Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kosmetyczne nowości. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kosmetyczne nowości. Pokaż wszystkie posty
Nieraz już wspominałam Wam, że moją ulubioną drogeryjną marką kosmetyków pielęgnacyjnych jest Dove, dlatego zawsze z ciekawością śledzę wszystkie nowości tej marki. Teraz miałam możliwość zdobyć informacje o nowych seriach z pierwszej ręki, bo marka Dove zaprosiła mnie na spotkanie dotyczące serii DermaSpa i linii Regenerate Nourishment. Nie byłabym sobą, gdybym tymi informacjami nie podzieliła się z Wami ;)



Seria Dove DermaSpa powstała z myślą, by w codziennym biegu kobiety mogły znaleźć chwilę na przyjemność jak w ekskluzywnym SPA i otrzymały tak fantastyczne efekty jak po stosowaniu kosmetyków dermatologicznych. Do współpracy zaangażowano międzynarodowe grono ekspertów dermatologów, kosmetologów, specjalistów SPA i tak oto powstała seria produktów do codziennej pielęgnacji, dzięki której w zaciszu własnego domu uzyskamy rewelacyjne efekty.

Co takiego niezwykłego mają w sobie kosmetyki z linii DermaSpa? Otóż zawierają technologię Cell Moisturisers, która gwarantuje długotrwałe efekty już od pierwszej aplikacji. Zsynchronizowane działanie składników aktywnych powoduje pogrubienie żywych warstw naskórka, wzrost nawilżenia, wygładzenie i poprawę kolorytu.
Brzmi ciekawie!
Poza tym kosmetyki DermaSpa mają nam zapewnić niesamowite doznania zmysłowe, dlatego też do zaprojektowania zapachów tych kosmetyków zaproszono Ann Gottlieb, którą możecie znać jako kreatorkę zapachów Christiana Diora czy Calvina Kleina.



Wypróbowałam część tych kosmetyków na własnej skórze i przyznam, że pachną ładne, ale nie wyłamują się z tego "zapachowego stylu", z którego znamy Dove. Faktem jednak jest, że pozostawiają skórę naprawdę mega gładką od pierwszej aplikacji, dosłownie jakbym na całe cało nałożyła bazę silikonową pod makijaż! Ciekawe, przyjemne doznanie.

Cała seria Dove DermaSpa składa się z pięciu linii:
- Goodness3 - nawilżona, świetlista skóra (balsam do ciała, krem do ciała, krem do rąk, olejek do ciała)
- Uplifted+ - nawilżenie i ujędrnienie (balsam do ciała, olejek do ciała, roll-on do ciała)
- Youthful Vitality - do skóry dojrzałej (krem do ciała)
- Intensive - dla bardzo suchej skórzy (krem do rąk)
- Summer Revieved - nawilżanie z opcją samoopalania (balsam do jasnej i średniej karnacji, balsam do średniej i ciemnej karnacji)

Wszystkie kosmetyki dostępne są w drogeriach Rossmann (od nowego roku także w innych sieciach drogerii) w cenie od 13,99zł (za kremy do rąk) do 29,99zł (za olejki do ciała).




Drugą nowością Dove jest linia kosmetyków do włosów zniszczonych Regenerate Nourishment. Składają się na nią cztery produkty - szampon, odżywka, maska i serum w olejku 2w1. Ich zadaniem jest uzupełnienie brakujących włosom składników odżywczych i realne wzmocnienie ich, by nasza fryzura nabrała gładkości, miękkości, blasku i objętości. Wszystkie te zapewnienia brzmią naprawdę nieźle, ale zobaczymy, jak będzie w praktyce.
Kosmetyki z serii Regenerate Nourishment od tego tygodnia powinny być już na półkach Rossmann'a. Najdroższy z nich (olejek) kupicie za 24,99zł, a najtańszy jest szampon i odżywka - po 19,99zł.



Co Was zaciekawiło najbardziej?
Ja po pierwszych testach szczególnie polecam Wam roll-on z linii Dove DermaSpa Uplifted+ - jeszcze nie wiem, czy naprawdę ujędrni moją skórę, ale cudownie masuje! Co ciekawe, kosmetyki ujędrniające Uplifted+ nie zawierają chłodzącego mentolu ani alkoholu, więc jeśli nie przepadacie za tymi składnikami w kosmetykach ujędrniających, koniecznie sprawdźcie te z Dove.


