Niby nic...
Ciężko opisać coś, czego na pierwszy rzut oka nie widać, a jednak działa.
Zwłaszcza, jeśli efekt tak naprawdę zauważalny jest po dłuższym czasie.
Dostępny jest w wersji oryginalnej - kremowej albo pudrowej. Dostępne są także wersje kolorowe, czyli połączenie kolorowych korektorów i idei eraser'a.
Najkrócej mówiąc - jego zadaniem jest stworzenie efektu photoshopa na naszej buzi ;) ma wizualnie wygładzić zmarszczki, zmniejszyć pory, zredukować wszelkie niedoskonałości, nierówności. Słowem - nasza cera ma być idealna.
Przyznaję, że do takich rzeczy podchodzę z wielką dozą ostrożoności. Zawsze, ale to zawsze boję się zapchania i efektu dokładnie odwrotnego (zgodnie z teorią - mniej, znaczy więcej.... po prostu nie lubię mieć wielu warstw makijażu na twarzy ;) ).
Wybrałam wersję pudrową. Zawiera podobno puder perłowy, który ma nawet nawilżać.
Słoiczek z 1/4tbs pudru kosztuje 2$.
Mój odcień: original.
Nawet nie próbowałam uchwycić go na zdjęciach, na swatchach, na dłoni. On jest po prostu niewidoczny po nałożeniu ;)
Przy mojej bladej cerze nie odcina się wcale, ale osoby o ciemniejszej karnacji powinny uważać (lub wybrać odcień Medium ;) ) - mógłby zostawić białawy, mączny film.
W "dotyku" bardzo kremowy, łatwo się wtapia, łatwo rozciera, rzeczywiście nie wysusza.
Co robi?
Zdecydowanie przedłuża trwałość makijażu! Może nie tyle trwałość, co świeżość.
Macie tak, że po wielu godzinach (np. w pracy ;) ) makijaż dalej się trzyma bez zarzutu, ale właściwie to... no, już nie jest taki 'świeży'. My jesteśmy zmęczone (pracą właśnie ;) ), makijaż po 10 godzinach wiadomo, nie wygląda jak świeżo nałożony... A no właśnie. Po użyciu erasera nie ma efektu "utraty świeżości". Po 10-12 godzinach pracy spoglądam w lustro - i choć sama czuję się wymięta i wyprana ze wszystkich sił witalnych, to jednak dalej wyglądam świeżo, 'czysto', nienagannie...
Poza tym, faktycznie delikatnie wygładza buzię, zmniejsza pory. O dziwo, efekt najbardziej widoczny jest na cerze, która sama w sobie jest w dobrej kondycji. Wtedy faktycznie uzyskujemy efekt photoshopa i z lusterkiem powiększającym w ręku doszukujemy się niedoskonałości, które przecież jeszcze przed chwilą tu były! ;)
Niemniej jednak, jeśli borykamy się chwilowo z jakimiś problemami z cerą - efekt już nie będzie tak spektakularny. Niby jakaś poprawa zauważalna, niby coś tam robi, ale czujemy niedosyt, bo do "efektu photoshopa" jednak daleko.
Puder sam w sobie jest bardzo wydajny, wystarczy naprawdę odrobina, żeby omieść całą twarz. Nie jest to mój niezbędnik, ale zawsze jestem miło zaskoczona, jak już nie zapomnę go użyć... ;)
Kolejnym takim produktem jest Cream Lash Thickener & Conditioner od Aromaleigh. Niestety, zdaje się, że już jest niedostępny na stronie Aromaleigh (a przynajmniej ja go obecnie odnaleźć nie potrafię). A szkoda, bo bardzo się polubiliśmy.
Jest to kremowo-biała baza pod tusz do rzęs. Nie zauważyłam wprawdzie odżywienia (chociaż przyznać muszę, że przy demakijażu gubię mniej rzęs!), ale wyraźnie poprawia działanie tuszu do rzęs!
Przede wszystkim - ładnie rozczesuje rzęsy i ich nie skleja. Nie pozostawia widocznego, białego filmu (może troszkę, na końcówkach rzęs coś widać) - więc równomierne pokrycie rzęs tuszem nie stanowi żadnego problemu.
A same rzęsy? Pięknie pogrubione (a jednocześnie absolutnie niesklejone!), delikatnie wydłużone. Zero sztywności, osypywania się, kruszenia w czasie noszenia. Rzęsy wyglądają zdecydowanie lepiej z bazą, jak bez niej. Teatralny efekt? No.. może nie do końca (ale ja lubię mocno podkreślone rzęsy). Ale blisko, blisko.... ;)
Kolejną, a może najważniejszą zaletą jest - brak podrażnienia. Oczy mam wrażliwe i niestety potrafią być zaczerwienione i pięknie łzawić dosłownie po wszystkim. Dlatego zawsze nieufnie podchodzę do testowania nowości w okolicach oczu - od tuszy począwszy, a na kremach skończywszy. Tutaj - podrażnienia jakiegokolwiek brak, za co oczywiście olbrzymi plus!