Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pudry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pudry. Pokaż wszystkie posty

Niby nic...

12:43 Posted by Insane

Ciężko opisać coś, czego na pierwszy rzut oka nie widać, a jednak działa.
Zwłaszcza, jeśli efekt tak naprawdę zauważalny jest po dłuższym czasie.


Dostępny jest w wersji oryginalnej - kremowej albo pudrowej. Dostępne są także wersje kolorowe, czyli połączenie kolorowych korektorów i idei eraser'a.



Najkrócej mówiąc - jego zadaniem jest stworzenie efektu photoshopa na naszej buzi ;) ma wizualnie wygładzić zmarszczki, zmniejszyć pory, zredukować wszelkie niedoskonałości, nierówności. Słowem - nasza cera ma być idealna.
Przyznaję, że do takich rzeczy podchodzę z wielką dozą ostrożoności. Zawsze, ale to zawsze boję się zapchania i efektu dokładnie odwrotnego (zgodnie z teorią - mniej, znaczy więcej.... po prostu nie lubię mieć wielu warstw makijażu na twarzy ;) ).
Wybrałam wersję pudrową. Zawiera podobno puder perłowy, który ma nawet nawilżać.
Słoiczek z 1/4tbs pudru kosztuje 2$.



Mój odcień: original.
Nawet nie próbowałam uchwycić go na zdjęciach, na swatchach, na dłoni. On jest po prostu niewidoczny po nałożeniu ;)
Przy mojej bladej cerze nie odcina się wcale, ale osoby o ciemniejszej karnacji powinny uważać (lub wybrać odcień Medium ;) ) - mógłby zostawić białawy, mączny film.

W "dotyku" bardzo kremowy, łatwo się wtapia, łatwo rozciera, rzeczywiście nie wysusza.
Co robi?
Zdecydowanie przedłuża trwałość makijażu! Może nie tyle trwałość, co świeżość.
Macie tak, że po wielu godzinach (np. w pracy ;) ) makijaż dalej się trzyma bez zarzutu, ale właściwie to... no, już nie jest taki 'świeży'. My jesteśmy zmęczone (pracą właśnie ;) ), makijaż po 10 godzinach wiadomo, nie wygląda jak świeżo nałożony... A no właśnie. Po użyciu erasera nie ma efektu "utraty świeżości". Po 10-12 godzinach pracy spoglądam w lustro - i choć sama czuję się wymięta i wyprana ze wszystkich sił witalnych, to jednak dalej wyglądam świeżo, 'czysto', nienagannie...

Poza tym, faktycznie delikatnie wygładza buzię, zmniejsza pory. O dziwo, efekt najbardziej widoczny jest na cerze, która sama w sobie jest w dobrej kondycji. Wtedy faktycznie uzyskujemy efekt photoshopa i z lusterkiem powiększającym w ręku doszukujemy się niedoskonałości, które przecież jeszcze przed chwilą tu były! ;)
Niemniej jednak, jeśli borykamy się chwilowo z jakimiś problemami z cerą - efekt już nie będzie tak spektakularny. Niby jakaś poprawa zauważalna, niby coś tam robi, ale czujemy niedosyt, bo do "efektu photoshopa" jednak daleko.

Puder sam w sobie jest bardzo wydajny, wystarczy naprawdę odrobina, żeby omieść całą twarz. Nie jest to mój niezbędnik, ale zawsze jestem miło zaskoczona, jak już nie zapomnę go użyć... ;)




Kolejnym takim produktem jest Cream Lash Thickener & Conditioner od Aromaleigh. Niestety, zdaje się, że już jest niedostępny na stronie Aromaleigh (a przynajmniej ja go obecnie odnaleźć nie potrafię). A szkoda, bo bardzo się polubiliśmy.

Jest to kremowo-biała baza pod tusz do rzęs. Nie zauważyłam wprawdzie odżywienia (chociaż przyznać muszę, że przy demakijażu gubię mniej rzęs!), ale wyraźnie poprawia działanie tuszu do rzęs!
Przede wszystkim - ładnie rozczesuje rzęsy i ich nie skleja. Nie pozostawia widocznego, białego filmu (może troszkę, na końcówkach rzęs coś widać) - więc równomierne pokrycie rzęs tuszem nie stanowi żadnego problemu.