Ponad rok temu opowiadałam Wam o szczoteczce sonicznej FOREO LUNA mini (kto nie pamięta, odsyłam TUTAJ). Od tego czasu szczoteczka nie kurzyła się na półce - stosowałam ją prawie codziennie i nie zmieniłam mojego bardzo dobrego zdania o niej. Uwielbiam Lunę i nie wyobrażam sobie mojej pielęgnacyjnej rutyny bez sonicznego oczyszczania.
Luna ma jednak pewną maleńką wadę - nie z każdym żelem oczyszczającym współpracuje. Nie wolno aplikować na Lunę środków zawierających alkohol, benzynę czy aceton, a także używać jej z produktami, które w składzie mają glinkę, silikony lub drobinki peelingujące. Marka Foreo rozwiązała jednak ten problem, wprowadzając na rynek własne żele myjące, specjalne przystosowane do szczoteczek sonicznych Luna. FOREO Płyn do mycia twarz na dzień na bazie jogurtu oraz FOREO Płyn do mycia twarzy na noc w formie jedwabistego żelu - to główni bohaterowie dzisiejszej notki. Zapraszam do lektury!



W ofercie FOREO znajdziemy trzy żele:
Płyn do mycia twarzy na dzień na bazie jogurtu
Płyn do mycia twarzy na noc w formie jedwabistego żelu
Oczyszczający płyn do mycia twarzy for MEN - Rewitalizujący żel do codziennego użytku



Są to żele dedykowane do szczoteczek sonicznych Luna (aktywacja T-SONIC zmienia konsystencję płynu, stymuluje składniki aktywne, by lepiej wniknęły w skórę i zadziałały jeszcze skuteczniej), ale można stosować je z powodzeniem nawet jeśli nie macie szczoteczki sonicznej. Sprawdziłam to i rzeczywiście dobrze oczyszczają nawet wtedy, gdy aplikuje się je dłońmi, choć ze szczoteczką to inna bajka ;)



Wszystkie trzy żele FOREO posiadają w 95% naturalne składy, w których nie znajdziemy silikonów, alkoholu, SLS, parabenów, oleju mineralnego, glikolu propylenowego ani 2-Fenoksyetanolu. Są za to między innymi naturalne oleje i ekstrakty, a w żelu na noc także puder z meteorytu - składnik jeszcze bardziej ekskluzywny niż złoto i diamenty, wykorzystywany w kosmetologii dopiero od niedawna.

płyn na dzień

płyn na noc


Kiedy dowiedziałam się, że FOREO wprowadza do oferty żele do twarzy, wiedziałam, że będą to produkty tak niezwykłe i oryginalne jak ich szczoteczki, wyróżniające się na tle innych tego typu kosmetyków. Intuicja mnie nie zawiodła, są to rzeczywiście płyny zupełnie inne w konsystencji, użyciu i działaniu niż te, które stosowałam do tej pory.



Płyn do mycia na dzień na bazie jogurtu naprawdę przypomina wyglądem i konsystencją jogurt brzoskwiniowy albo jakiś lekki, rzadki krem. Pachnie owocowo-kremowo, bardzo przyjemnie i nienachalnie.





W nazwie płynu na noc pojawiło się sformułowanie "jedwabisty żel" i rzeczywiście dobrze opisuje to formę kosmetyku. Jest gęstszy niż płyn na dzień, bardziej tłusty, czuć, że w większej mierze bazuje na olejach, dzięki czemu skuteczniej radzi sobie z zanieczyszczeniami całego dnia, resztkami kosmetyków, bardzo dobrze pielęgnuje skórę. Ma niebieskawo-szary, półprzezroczysty kolor z perłowym blaskiem. Widać w nim też małe, niebieskie drobinki. I tu pojawia się pytanie - po co drobinki, skoro do szczoteczek Luna nie można używać żelu peelingującego? Producent wie co robi, bo nie są to drobinki typowo peelingujące - bardzo szybko się rozpuszczają, uwalniając substancje aktywne. Oczarowuje mnie zapach tego żelu - przypomina mi trochę perfumy Next Define przełamane jakąś delikatną, mydlaną nutą. Cudowny!




