Jak tu napisać o książce, która najpierw mnie zachwyciła, potem zaczęła nużyć, by finalnie niewiele po sobie pozostawić? Tak naprawdę nie wiem co mam o "Morfinie" myśleć, bo tyle samo rzeczy mnie w niej ujęło, co zirytowało i chyba nie potrafię wydać jednoznacznego werdyktu.
Sam pomysł jest świetny - okupowana Warszawa na progu wojny, już wiadomo, że ta wojna jest, ale jeszcze nikt nie przeczuwa co się z tym będzie wiązało. Wciąż można wyjść do kawiarni czy spotkać się ze znajomymi na wódce w knajpie. Są trudności z zaopatrzeniem, ale gdy się ma głowę na karku i pieniądze, można żyć właściwie całkiem normalnie. I w tym wszystkim Konstanty Willemann, hulaka i utracjusz, który w nosie ma wzniosłe gadki o cierpiącej ojczyźnie i któremu w gruncie rzeczy jej los jest tak samo obojętny jak własna żona i dziecko. Bo Konstanty ma inne zainteresowania, a są nimi wódka, dziwki i morfina, i w codziennym upadlaniu się przy udziale tej trójcy Konstanty znajduje jedyny punkt zaczepienia.
Willemann jest bowiem kimś przezroczystym, bez właściwości, brakuje mu tego, co buduje człowieka, jakiegoś zestawu prawd, w które się bezwzględnie wierzy. Jego prawdą jest więc morfina, jest nią też Salome - kochanka budząca w nim tyle samo zwierzęcego pożądania co odrazy.
Bohatera "Morfiny" otaczają ludzie. Pogardzający nim teść, żona, która marzy o zostaniu kimś na kształt męczennicy i która pragnie, by Konstanty poświęcił rodzinne szczęście na rzecz walki o ojczyznę, matka - hetera, która wydzielając synowi pieniądze decyduje o jego być albo nie być. Willemann jest w rękach tych dwóch kobiet niczym szmaciana laleczka, tak bardzo bez pomysłu na siebie, że zrobi wszystko co mu każą, pójdzie wszędzie, dla świętego spokoju, dla zadowolenia matki i żony, dla złudnego poczucia, że wreszcie wie kim i po co jest.
By więc wyjść naprzeciw oczekiwaniom teścia patrioty i własnej żony, Kostek wplątuje się w działalność konspiracyjną i tak zaczyna się jego zwariowany rajd po stolicy i Europie, a tłem tego wszystkiego jest pobrzmiewające wciąż gdzieś z tyłu pytanie o tożsamość.
Ta konspiracja w "Morfinie" jest oczywiście równie bez sensu jak całe życie Willemanna, który - brawurowo udając Niemca - przedostaje się aż na Węgry, tak naprawdę nie wiadomo po co i dlaczego, po prostu dlatego, że tak kazał mu dowódca tego pożal się Boże wywiadu (postać, nawiasem mówiąc, aż za bardzo karykaturalna).
Jest to powieść o poszukiwaniu tożsamości, tak. I tej związanej z narodowością, i tej w wymiarze jednostkowym - nawet wydaje mi się, że zwłaszcza o tej drugiej. Pytanie "kim jestem?" towarzyszy bohaterowi bez przerwy, ale im więcej w jego życiu namacalnych rzeczy, których mógłby się uchwycić, tym odleglejsza wydaje się szansa na znalezienie odpowiedzi.
Powieść jest bardzo ciekawie skonstruowana, mamy tu bowiem narrację pierwszoosobową, ale oprócz tego jest drugi narrator. To kobiecy głos, który komentuje poczynania Konstantego, zwraca się wprost do niego, zna przyszłe losy zarówno Willemanna, jak i innych bohaterów książki. Do końca nie wiemy jednak kim ten drugi narrator jest.
Ciekawy jest też język Twardocha, liczne powtórzenia, przetasowania form osobowych w jednym zdaniu, to nadaje specyficzny rytm, który faktycznie uzasadnia określenie "powieść transowa".
Ale to właśnie ten język, który początkowo mnie zachwycił i wydał mi się bardzo świeży, stał się później nużący - i największy atut "Morfiny" przerodził się w jej wadę. Miałam bowiem wrażenie, że momentami autor szarżuje, jakby próbując przesłonić formą niedostatki treści.
Książkę skończyłam czytać kilka tygodni temu i właściwie nic z niej we mnie nie zostało. Mimo, że dobrze mi się ją czytało, ostateczne wrażenie jest obojętne.
Polecam jednak jej lekturę, jest w niej coś świeżego i intrygującego, i w gruncie rzeczy czyta się ją z dużą przyjemnością.