czwartek, 28 lutego 2013

cynamonowy deser z mango



Niesiona falą dietetycznego entuzjazmu postanowiłam wykonać jakieś niskokaloryczne danie kuchni polskiej, co by zgłębić słabo wciąż poznany ląd rodzimej gastronomii tradycyjnej. Książka "Kuchnia Regionalna" liczy sobie ponad 600 stron a zawiera receptury tradycyjne i od dawien dawna uznane jak również nowoczesne wariacje na temat klasycznych zestawień. Z zapałem poczęłam więc wertować przepastne  tomisko - strona po stronie, region, po regionie by znaleźć choćby jedno danie lekkie. Poza popularną sałatką ze szpinaku, która nie ma raczej polskiej proweniencji, kilkoma jarzynkami z brukselką, buraczkami i kalarepą w roli głównej nie znalazłam nic co uświetnić by mogło mój dzisiejszy jadłospis. W czołówce składników najbardziej pożądanych w kuchni polskiej są: kartofel, boczek, słonina, majonez oraz śmietana - jak ja je uwielbiam, ale dziś nie chcę im ulegać, nic z tych rzeczy!  Przyznaję, że można by się pokusić o jakieś dietetyczne danie ze śledziem w roli głównej ale jako, że nie przepadam, odpuściłam sobie i wybrałam dobrze znaną drogę na skróty. Skorzystałam z fantastycznego przepisu jaki podaje Pani Agnieszka Maciąg w swojej książce "Smak Życia", swoją drogą uważam, że jest to jedna z lepszych książek z przepisami jakie ukazały się na polskim rynku.




Nie jestem fanką jogurtów zimą,  robię wyjątek i zjadam je wówczas, gdy są mocno doprawione.
Prezentowana zawartość pucharka sprawdzi się w roli deseru (można jogurt zastąpić mascarpone, wtedy będzie jeszcze pyszniej :)), ja polecam go na lekkie śniadanie, niebagatelna porcja cynamonu przyjemnie rozgrzeje trzewia a złamana słodycz zapewni nam porcję endorfin na dobry początek dnia.
W tym deserze prym wiedzie cynamon, który cudownie współistnieje z egzotycznym mango i gęstym jogurtem. Słodycz jest naturalna i nienachalna. W mojej wersji nie ma cytryny ani serka śmietankowego, który sugeruje dodać Pani Maciąg, poza tym  ja go nieco inaczej podaję. Obie wersje są jednak niezaprzeczalnie świetne.





składniki dla dwóch osób:

1 duży jogurt grecki a dla niebędących na diecie mascarpone
 1 dojrzałe mango,
1 łyżka ulubionego miodu, 
 pół łyżeczki cynamonu

bardzo dobrze w tym zestawie wypadają podprażone orzechy włoskie, których tym razem nie zastosowałam ale polecam




Owoc mango obrałam ze skórki, miąższ zmiksowałam w malakserze. Niewielką część puree przełożyłam do oddzielnego naczynia, a pozostałą w robocie wymieszałam delikatnie z jogurtem i miodem. Do dwóch pucharków wlałam nieco jogurtowej masy a następnie przesiałam na nią warstewkę cynamonu (dokładnie w taki sposób w jaki oprószamy wierzch tiramisu). Następnie delikatnie zaczęłam dolewać pozostałą część jogurtu, podczas tej czynności warstewka cynamonu rozchodzi się na boki i tworzy malowniczą wstęgę na brzuścu naszego pucharka. Gdy jogurt się skończy, przykrywamy go odłożonym uprzednio puree i już możemy zajadać, chyba, że ktoś woli schłodzony - spokojnie wytrzyma w lodówce do kolejnego dnia :)


Smacznego końca tygodnia Wam życzę!!






sobota, 23 lutego 2013

brukselka z patelni - koniec z hurtem czas na detal



Nędzny jest żywot człowieka, który na mękę diety się skazuje. Gdy każdy ułamek jego jestestwa ciągnie w stronę garów i lodówki a on wstrzemięźliwym być musi i nieczułym na widoki, zapachy...
Oj marny los tego, który zakuł się w kajdany niskokaloryczności, wyjałowił swe menu z tłuszczu, zrezygnował z węglowodanów, odstawił na bok słodycze, wyparł ze świadomości orzechy. Dobrą myślą i współczuciem szczerym obdarz, więc tego nieszczęśnika, który powyższych czynów się dopuścił. Pomyśl jak słabo musi świat wyglądać zza opakowania serka typu light. Bądź pełen miłości i zrozumienia dla tego, który po spożyciu duszonej na parze ryby staje się nieznośny dla otoczenia.