Płyny FOREO zamknięte są w eleganckich i higienicznych opakowaniach air-less. Aplikuje się je na suchą skórę, a następnie masuje wilgotną szczoteczką Luna. Nie tworzą gęstej piany jak inne żele - pod wpływem wody i sonicznych wibracji zamieniają się w emulsje, które oczyszczają skuteczne, ale równocześnie bardzo, bardzo łagodnie. Po myciu płynami FOREO skóra jest miękka, gładka, bardzo przyjemna w dotyku. Żel na dzień dodatkowo witalizuje, pobudza i przygotowuje skórę na wyzwania dnia, natomiast żel na noc lepiej radzi sobie z resztkami makijażu, delikatnie natłuszcza, koi.



Płyny FOREO dostępne są w perfumeriach Douglas w cenie 124,90zł za płyn na dzień, 149,90zł za płyn na noc i 124,90zł za płyn dla mężczyzn. Wszystkie mają pojemność po 100ml i są naprawdę bardzo, bardzo wydajne.



Jeśli szukacie ekskluzywnych kosmetyków do mycia, które rozpieszczą cerę i sprawią, że będzie jeszcze czystsza, to przyjrzyjcie się bliżej płynom FOREO. Ja się w nich zakochałam :)



Jakiś czas temu dostałam cudowną przesyłkę, ale nie było jeszcze okazji pochwalić się jej zawartością. Dziś nadrabiam i przy okazji mam dla Was mały konkurs :)

Paczka była ogromna i ciężka, a zawierała kosmetyki Lirene i Under20 oraz różne fantastyczne gadżety, które idealnie wpisują się w te upalne letnie dni. Zresztą sami zobaczcie.

Jednym z takich gadżetów jest piękny biały kapelusz z szerokim rondem. Nie ruszę się bez niego na plażę ;)

Książki, które umilą mi wakacyjny relaks. Maybe someday już przeczytane - całkiem ciekawa książka, wciąga i pozwala się zrelaksować. Dom na jeziorze dopiero zaczęłam.

VitalCode - olejki (o których niebawem napiszę, bo są po prostu genialne!) i wielgachny balsam do ciała

Wakacyjny niezbędnik - kremy z filtrem i balsam po opalaniu. Uwielbiam! <3 Kiedyś narzekałam, że ten SOS RATUNEK balsam po przedawkowaniu słońca ma zbyt gęstą konsystencję - teraz jest idealny, lekki i łatwo się rozprowadza, więc spokojnie można go aplikować na obolałą, poparzoną skórę (choć mam nadzieję, że uda się Wam i mi samej w tym roku uniknąć takich atrakcji).

Rajstropy w sprayu to opcja dla tych, którzy opalać się nie lubią lub jeszcze nie zdążyli pozbyć się bladości a'la córka młynarza.

Byłam bardzo ciekawa fluidów z serii My Color Code, dopasowanych do czterech typów urody. Teraz mogę je testować na własnej skórze.

Dostałam też coś do higieny intymnej. Zobaczymy, czy produkty Lirene przebiją mojego ulubieńca Facelle.

Zanim wcisnę się w kostium kąpielowy, warto byłoby pozbyć się cellulitu i ujędrnić trochę swoje ciało. Lirene mi w tym pomoże! Poza specjalnymi kosmetykami dostałam też świetny masażer, który sprawi, że skórka pomarańczowa zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ;)

Under 20 wprowadziło bardzo ciekawe kremy matujące BB. Testuję aktualnie jeden z nich i za jakiś czas dam Wam znać, czy to kosmetyk godny uwagi.

Cały pakiet maseczek i peelingów... Sporo z nich już zniknęło.

Kolejny super prezent - trzymiesięczny pakiet dietetyczny w serwisie kalorynka.pl

Wśród prezentów były jeszcze dwa zestaw kremów do twarzy oraz kolorowa opaska do włosów w stylu pin-up girl, ale przez moją sklerozę zapomniałam je sfotografować :/


A na koniec czas na obiecany konkurs. Zasady są banalne - wystarczy w zgłoszeniu podać swojego maila, bym mogła się skontaktować w razie wygranej. To jedyny obowiązkowy punkt. Dodatkowy punkt otrzymujecie za obserwowanie bloga oraz za udostępnienie informacji o konkursie w dowolny sposób. Czas na zgłoszenia macie do 01.08 włącznie, następnego dnia podam wyniki tutaj oraz na Facebooku. A do wygrania kosmetyki widoczne na poniższym zdjęciu.



