora. 

Podstawowa różnica jest taka, że w "Ranach kamieni" już nie spotkamy doktora Huntera. Szkoda, ponieważ nowy główny bohater wypada przy nim jakoś blado, mimo noszonej w sobie tajemnicy, której szczegółów nie poznajemy prawie do końca książki.
Poznajemy Seana kiedy ucieka. Przed czym? Tego nie wiemy, poczucie zagrożenia jest jednak mocno odczuwalne. Czy Sean ucieka przed niebezpieczeństwem czy przed wymiarem sprawiedliwości? Nie wiadomo. 
Przypadek sprawia, że trafia na zapuszczoną farmę gdzieś na francuskiej prowincji i od razu robi się dziwnie - bo niby jest tam gościem, ale jakoś bardziej przypomina to bycie więźniem, otoczenie i mieszkańcy farmy sprawiają wrażenie mocno podejrzanych, a mimo to Seanowi nie spieszy się z opuszczeniem tego miejsca. 

Atmosfera jest mroczna, kryminalna fabuła najpierw odkrywa przed czytelnikiem niepokojące wydarzenia, a potem znajduje ich rozwiązanie, ale całość wypada niestety marnie. Zupełnie jakby napisał to debiutujący pisarz, a nie facet, który stworzył serię naprawdę niezłych w swoim gatunku powieści, a przede wszystkim świetnego, pełnokrwistego bohatera - rezygnacja z Davida Huntera to chyba największy błąd Becketta. 
Nie znajdziecie w "Ranach kamieni" szczególnie wciągającej historii, nie znajdziecie interesującego głównego bohatera ani opisów tego, co dzieje się z ciałem po śmierci - czyli żadnej z rzeczy, za które ja sama polubiłam poprzednie książki Simona Becketta.
Tym razem niestety jest słabo. 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Gillian Flynn - "Zaginiona dziewczyna"



Całkiem zacny kawałek literatury sensacyjnej. Nie słyszałam dotąd o Gillian Flynn, ale po tej lekturze mam ją na celowniku i na pewno przeczytam coś jeszcze jej autorstwa. 

Amy i Nick przeprowadzają się z Nowego Jorku na prowincję. W wielkim mieście im się nie powiodło, w małym mają szansę zbudować wszystko od nowa. W dniu piątej rocznicy ślubu Nick wraca z pracy i zastaje dom otwarty na oścież, rozłożoną deskę do prasowania, przypalający się czajnik i… ani śladu żony. 
Rozpoczynają się poszukiwania i policyjne śledztwo. Amy chcą znaleźć nie tylko jej najbliżsi, lecz także cała Ameryka - zaginiona jest bowiem pierwowzorem głównej postaci popularnej serii książek dla dzieci, piękną, mądrą dziewczyną, ucieleśnieniem amerykańskiego ideału. 
Dość szybko głównym podejrzanym zostaje Nick, z pozoru tak samo idealny jak żona, ale reagujący na sytuację co najmniej dziwnie. Kiedy należałoby okazać zdenerwowanie, on jest oazą spokoju. Kiedy inni płaczą, on demonstruje uśmiech hollywoodzkiego aktora. Kiedy oczekuje się od niego, że się załamie, on flirtuje z nieznajomymi kobietami. 

Narracja jest pierwszoosobowa i o tyle ciekawa, że z jednej strony poznajemy historię małżeństwa widzianą oczami Nicka, a z drugiej mamy okazję czytać dziennik Amy. Wyłania się z tego obraz kochającego się, dobrego małżeństwa, z jego małymi rytuałami i prywatnymi żartami, a jednak im głębiej w to wchodzimy tym mniej jesteśmy pewni co z tego ładnego obrazka jest prawdą i kto zmyśla, a kto mówi prawdę.

Powiem tak - gdy opinie w internecie są skąpe "żeby za dużo nie zdradzić" to dość łatwo domyślić się co będzie punktem zwrotnym w fabule. I faktycznie, moje przewidywania okazały się słuszne, ale i tak czytało mi się "Zaginioną dziewczynę" szybko i przyjemnie. Historia jest solidnie skrojona i przemyślana, a jeśli zbyt łatwa do rozszyfrowania - cóż z tego. 
Mam trochę pretensji do autorki, że nie obdarzyła swoich bohaterów bardziej indywidualnym językiem, tu każda z postaci mówi tak samo, nie ma w nich niczego charakterystycznego. Ale mimo wszystko ta książka spodobała mi się znacznie bardziej niż na przykład dzieła Camilli Lackberg. 
Chętnie przeczytam coś jeszcze pióra Gillian Flynn, a "Zaginioną dziewczynę" szczerze polecam - w kategorii literatury rozrywkowej naprawdę daje radę. 