Oto nastał dzień, w którym i ja wierna fanka sera, masła, śmietanki i oliwy poprzysięgłam sobie post.

Niniejszym wyrzekam się dań tłustych, chleba, słodyczy, alkoholu.
Moje postanowienie nie wynika ze względów ideowych, lecz czysto praktycznych (chodzi o tę sukienkę, w którą z niewiadomych względów zupełnie się nie mieszczę). Jedzenie dietetyczne z zasady jest paskudne: odessany z tłuszczu nabiał nie ma sensu, warzywa liściowe nędzne zimą, kurczak nie dla mnie z zasady. Nikt mi nie wmówi, że beztłuszczowa pasta z tuńczyka w sosie własnym jest wyborna a pełnię smakowej rozkoszy dają brokuły z wody bądź pierś kurza saute - wiem, że nie dają. Z pełną świadomością skazuję się więc na miesiąc bez uciech smakowych a dzisiejsza publiczna deklaracja mam nadzieję, że pomoże dotrzymać obietnicy danej samej sobie. Śmiem powątpiewać czy chude wytwory rąk moich będą się nadawały do publikacji na łamach bloga, mam jednak nadzieję, że nie będą tak bardzo ohydne jak się spodziewam i wyglądem nie odstraszą nikogo z tutejszych miłych sercu memu bywalców. Poza wszystkim wciągu najbliższego miesiąca chcę karmić innych i nie zamierzam skazywać ich na te same tortury, co siebie więc jest szansa, że coś naprawdę smacznego się tez pojawi. Póki co żegnam się na jakiś czas z tym co najmilsze mym kubkom smakowym.

Prezentuję mój dzisiejszy obiad - o zgrozo - brukselkę!!! Nigdy nie miałam z nią problemu ale zawsze była jedynie towarzyszką - krajanki warzywnej w zupie lub ziemniaków i kotleta, w roli solistki zaistniała na moim stole po raz pierwszy. Była smaczna bo złamałam ją nasionami kolendry (moja awersja do kolendry dotyczy części zielonej), kminkiem, dużą ilością czosnku, pieprzu i - nie mogłam się powstrzymać więc udekorowałam ją prażonymi migdałami i płatkami pecorino romano, które niewątpliwie nadały jej charakteru. Brukselka została zblanszowana a następnie chwil parę podsmażona na małej ilości oliwy. Brukselka tradycyjna - z wody ma w sobie taką gorycz, której w mojej wersji nie było ani ciut ciut, blanszowana jest delikatna i fajnie chrupiąca. Nie ma co kryć, nie jest to jednak danie obiadowe w pełnej krasie, gdyby towarzyszyło jej gratin lub ryba, byłoby znacznie przyjemniej... zjadłszy brukselkę mój żołądek był przekonany, że to jedynie entre przed daniem głównym, niestety nadzieja na więcej tym razem była złudna.




składniki:
 
250 g brukselki,
łyżka oliwy z oliwek
dwa ząbki czosnku,
garść migdałów bez skórki,
pieprz, 
nasiona kolendry,
kminek,
sól, 
kilka płatków pecorino romano

Brukselkę wrzuciłam na wrzątek, a wyłowiłam ją już po 5 minutach. Po tym czasie odlałam wodę, większe egzemplarze przekroiłam na pół, mniejsze pozostawiłam w całości. Na rozgrzaną patelnię wrzuciłam przyprawy by się uprażyły, kiedy aromaty stały się intensywne wrzuciłam brukselkę i pokrojony czosnek. Wszystko smażyło się kolejnych 5 minut. Do opiekacza włożyłam migdały - uprażyły się migusiem i to bardzo równomiernie. Wyłożyłam warzywa na miseczkę posypałam migdałami i pecorino i z radością przystąpiłam do posiłku.