Powodzenia!



EDIT:
Nagrodę zdobywa Kamila. Gratuluję i już piszę do Ciebie maila :)
Wszystkim dziękuję za udział i zapraszam do dalszego śledzenia mojego bloga i portali społecznościowych. Już z początkiem tygodnia będziecie mieli kolejną szansę na nagrodę - tym razem będzie to coś dla Panów :)


Moja siostra wpadła na genialny pomysł - z okazji urodzin podarowała mi... sesję floatingu. Parę dni temu wykorzystałam mój voucher. Pomyślałam, że napiszę Wam trochę o floatingu - co to jest, jak działa na organizm i czy w ogóle warte jest swojej ceny.
Floating (z angielskiego: unosić się, pływać) to metoda relaksacji i odnowy biologicznej, polegająca na izolacji sensorycznej, czyli wyłączeniu wszelkich zewnętrznych bodźców oddziałujących na organizm.
Jak to wygląda w praktyce? Floatuje się w specjalnej kabinie, której dno wypełnione jest silnie zasoloną wodą o temperaturze równej temperaturze ciała. Woda unosi człowieka, dając wrażenie nieważkości prawie jak w kosmosie. Kabina powinna być na tyle duża, by móc swobodnie rozłożyć ręce, nie dotykając ścianek. Poza tym w kabinie nie ma żadnych zapachów, jest cicho (w izolacji od dźwięków pomagają zatyczki do uszu) i ciemno.
Ok, ale tak serio: co nam daje takie wylegiwanie się w ciszy i ciemności?
Sesja floatingu trwa 60-90 minut. W tym czasie fale mózgowe przechodzą w stan alfa (relaks, odprężenie), a następnie theta (stan medytacji, transu, hipnozy) lub delta (głęboka medytacja, najgłębszy sen), co oznacza, że podczas floatingu można naprawdę się zrelaksować. Ciało rozluźnia się, znika stres, endorfiny buzują w ciele jak po zjedzeniu dorodnej Milki z orzechami ;) Godzinna sesja floatingu porównywana jest z czterema godzinami głębokiego snu.
Powyżej pisałam o tym, że woda w kabinie jest silnie zasolona. Warto jeszcze podkreślić, że nie używa się do tego zwykłej soli, ale specjalnej, zwanej Epsom ("gorzka sól", siarczan magnezu MgSO4). Dlaczego akurat ta a nie inna? Epsom nie pachnie, ma pH obojętne dla skóry. Bardzo dobrze wchłania się przez skórę, a dzięki temu korzystnie działa na ciało i duszę: łagodzi stres i relaksuje, poprawia stan skóry, łagodzi ból i skurcze mięśni, usprawnia działanie mięśni i nerwów, zapobiega zakrzepom krwi, zmniejsza ryzyko cukrzycy, eliminuje toksyny z organizmu. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko dzięki kąpielom w solance!
Floating nie jest nowością - wymyślono go na przełomie lat 50 i 60 w USA. Z tej metody korzystają na przykład Nicolas Cage, Shaquill O'neal, Wayne Rooney. Z powodzeniem wykorzystywana jest też w ośrodkach sportowych, np. klubu AC Milan. Co ciekawe, floating był częścią programu kosmicznego NASA i terapii dla pilotów wojskowych w USA. Dzięki coraz liczniejszym gabinetom umożliwiającym floating, z tej metody może teraz skorzystać właściwie każdy - warunkiem jest jedynie odpowiedni wiek (taka "wodna medytacja" raczej nie sprawdzi się u dzieci) i odwaga (niektóre kabiny do floatingu są niewielkie, więc osoby z klaustrofobią mogą się w nich czuć niekomfortowo, a to oczywiście uniemożliwi pełny relaks).
Jak mi się podobało?
Początkowo trochę się bałam - otaczającej mnie kompletnej ciemności, tego, czy się nie utopię, ciszy... Trudno było mi się rozluźnić. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, jaką pozycję przyjąć, jak głęboko zanurzyć głowę (nie mogłam rozluźnić mięśni karku). Nie do końca udało mi się wyłączyć myślenie - choć starałam się skupiać na oddechu i na miłych myślach, w mojej głowie ciągle pojawiały się jakieś nieproszone pomysły: "a co, jak nagle dostanę miesiączki?!", "a co, jak nie będę wiedzieć, kiedy minął mi czas?!", "a co, jak kolejny klient będzie musiał czekać, aż ja dosuszę włosy?!"...  Poza tym zaraz po wejściu do kabiny zatkały mi się zatoki, co skutecznie utrudniało mi osiągnięcie pełnego relaksu. Nie udało mi się zasnąć.
Mimo to było kilka takich momentów, w których mój mózg zwalniał tempo. Czułam się wtedy cudownie. Trudno to opisać, nie można tego uczucia odnieść do niczego innego - taki trochę sen na jawie. Czas minął mi zaskakująco szybko, wyszłam z kabiny zrelaksowana, ale też pełna energii. W nocy spałam po prostu jak niemowlę.
Myślę, że taką formę relaksu szczególnie docenią ci, którzy cierpią na chroniczny brak czasu dla siebie - zestresowani pracą biznesmani, wiecznie niewyspane mamy maluszków, studenci medycyny po sesji. To cudowne, że przez godzinę jest się tylko sam na sam ze sobą, nikt nic od nas nie chce. Chociaż z floatingową medytacją jest trochę jak z seksem - niby każdy to potrafi, niby to naturalne, ale potrzeba trochę czasu i kilku prób, by zacząć czerpać z tego prawdziwą przyjemność.

