Wiedziałam, że przeczytam "Wnuczkę do orzechów", choć już od dawna Jeżycjada nie ma lekkości i uroku, w którym zakochałam się dziewczęciem będąc. Mam jednak do książek Małgorzaty Musierowicz wielki sentyment, kupuję więc kolejne tomy, nawet jeśli potem mi przykro, że zrobiło się to wszystko takie… nijakie.
Te "dawne" części znam niemal na pamięć, nowszych, tak mniej więcej od "Kalamburki", zupełnie nie pamiętam. I tak samo będzie z "Wnuczką do orzechów", która - choć minimalnie lepsza od poprzedniego tomu - znów rozczarowuje.
Tym razem akcja toczy się nie w poznańskim mieszkaniu Borejków, a na wsi, gdzie przypadkiem trafia Ida i jej siostrzeniec, podczas gdy reszta rodziny z okazji wakacji stacjonuje w niedalekim sąsiedztwie, gdzie (jakże szczęśliwym!) zbiegiem okoliczności mieszka Pulpecja z przyległościami. Głównymi postaciami stają się Józef, syn Idy, i Dorota Rumianek, która to dwójka ciąży ku sobie przez całą powieść, by w końcu (oczywiście) szczęśliwie się połączyć. O fabule nie bardzo jest co pisać, bo jak to ostatnio u Musierowicz bywa jest szczątkowa - choć i tak jest o niebo lepiej niż w "McDusi".
Główne zarzuty jakie mam nie tylko dla tej konkretnej książki, ale i dla kilku poprzednich to kompletne odklejenie bohaterów od rzeczywistości. O ile jestem w stanie zaakceptować uduchowionych Borejków (bo w końcu zawsze tacy byli) to zupełnie nie trafia do mnie wizja siedemnastolatki, która z rozkoszą zamyka się w wiejskim domu z dwiema babciami, ogarnia gospodarstwo, pomyka w koralach i drewniakach, a z internetu korzysta tylko po to by wysyłać listy do przebywającej zagranicą matki. Jasne, możliwe, że taka nastolatka by się zdarzyła, problem w tym, że u Musierowicz inne się nie trafiają, a jeśli nawet to na pewno nie jako pierwszoplanowe bohaterki.
Nadzwyczaj irytujące są też stare, dobrze znane postacie. Zupełnie jakby z ciekawych indywidualności wyrosły pozbawione jaj, nijakie osoby. Wrażliwa, uduchowiona Natalia, która przecież była jakaś, teraz została kimś zupełnie przezroczystym, obdarzonym w dodatku nowym, głupim i niepotrzebnym przydomkiem. Energiczna Pulpecja niby nadal jest energiczna, ale przedstawiono ją tak jakby jej jedynym życiowym celem było nakarmienie rodziny. Ida, dobiegająca pięćdziesiątki pani doktor, ma styl bycia tępawego podlotka i takież dylematy, a młodsze pokolenie nie irytuje tylko dlatego, że w większości zostało wysłane zagranicę i w książce się nie pojawia.
Zdecydowanie uważam, że czas już najwyższy, by autorka uśmierciła seniorów Borejko, bo ich obecność staje się coraz bardziej nienaturalna - wszyscy się starzeją, a oni jakby zatrzymali się na jakimś etapie, choć lekko licząc powinni już być co najmniej po osiemdziesiątce.
Słynny dydaktyczny smrodek to już chyba obowiązkowa część Jeżycjady i przy okazji "Wnuczki" nie jest inaczej. Znów zostajemy uraczeni zbiorem komunałów i życiowych prawd, z których wynika, że świat na zewnątrz jest zły, a ludzie, którzy wiedzą co jest najwyższą wartością (czyli rodzina i nauka łaciny oraz niechęć do tak zwanej kariery i zarabiania dużych pieniędzy) mieszkają na Roosevelta 5.
Ogólnie ciekawa lektura - z jednej strony jesteśmy tu i teraz, a z drugiej całkiem jakby czytało się o zamierzchłej przeszłości. Zdaje się, że autorka widzi, że przemiany zachodzą, ale nie jest w stanie pogodzić się z ich istnieniem. Mam nadzieję, że pani Musierowicz dojrzeje wreszcie albo do zakończenia sagi, albo przynajmniej do przystosowania swoich bohaterów do aktualnych warunków. Chciałabym znów móc identyfikować się z postaciami z Jeżycjady, a nie czytać o nich jak o dziwacznych stworach z innej planety.