Niedosyt niestety pozostał. 
Życie na diecie smakuje gorzej...



sobota, 16 lutego 2013

prowansalska sałatka z kozim serem na grzankach i rozprawa o polemice zmysłów


Zazwyczaj sytuacja jest dość klarowna - danie kuszące wyglądem uwodzi także zapachem i smakiem, są jednak takie specjały, przy których nasze zmysły wchodzą w głośną i długotrwałą polemikę. Oczy mówią 'skosztuj' ale węch kategorycznie zabrania takiego rozwiąznania. Zdarza się, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na całkowitą niezdatność specyfiku do konsumpcji - bo produkt nie dość, że paskudnie wygląda to wydziela niemiłosierny odór, a jednak wiedza lub namowy znawców skłaniają nas do jego posmakowania. Czytam właśnie kolejną książkę Tony'ego Bourdaina, którego uwielbiam zarówno na ekranie, jak również w wydaniu pisanym, opisuje on swój pierwszy kontakt z najbardziej cuchnącym acz przewybornym owocem świata - durianem. Autor podkreśla wybitną niespójność zapachu - a nieowijając w bawełnę - smrodu, z delikatnym, nieporównywalnym z niczym smakiem. Tym opisem Pan Tony przypomniał mi o podobnym przypadku, jakiego doswiadczyłam na własnej skórze. 
Zdarzenie miało miejsce w południowej Francji, latem, pozwolę więc sobie na małe przenosiny do innego sezonu - wspomnienie ciepłych chwil  dobrze robi gdy surowa zima w rozkwicie.





Po niemal dwóch tygodniach wycieczek po kolejnych apelacjach winiarskich uparłam się by odwiedzić choć jedną serową - ruszyliśmy więc na Banon! Dość pieczołowicie ser pochodzący z tego miasta, o tej samej skądinąd nazwie, opisany został przez Petera Mayle'a. Jadąc do miasteczka wyczekiwałam widoku kóz pasących się na wzgórzach - tymczasem po drodze nie minęliśmy ani jednej, choćby zbłąkanej kozy. Banon leży wśród skał, na których żadna istota nie znalazłaby nawet ułamka materii nadającej się na posiłek, kozy wypasa się, jak się okazuje w cienistych lasach, próżno wypatrywać ich więc z auta.






Gdy dojechaliśmy do miasteczka weszlismy do sklepu przy głownym placyku, ser był tam wszechobecny. Zawinięte w liście kasztanowca krążki łasiły się do mnie z kazdej strony, nawołując - 'kup i zjedz mnie natychmiast!!' Kupiłam więc dostojny Banon i niczym trofeum dostarczyłam do domu, leżacego wśród lawendowych bezkresów. Tam z namaszczeniem odpakowałam ser najpierw z rafii, następnie z liści i z niemniejszym skupieniem naruszyłam serową strukturę za pomocą noża. To co się wówczas wydarzyło, w żaden sposób nie korespondowało z tym, czego się spodziewałam. Wraz z ukazaniem się banonowego wnętrza uwolnione zostały aromaty tak intensywne, że w jednej chwili zapragnęłam zakopać mój nabytek głęboko pod ziemią. Aromat pozostałego na powierzchni sera stłamsiłby w ułamku chwili cudowną woń kwitnących wkoło pól - jestem o tym przekonana. Uwielbiam sery pleśniowe i nieraz decydowałam się na przewożenie pokaźnej ich ilości środkami transportu naziemnego, jednak ich zapach był niczym wobec zapachu jednego małego koziego Banona - uwierzcie mi. Dzierżąc w dłoni  kawałek sera, którego wpływ na środowisko naturalne był niewątpliwy, wahałam się co uczynić. Całkiem nęcąca zdawała się perspektywa zlikwidowania go za pomocą miski ustępowej i spłuczki, pomyślałam też o oddaniu go naszej gospodyni, która jako Francuzka z krwi i kości powinna wiedzieć co z Banonem zrobić, mogłaby się nawet ucieszyć a w najlepszym wypadku zjeść podarek, oczyszczajac tym samym atmosferę nad górną częścią Prowansji...
Ostatecznie jednak stwierdziłam, że Mayle nie może się mylić i choć moje zmysły wrzeszczały bym do ust Banona nie brała - stało się!!
Tylko poeta mógłby opisać zjawiskowosć smaku jakiego doświadczyłam w owej chwili, fenomen był tym większy, że spodziewalam się bukietu co najmniej tak nachalnego z jakim zapoznał się już mój nos parę chwil wcześniej. Tymczasem Banon był delikatny, kremowy, nieprawdopodobny!