W pokoju, poza kabiną do floatingu (a raczej pokojem kąpielowym, bo kabina jest największą dostępną) znajduje się kabina prysznicowa, umywalka, lustro, suszarka, a także przejście do toalety.


Trudno było to uchwycić na zdjęciu - kabina jest duża i przestronna. To właściwie "pokój kąpielowy", więc raczej nie ma obaw o atak klaustrofobii.


Sesja floatingu w regularnej cenie kosztuje ok 100zł, jednak można upolować różnego rodzaju zniżki (np. na Grouponie), a tam, gdzie ja floatowałam, zapłaciłam 79zł. Czy godzina unoszenia się na wodzie jest tego warta? Moim zdaniem tak.
Na floating można przyjść "z ulicy" - do kabiny wchodzi się nago, na miejscu dostaniecie ręcznik, żel pod prysznic, zatyczki do uszu, jednak lepiej wcześniej się umówić, bo może się okazać, że nie będzie miejsc. Floating zyskuje na popularności, o czym sama się przekonałam, bo na sesję czekałam 1,5 tygodnia, a wybrałam godziny przedpołudniowe, więc teoretycznie mniej "oblężone".
Koniecznie sprawdźcie w internecie, czy w Waszej okolicy można floatować (w Krakowie są dwa takie miejsca). Szczerze polecam!
Być może pamiętacie, że jakiś czas temu organizowałam rozdanie, w którym sponsorem nagrody był portal Wishtrend. Pomyślałam, że opowiem Wam trochę o tym portalu, bo wciąż jeszcze w Polsce jest mało znany. Warto jednak zwrócić na niego uwagę - zwłaszcza, jeśli azjatyckie kosmetyki są w polu Waszych zainteresowań.



Wishtrend to portal prowadzony przez Wish Company z Korei, a konkretnie z Seulu. Wishtrend to przede wszystkim internetowy sklep kosmetyczny, ale znajdziecie tam także różnego rodzaju porady beauty. W ofercie Wishtrend znajdują się różnego rodzaju koreańskie kosmetyki - od tych typowo pielęgnacyjnych do twarzy, ciała i włosów, po kosmetyki kolorowe, akcesoria i męską pielęgnację. Asortyment jest naprawdę spory. Moim zdaniem na szczególną uwagę zasługuje miodowa maska do twarzy I'm from Honey Mask z prawie 40% prawdziwego miodu w składzie, seria redukująca pory z wodą z lodowców Alaski oraz kosmetyki z filtrem do twarzy.
Co prawda koszty dostawy do Polski zawsze trochę zniechęcają, dlatego zachęcam, by zaglądać do zakładki "Free Shipping" - co tydzień pojawiają się w niej inne kosmetyki, które wysyłane będą za darmo.