A same rzęsy? Pięknie pogrubione (a jednocześnie absolutnie niesklejone!), delikatnie wydłużone. Zero sztywności, osypywania się, kruszenia w czasie noszenia. Rzęsy wyglądają zdecydowanie lepiej z bazą, jak bez niej. Teatralny efekt? No.. może nie do końca (ale ja lubię mocno podkreślone rzęsy). Ale blisko, blisko.... ;)

Kolejną, a może najważniejszą zaletą jest - brak podrażnienia. Oczy mam wrażliwe i niestety potrafią być zaczerwienione i pięknie łzawić dosłownie po wszystkim. Dlatego zawsze nieufnie podchodzę do testowania nowości w okolicach oczu - od tuszy począwszy, a na kremach skończywszy. Tutaj - podrażnienia jakiegokolwiek brak, za co oczywiście olbrzymi plus!



Wydajność - zadziwiająca. Używam codziennie, a ubytku nie widzę absolutnie żadnego. Minusem jest brak podanej daty ważności - ale dopóki organoleptycznie nie stwierdzę, że coś może się z nią dziać niedobrego - będę używać ;) jeśli jej trwałość okaże się równie imponująca, co wydajność - to jest szansa, że towarzyszyć mi będzie do późnej starości ;)

Na przekór pogodzie ;)

13:14 Posted by Insane

No cóż, rzeczy do obfocenia i opisania nazbierało mi się już całkiem sporo, postanowiłam więc w końcu coś z tym zrobić... Pogoda za oknem nie zachęca do robienia swatchy - szaro, pochmurno, no i pada. Kombinowałam z ustawieniami aparatu ile się dało, a co z tego wyszło - widać ;)
Starałam się zawsze mieć w tle białą kartkę, dla porównania odcieni. Z dumą stwierdzam, że kolory wyszły raczej nieprzekłamane, czasami jedynie mniej intensywne.

Firmy Lily Lolo wcześniej nie znałam, nie słyszałam o niej, ale długo kusić mnie nie trzeba było. Wprawdzie trochę zniechęca fakt, że można brać tylko jeden odcień sampla na każde zamówienie, ale z drugiej strony to, co dzisiaj testowałam jest naprawdę obiecujące i pewnie skuszę się jeszcze na niejedno zbiorowe....

Pudełeczka LL są jednymi z najładniejszych i bardziej estetycznie i porządnie wykonanych, jakie zdarzyło mi się trzymać w łapkach. Niby plastik, ale porządny, gruby, matowy, sprawia wrażenie drogiego kosmetyku. Sitka ciężko się wyjmują, ale to dobrze - nie ma szans, żeby coś się rozsypało. Inna sprawa, że wszystko było porządnie zaklejone, zafoliowane, zapakowane. Nie mam nic do zarzucenia, poza tym, że.... Wszystko jest niedosypane. Nie rozumiem po co tak wielkie pudło do bronzera (Waikiki), skoro 1/3 to powietrze ;) z różami jest nieco lepiej, ale wciąż nie jest to, jak np. w EDM, nasypane po samo wieczko. Samplowe słoiczki wypełnione są do połowy, ale to akurat mnie nie dziwi, a wręcz ułatwiać będzie korzystanie :)

Poniżej zdjęcie porównawcze słoiczków. Oczywiście, przed dzieleniem między uczestniczki :)


Od lewej: bronzer (8g), róż (3g), sample jar (0,75g)


RÓŻE





Rosebud - mocny, ciemny, malinowy odcień, całkowicie błyszczący. Nie wiem, czy i kiedy odważę się go użyć na polikach, ale jako pomadka mógłby się sprawdzić.. ;)

Candy Girl - uroczy, chłodny, skrzący róż, na pierwszy rzut oka chyba mój faworyt :)

Sugar n Spice - coś pomiędzy różem i bronzerem, dość ciemny i elegancki odcień. Pięknie musi wyglądać na ciemniejszej karnacji... A na moich bladościach? Sama jestem ciekawa... ;)

Ooh La La - matowy róż, nieco ciemniejszy od Candy Girl, ale wciąż bezpieczny

Clementine - czarny koń tego zestawu. Zazwyczaj boję się zamawiać brzoskwiniowe róże, ale ten jest wyjątkowo uroczy i twarzowy - może dlatego, że nie jest to czysta brzoskwinia, ale ma w sobie odrobinę różu. I po pierwszych testach - zero tendencji do ocieplania się, w co aż sama nie mogę uwierzyć. Całkowicie matowy.