Mając w pamięci smak i zapach Banona, jestem przekonana, że dałabym się skusić także na skandynawskie, długo leżakujące śledzie oraz na cuchnący durian, nie zawsze bowiem zapach prawdę nam powie, czasem nas zwodzi niecnie, co by nieco smakowej rozkoszy zachować dla innych....

Dzisiaj wspominając boski i nieprzyzwoicie aromatyczny Banon, trochę wbrew własnym zasadom, wszak zimą zazwyczaj stronię od sałat, przygotowałam sałatkę o zapachu Prowansji.  
Sałatka przy pierwszej konfrontacji spodobała mi się na tyle, że będąc we Francji niemal w każdej kolejnej knajpce nie mogłam jej sobie odmówić. Podstawą jest wyborna, świeża zielenina, której dziś niestety próżno szukać, natomiast tym co ją dopełnia jest słodkawy dressing oraz przewyborne grzanki z dojrzałym kozim serem. Jadałam różne wersje, trafił mi się także zaszczyt skosztowania jej z Banonem, często w serwowanych sałatkach wyraźnie wyczuwalna była nuta lawendowego miodu, bywało, że wśród liści pojawiał się pomidor - dla mnie jednak dodatek ten nie specjalnie jest trafny, gdyż nie lubi się z kozim serem pleśniowym za bardzo... Przyznam, że całkiem ujmująca była także wersja z delikatnym kozim twarożkiem w miejsce dojrzałych krążków. Podaję przepis na moją wersję ulubioną - najprostszą ale według mnie najmilszą podniebieniu.




 składniki:
 dwie duże garści ulubionej sałaty, przy czym wielobarwne liście są jak najbardziej pożądane,
 trzy cienkie kromki bagietki,
 3 plasterki koziego sera pleśniowego, 
masło, 
szczypta ziół prowansalskich

dressing:

łyżeczka musztardy ( u mnie pół na pół sarepska i Dijon), 
sok z połowy cytryny,
solidna szczypta soli, 
łyżeczka miodu wielokwiatowego, rzepakowego lub lawendowego, 
3 łyżki dobrej jakości oliwy z oliwek, 
opcjonalnie mały, zgnieciony  ząbek czosnku



Zaczynamy od sosu, którego składniki mieszamy razem w zakręconym małym słoiku potrząsając nim (świetna metoda - emulsyjny sos powstaje w kilka sekund)
Dorodne, kolorowe liście sałaty układam fantazyjnie na talerzu i polewam sosem by za chwilę zwieńczyć je tym co o świetności  dania stanowi.
Kromki bagietki smaruję z obu stron masłem, po czym układam na patelni grillowej by ładnie się zrumieniły - również obustronnie. Następnie wykładam na każdej kromeczce plasterek sera koziego i wkładam na 1-2 minuty do opiekacza. Ser powinien się podgrzać i delikatnie tylko stopnieć, gdy zostawimy go w cieple na dłużej kaskadą spłynie po grzance a nie o taki efekt nam chodzi. Zapieczone z serem grzanki układamy na kopczyku sałaty, posypujemy ziołami prowansalskimi i zjadamy natychmiast, póki ser jest ciepły.