Źródło

Wishtrend oferuje również system afiliacyjny - podobnie jak np. Sigma Beauty. Rejestrując się w nim, otrzymujemy specjalny link, który umożliwia nam zdobywanie zysku za każdego, kto z naszego linku zarejestruje się do portalu i dokona zakupów. "Zarobione" w ten sposób dolary można przeznaczyć na zakupy w Wishtrend. Ja osobiście nie przepadam za tego typu formami zdobywania zysku, zresztą nigdy mi to za bardzo nie wychodziło, ale może ktoś z Was chciałby spróbować swoich sił w programie afiliacyjnym Wishtrend (podrzucam Wam link: TUTAJ).

Źródło

Wishtrend promuje się hasłem: istniejemy z jednego powodu: by pomóc Tobie w byciu piękną.
Jeśli zaciekawił Was ten serwis, znajdziecie go pod linkiem: www.wishtrend.com, a także na Facebook'u i na Instagramie.


Dajcie znać, co sądzicie o Wishtrend i czy w ogóle interesują Was azjatyckie kosmetyki?
Dla mnie to wciąż nowość, ale przyznam, że bardzo polubiłam koreańskie kremy BB. Niebawem będę miała możliwość przekonać się, czy azjatycka pielęgnacja jest równie dobra. Oczywiście dam Wam znać, co myślę :)
Jeśli czytacie mój blog od jakiegoś czasu, z pewnością wiecie, że jestem fanką kosmetyków marki Dove. I to nie tylko dlatego, że w ubiegłym roku brałam udział w akcji "Dove. Odkryjmy w sobie piękno" ;) Akcja już się skończyła, a sympatia pozostała, więc to wynika po prostu z tego, że jakość tych kosmetyków wpisuje się w mój gust i potrzeby.
Kiedy kupuję żel pod prysznic, najczęściej sięgam właśnie po Dove. Lubię je za ładne zapachy, gęstą konsystencję (która przekłada się na sporą wydajność) i delikatne dla skóry działanie.


Jakiś czas temu dostałam do wypróbowania nowość z oferty Dove - żel pod prysznic z serii Caring Protection. Producent zapewnia, że to kosmetyk jeszcze lepszy, jeszcze łagodniejszy dla skóry niż pozostałe żele Dove.
Ok, fajnie, ale czy jest sens ulepszać coś, co już jest dobre?
Podobno lepsze jest wrogiem dobrego...
Ten żel jednak jest wyjątkiem potwierdzającym regułę ;)


Pachnie przyjemnie, kremowo. Nie jest to może zapach rzucający na kolana, znam lepsze w ofercie Dove (chociażby zapachy tych dwóch żeli, które widzicie na zdjęciu poniżej), ale nie ma się za bardzo do czego przyczepić.
Jest tak samo gęsty jak inne żele tej marki. Pieni się równie dobrze i ma porównywalną wydajność.


Od pozostałych żeli Dove Caring Protection różni się głównie tym, jaki efekt daje na skórze po prysznicu. Wszystkie żele tej marki sprawdzają się u mnie dobrze, to znaczy nie wysuszają mojej skóry, ale też jej nie nawilżają. Rozumiem, że żel to żel - ma myć, nie podrażniać i tyle w tym temacie. Od nawilżania mam masła, olejki i balsamy.
Dove Caring Protection odbiera jednak robotę wszelkim nawilżającym mazidłom, bo po kąpieli z jego użyciem zwyczajnie nie mam potrzeby nakładać już żadnego balsamu. Żadnego przesuszenia, zero dyskomfortu.


Czy ten żel sprawdzi się równie dobrze u każdego z Was?
Podejrzewam, że pewnie nie. Jeśli macie wyjątkowo suchą skórę, może nie sprostać zadaniu nawilżania. Na pewno jednak będzie łagodniejszy niż inne żele pod prysznic, dlatego uważam, że mimo wszystko warto go wypróbować.


Miłego weekendu, Kochani! :)
Witam Was weekendowo :)
Choć pogoda (przynajmniej w Krakowie) nie rozpieszcza - jest szaro, ponuro... - ja nie poddaję się złemu nastrojowi i biegnę do kina na polecany przez krytyków film Kapitan Phillips. Dam znać, czy mi się spodoba ;)

Jeśli zaglądaliście wczoraj na blogowy profil na Instagramie lub Facebook'u, z pewnością wiecie, że wypróbowałam wczoraj nowy kosmetyk - nowość w ofercie marki Dove: Regenerującą maskę z aktywatorem ciepła i technologią Keratin Repair Actives.