wtorek, 2 grudnia 2014

Małgorzata Musierowicz - "Wnuczka do orzechów"



Wiedziałam, że przeczytam "Wnuczkę do orzechów", choć już od dawna Jeżycjada nie ma lekkości i uroku, w którym zakochałam się dziewczęciem będąc. Mam jednak do książek Małgorzaty Musierowicz wielki sentyment, kupuję więc kolejne tomy, nawet jeśli potem mi przykro, że zrobiło się to wszystko takie… nijakie. 
Te "dawne" części znam niemal na pamięć, nowszych, tak mniej więcej od "Kalamburki", zupełnie nie pamiętam. I tak samo będzie z "Wnuczką do orzechów", która - choć minimalnie lepsza od poprzedniego tomu - znów rozczarowuje. 

Tym razem akcja toczy się nie w poznańskim mieszkaniu Borejków, a na wsi, gdzie przypadkiem trafia Ida i jej siostrzeniec, podczas gdy reszta rodziny z okazji wakacji stacjonuje w niedalekim sąsiedztwie, gdzie (jakże szczęśliwym!) zbiegiem okoliczności mieszka Pulpecja z przyległościami. Głównymi postaciami stają się Józef, syn Idy, i Dorota Rumianek, która to dwójka ciąży ku sobie przez całą powieść, by w końcu (oczywiście) szczęśliwie się połączyć. O fabule nie bardzo jest co pisać, bo jak to ostatnio u Musierowicz bywa jest szczątkowa - choć i tak jest o niebo lepiej niż w "McDusi".

Główne zarzuty jakie mam nie tylko dla tej konkretnej książki, ale i dla kilku poprzednich to kompletne odklejenie bohaterów od rzeczywistości. O ile jestem w stanie zaakceptować uduchowionych Borejków (bo w końcu zawsze tacy byli) to zupełnie nie trafia do mnie wizja siedemnastolatki, która z rozkoszą zamyka się w wiejskim domu z dwiema babciami, ogarnia gospodarstwo, pomyka w koralach i drewniakach, a z internetu korzysta tylko po to by wysyłać listy do przebywającej zagranicą matki. Jasne, możliwe, że taka nastolatka by się zdarzyła, problem w tym, że u Musierowicz inne się nie trafiają, a jeśli nawet to na pewno nie jako pierwszoplanowe bohaterki. 
Nadzwyczaj irytujące są też stare, dobrze znane postacie. Zupełnie jakby z ciekawych indywidualności wyrosły pozbawione jaj, nijakie osoby. Wrażliwa, uduchowiona Natalia, która przecież była jakaś, teraz została kimś zupełnie przezroczystym, obdarzonym w dodatku nowym, głupim i niepotrzebnym przydomkiem. Energiczna Pulpecja niby nadal jest energiczna, ale przedstawiono ją tak jakby jej jedynym życiowym celem było nakarmienie rodziny. Ida, dobiegająca pięćdziesiątki pani doktor, ma styl bycia tępawego podlotka i takież dylematy, a młodsze pokolenie nie irytuje tylko dlatego, że w większości zostało wysłane zagranicę i w książce się nie pojawia.
Zdecydowanie uważam, że czas już najwyższy, by autorka uśmierciła seniorów Borejko, bo ich obecność staje się coraz bardziej nienaturalna - wszyscy się starzeją, a oni jakby zatrzymali się na jakimś etapie, choć lekko licząc powinni już być co najmniej po osiemdziesiątce. 
Słynny dydaktyczny smrodek to już chyba obowiązkowa część Jeżycjady i przy okazji "Wnuczki" nie jest inaczej. Znów zostajemy uraczeni zbiorem komunałów i życiowych prawd, z których wynika, że świat na zewnątrz jest zły, a ludzie, którzy wiedzą co jest najwyższą wartością (czyli rodzina i nauka łaciny oraz niechęć do tak zwanej kariery i zarabiania dużych pieniędzy) mieszkają na Roosevelta 5. 

Ogólnie ciekawa lektura - z jednej strony jesteśmy tu i teraz, a z drugiej całkiem jakby czytało się o zamierzchłej przeszłości. Zdaje się, że autorka widzi, że przemiany zachodzą, ale nie jest w stanie pogodzić się z ich istnieniem. Mam nadzieję, że pani Musierowicz dojrzeje wreszcie albo do zakończenia sagi, albo przynajmniej do przystosowania swoich bohaterów do aktualnych warunków. Chciałabym znów móc identyfikować się z postaciami z Jeżycjady, a nie czytać o nich jak o dziwacznych stworach z innej planety.