Oto świetna metoda na prosty posiłek, najlepiej w ogrodzie, dokładnie taki o którym marzę coraz częściej... Niebawem, gdy pobliskie pola znów wydadzą obfite sałatowe plony będę się nią raczyć nieustannie, a dopełniać ją będę jakimś fajnym kozim polskim serem z Biobazaru. Czekam na te chwile niecierpliwie.



niedziela, 10 lutego 2013

ciasto domek - mój powrót do Nibylandii



Zima. Godzina czwarta po południu. Biegnę jak oszalała, próbując dotrzymać kroku pędzącej obok mamie. Odziana jak Eskimos przebieram więc małymi nóżkami, co i rusz zapracowując na kolkę. Stajemy w końcu na przystanku. Zdążyłyśmy - tłum oczekujących wskazuje, że autobus jeszcze nie odjechał. Na Dolnej kwiaciarki niestrudzenie sprzedają swoje cięte kwiaty a wokół roznosi się obezwładniający zapach Currary - chyba wszystkie Panie oczekujące nim pachną. Swoją drogą Currara to takie pachnidło za którym poszłabym w ogień - tak intensywnie i pięknie jej zapach zapisał się w mojej pamięci. W autobusie tłum dziki. W takich warunkach wielowarstwowe odzienie doskwiera wybitnie, ale nic to - za chwil parę wszyscy się wysypią na pętli, stamtąd już tylko 15 minut do domu. Po wyjściu z autobusu znów pośpiech i znów kolka między blokami. Docieramy a mama przygotowuje dla mnie domek - robi go zawsze w lutym i w marcu, bo jest okazja.. a gdy najdzie nas chętka to czasem też w innych miesiącach - uwielbiam ten deser i wszyscy, którzy mnie odwiedzają też za nim przepadają...




Co by nie mówić epoka PRL a właściwie jej mały wycinek, którego doświadczyłam jest dla mnie tożsama z czasami dziecięcej, niczym nieskrępowanej beztroski. Kolejki pamiętam, że były, czasami nawet w nich stałam, na tyle wpisane było jednak to stanie w normę, że nie przejmowałam się tym zupełnie... otaczającą rzeczywistość odbierałam w ciepłych, radosnych barwach, jak to dziecko. Czas ten przywodzi między innymi także wspomnienie najlepszych pod słońcem deserów takich jak blok czekoladowy, ciasteczka z płatków owsianych, wz, karpatka, czy ciasto domek.
Mamy luty, znakomita więc okazja by dawnej tradycji stało się zadość - zrobiłam więc domek, o którym choć pamiętałam stale, to od dłuższego czasu nie weszłam z nim w bezpośrednią relację. Bazowałam na przepisie, jaki mama zapisała w kalendarzu z 85 roku. Przyznam, ze przemknęła mi myśl by zastosować w domku prawdziwą wanilię i by dorzucić coś od siebie - na znak nowych czasów, ale po chwili stwierdziłam, że jednak z modyfikacjami to już nie będzie to samo. Chciałam poczuć dokładnie ten smak, który tak uwielbiałam będąc dzieckiem. Jakkolwiek więc mało szlachetny to dodatek - zastosowałam cukier wanilinowy  (pamiętam szok jaki przeżyłam gdy okazało się, że na opakowaniu wcale nie widnieje nazwa cukru waniliowego lecz wanilinowego). Wszystko zrobiłam zgodnie z poniższym zapiskiem. Co z tego, że można aktualnie dostać ser wielokrotnie mielony - musiał być ser biały Garwoliński, podobny do tego jaki można było dawniej kupić w sklepach Baniochy albo w mleczarni, musiała być prawdziwa polewa czekoladowa, musiała być ta sama co niemal 30 lat temu deska, na której domek buduje się najlepiej. 




składniki:

3 paczki herbatników ( radzę kupić więcej, gdyż potrzebujemy herbatników
 w całości a sklepowe bardzo często są w mniejszym lub większym stopniu pokruszone)
0,5 kg sera białego
0,5 kostki margaryny
1 cukier wanilinowy
3/4 szklanki cukru pudru
2 żółtka,
kakao


składniki polewy:

1/3 szklanki mleka,
1 łyżka masła,
3 czubate łyżki kakao,
10 dkg cukru


Składniki polewy podgrzewamy w małym garnuszku, po czym odstawiamy do wystygnięcia.
Miksujemy ser z margaryną, cukrem i żółtkami na gładką masę. Odkładamy połowę. Do pozostałej w malakserze porcji dosypujemy kakao, w zależności od tego jak mocno przełamany smak chcemy uzyskać, ja lubię mocno kakaowy, dodałam 5 łyżek. Rządek herbatników układamy jako podstawę i wykładamy na niego białą masę, następnie układamy z ukosa ściany, na które w dalszej kolejności położona zostanie brązowa zaprawa. Przykrywamy kolejną warstwą herbatników, część szczytową uzupełniamy drobniejszymi kawałkami ciasteczek. Całość polewamy ostudzoną polewą. Domek należy na noc włożyć do lodówki wówczas smaki się właściwie przenikną.



Rekonstrukcja bardzo udana, co prawda nie jestem przekonana, czy nie namieszałam czegoś przy podstawie, wszak stanowił ją pojedynczy ciąg herbatników ale w końcu żaden ze mnie inżynier Karwowski. Domek się nie zawalił, nie rozjechał, nie rozpłynął wraz z polewą i był tak samo pyszny, jakim go zapamiętałam. 
To cudowne, że za pomocą zmysłów z taką łatwością można się przenosić w czasie.
Zapraszam na podróż do mojej Nibylandii!!


czwartek, 7 lutego 2013

gnocchetti tirolesi - czyli o tym co jedzą narciarze w Tyrolu



Jadąc tym razem do Włoch na narty wizualizowałam kilka kwestii. Przede wszystkim wyobrażałam sobie siebie w jednym kawałku, niepołamaną, nienaderwaną, niepoobijaną. W wyobrażeniach moich pojawiały się motywy narciarskiej sielanki zapijanej winem i zajadanej nieopisanie pysznym jedzeniem, w słońcu i wśród pięknych widoków. Wbrew obawom punkt pierwszy jak najbardziej został zrealizowany - mimo tygodniowego, bezpośredniego kontaktu z ośnieżoną równią pochyłą udało się uniknąć kontuzji tym razem. Punkt drugi - chwała Bogu - również sie spełnił, niestety specjały serwowane w tyrolskich knajpach dalece mnie rozczarowały. Wszystko dobre co zjedliśmy na wyjeździe było dziełem rąk własnych, no, może poza przepyszną prosciutto, której smak ratował honor lokalnej gastronomii.




Na stoku, jak zawsze królował niezniszczalny wiener schnitzel z frytami, oraz marne całkowicie pozbawione smaku makarony, potworne zupy i lane kluski szpinakowe, jakie nabyć można było również w każdym supermarkecie w miasteczku. To zrozumiałe, że jedzenie na stoku poddaje się pewnej standaryzacji, próbowałam więc usprawiedliwić poziom serwowanych tam dań, jednak, gdy okazało się, że w dolinie serwują podobne paskudztwa - zwątpiłam chwilowo we włoską kuchnię. Ze wszystkich dań jakie jedliśmy pizza i lazania były znośne, jednak biorąc pod uwagę kulinarną spuściznę Italii oraz nieskończony asortyment wybornych serów, wędlin i warzyw, poziom bazy gastronomicznej mnie oburzył. Poczułam się urażona jako konsument, któremu pod szyldem kuchni regionalnej wciska się przygotowane bez serca dania na niby. Moje rozczarowanie osiągnęło apogeum, gdy w jednej z knajpek podano nam rozgotowany makaron. Sądziłam, że we Włoszech za takie potraktowanie makaronu grozi kara pozbawienia wolności, gigantyczna grzywna, lub chociaż banicja - a tymczasem zupełnie bez poczucia winy zaserwowano nam trzy różne acz w podobnym stopniu przegotowane rodzaje makaronu!!!
Na stoku natomiast najbardziej spektakularnym paskudztwem było dzisiejsze danie tytułowe, które zamówiłam gdyż lista składników brzmiała zacnie. Jak to możliwe by delikatne szpinakowe kluseczki w sosie śmietanowo-serowym były niezjadliwe - nie wiem, sprawdziłam to jednak na własnym organizmie. Stokowe gnocchetti nie tylko były ohydne ale i ich wygląd nie budził dobrych skojarzeń. Zdesperowani sportowcy zajadali ten specjał bez entuzjazmu, unikając kontaktu wzrokowego z zawartością talerza. Ja również. 
Po powrocie do domu - jako, że  składowe gnocchetti bardzo mi się spodobały - stwierdziłam, że dobrze byłoby odczarować zły urok jaki rzucono na to danie w tyrolskiej knajpie na stoku. Podeszłam do tematu z niemałą dozą ostrożności, dlatego poniższy przepis zakłada ilość dla jednej osoby - nie chciałam w razie fiaska, skazywać innych na podobnie wątpliwe wrażenia kulinarno-wzrokowe, jakich sama doświadczyłam. Pewnym problemem okazał się brak sprzętu do produkcji gnocchetti, w końcu jednak znalazłam godne zastępstwo pod postacią tarki do warzyw o szerokich oczkach - durszlak i łyżka cedzakowa miały dziurki  stanowczo zbyt małe. 