Co to takiego?
Jest to zestaw: saszetka (zawierająca maskę do włosów w ilości wystarczającej do jednorazowego użytku) oraz aktywator ciepła.
Maska, dzięki ciepłu, ma głęboko wnikać we włosy, by pomagać w odbudowie protein, w efekcie czego włosy mają być mocne, lśniące i odporne na uszkodzenia.


Jak stosuje się taką kurację?
Na umyte, mokre włosy aplikujemy najpierw maskę - w saszetce znajduje się dość spora jej ilość, jednak ze względu na formę opakowania musimy zużyć ją jednorazowo. Maska ma postać gęstego kremu, pachnie jak produkty Dove z serii Intense Repair, czyli moim zdaniem przyjemnie. Dobrze rozprowadza się na włosach - czuć, że zawiera silikony, które dają taki specyficzny "poślizg" na włosach. Maskę aplikujemy od połowy włosów, by nie obciążać ich przy skórze głowy.
Na maskę nakładamy aktywator ciepła. Ma on formę płynno-żelową, dzięki czemu nie spływa z dłoni, dobrze się aplikuje, jest bezzapachowy. W kontakcie z maską aktywator zaczyna wytwarzać delikatne ciepło, które jednak bardzo szybko stygnie. Ciężko mi powiedzieć, czy tak krótkotrwałe ciepło jest w stanie otworzyć łuski włosa, by zwiększyć wchłanianie substancji aktywnych...
Maskę trzymamy na włosach 3 minuty, następnie obficie spłukujemy.



Jakie są efekty?
Po wyschnięciu moje włosy były bardzo przyjemne w dotyku, miękkie, ale sypkie, nie obciążone. Miałam nawet wrażenie, że stały się grubsze, zyskały na objętości. Efekt ten utrzymuje się nawet po kolejnym myciu włosów. Maska nie wpłynęła negatywnie na przetłuszczanie się włosów i nie wywołała u mnie podrażnień.


Czym różni się maska z aktywatorem ciepła od zwykłej maski czy odżywki?
Po tym wynalazku moje włosy były bardziej sypkie i lżejsze niż po zwykłych maskach. Równie dobrze się rozczesywały i były równie lśniące.

Maska regenerująca Dove z aktywatorem ciepła będzie dostępna niebawem w sieci drogerii Rossmann za cenę ok. 16 zł.


Skład maski... no cóż, typowo drogeryjny. Mamy silikony (na szczęście te z kategorii niegroźnych, usuwalnych przy pomocy lekkiego szamponu), parafinę, ale do tego również proteiny i keratyna.

INCI (maska): Aqua, Cetearyl Alcohol, Dimethicone, Stearamidopropyl Dimethylamine, Behentrimonium Chloride, Lactic Acid, Glycerin, Trehalose, Paraffinum Liquidum, Petrolatum, Amodimethicone, Hydrolyzed Wheat Protein, Hydrolyzed Keratin, Gluconolactone, Cetrimonium Chloride, Parfum, Sodium Chloride, Dipropylene Glycol, Disodium EDTA, PEG-150 Distearate, PEG-7 Propylheptyl Ether, PEG-180M, Adipic Acid, DMDM Hydantoin, Phenoxyethanol, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Alcohol, Butylphenyl Methylpropional, Hexyl Cinnamal, Hydroxycitronellal, Linalool, Cl 15985, Cl 19140.

INCI (aktywator ciepła): PEG-8, Aqua, Sodium Lactate.


Czy warto kupić tę maskę?
Moim zdaniem nie. Jej działanie nie różni się aż tak znacząco od działania zwykłych odżywek Dove, bym chciała za jednorazową aplikację zapłacić ok. 16 zł.

Jeśli ciekawi jesteście tego efektu rozgrzewania i wiecie, że proteiny służą Waszym włosom, możecie się skusić.
Jestem ciekawa, jakie wrażenie zrobiłaby ta maska na Was.

Jesteście zainteresowani?

Pozdrawiam Was weekendowo :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...