Waikiki - jedyny bronzer, na jaki się skusiłam. Taki rodzynek ;) bardzo wakacyjny odcień, mocno skrzący, w odcieniu piasku, plaży, złotawy.... Liczyłam na to, że będzie jaśniejszy, ale nałożony w minimalnej ilości prawdopodobnie sprawdzi się świetnie :) ogromny plus za brak pomarańczowych, rdzawych tonów, nie zauważyłam też ocieplania się :)
Na ciemniejszej cerze (zwłaszcza z tonami żółtymi i oliwkowymi) sprawdzi się jako piękny rozświetlacz.


PODKŁADY


Porcelain - bardzo jasny, ale daleko mu np. do Ghost'a z Aromaleigh. Ładnie się wtapia, niestety jak wszystkie tak jasne odcienie ma w sobie podtony różowe, co w moim przypadku go dyskwalifikuje... A szkoda, bo jasnością na zimę byłby w sam raz.

Blonde - beżowo-żółty, czyli coś, czego ostatnio poszukuję ;) musiałam nałożyć go naprawdę sporo, żeby cokolwiek było na dłoni widać, bo wtapiał się wciąż idealnie! Na zdjęciu jest chyba z 10 warstw. Nie ukrywam, że wiążę z nim spore nadzieje ;)

Obydwa odcienie podkładów nakładało się niezwykle łatwo, pięknie się wtapiają, mają delikatną, jakby satynową, aksamitną konsystencję.


KOREKTORY


zdjęcie zbiorowe razem z samplami podkładów





PeepO Cover Up - żółty, powiedziałabym nawet, że... bardzo żółty ;) z przeznaczeniem na cienie pod oczami. Przyznaję, że mam pewne obawy w kładzeniu aż tak intensywnego koloru pod oczy, ale.. spróbuję ;)

Blush Away Cover Up - tutaj z kolei zupełnie odwrotnie. Najmniej zielony ze znanych mi zielonych korektorów ;) jest w zasadzie biało-zielony, może trochę sinawy, ale kolor raczej wyblakły, niezbyt intensywny. Z przeznaczeniem na zaczerwienienia.

Blondie Cover Up - dość jasny i niestety również różowawy, ale wtapia się równie dobrze, do podkłady, więc pewnie zaryzykuję. Z przeznaczeniem do krycia mniej lub bardziej drobnych niedoskonałości :) odrobina różu w korektorze pomaga cerom poszarzałym i zmęczonym, więc być może jest to celowe... Nie jestem jednak pewna jak się sprawdzi przy moim kompletnym braku różowych tonów ;)


PUDRY WYKAŃCZAJĄCE



Przepraszam za błąd na swatchach..

Flawless Matte - rzeczywiście matowy, choć na niektórych zdjęciach wychodził z satynową poświatą. Ale jest matowy, w dodatku kompletnie biały... Ale bardzo dobrze się wtapia, miałam problem, żeby nałożyć taką ilość, coby w ogóle aparat uchwycił.

Flawless Silk - zdziwiło mnie to, że jest... satynowy. Może się nie błyszczy, ale do matu mu naprawdę daleko. Wielbicielki efektu "glow" mogą być nim zachwycone... Ja muszę przemyśleć, czy zależy mi na wyglądzie laski z okładki... ;) pewnie z ciekawości się odważę.

Obydwie formuły nakłada się naprawdę przyjemnie - są bardzo miałkie, delikatne, bardzo dobrze się wtapiają, nie ma problemu z rozprowadzeniem proszku.


ROZŚWIETLACZ



Stardust - do tej pory moim absolutnym faworytem był Sundew z Lumiere, ale widzę, że ma teraz godnego przeciwnika... Bardzo delikatny, miałki i przyjemny w aplikacji. Niby ma w sobie mnóstwo drobinek (które swoją drogą wyglądają rzeczywiście jak pyłek.. :) ), ale nie jest to brokat. Wykończenie raczej delikatne, satynowe, obecnie mówi się chyba - glamour... ;) w dodatku nie daje efektu choinki, cały jego urok widać dopiero pod światło. Normalnie sprawia wrażenie rozświetlonej twarzy, ale nie bardzo wiadomo, dlaczego... Bo pomimo tego, że jest żółciutki, to koloru raczej nie zostawia, może jedynie poświatę.
Naprawdę obiecujący i chyba już żałuję, że nie skusiłam się na większe pudełeczko...