Mój dzisiejszy obiad powstał w 10 minut i smakował wybornie, nie udziwniałam oryginalnej receptury, do sosu wgniotłam ząbek czosnku, którego wyraźnie zabrakło w wersji ze stoku a zamiast Parmezanu zastosowałam ulubiony ser Bursztyn. Nie rozgotowałam kluseczek i suto osoliłam wrzątek na którym się gotowały. Tak niewiele a taką robi różnicę...

Danie nie jest specjalnie fotogeniczne, jest za to pyszne, proste i ekspresowo szybkie w wykonaniu. Polecam w wydaniu domowym, jeśli chcielibyście zamówić je kiedyś na stoku przyjrzyjcie się najpierw obliczom tych, którzy już się zmagają z własną porcją. Ich wyraz twarzy powie Wam czy warto. ; )





składniki kluseczek:

 1 jajko ekologiczne, 
30 g mielonego szpinaku,
60 g mąki,
 sól

składniki sosu:

łyżeczka masła,
pół filiżanki śmietanki 30%, 
pół filiżanki wody źródlanej
ząbek czosnku,
sól, 
pieprz, 
ser Bursztyn


Rozmrożony szpinak zmieszałam z jajkiem i z mąką, następnie zagotowałam niewielką ilość posolonej wody, gdy zaczęła bulgotać rozpoczęłam ekwilibrystykę nad garem. Mówiąc ściślej, brakowało mi jednej ręki. Lewa ręka podtrzymywała tarkę, druga przelewała zieloną masę na nią, w tym czasie trzecia powinna przesuwać łyżkę po powierzchni tarki, by kluseczki równomiernie się przeciskały i odrywały. Niestety pomocnica akurat wywędrowała na dwór w poszukiwaniu wiosny, zatem dwie ręce musiały mi wystarczyć. Gdybym miała super-hiper maszynkę do gnocchetti położyłabym ją na garnku i dwie ręce byłyby całkowicie wystarczające.  Nie miałam tego bajeru, zatem skończywszy byłam dość kompletnie wysmarowana zieloną masą szpinakową...

Sos można zrobić chwilę później, gdy ręce będą już wolne. To banał nad banały!! Najpierw podsmażamy delikatnie na masełku zgnieciony czosnek, w kolejnym kroku zalewamy go mieszaniną śmietanki i wody. Na sam koniec dodajemy sporo tartego Parmezanu lub Bursztyna, dosmaczamy pieprzem i ewentualnie odrobiną soli.

Na stoku kluski i sos zmieszane były przed podaniem, ja wolałam nurzać gnocchetti w sosie systematycznie, by ich zieloność jak najdłużej pozostała niezmącona, dlatego najpierw wylałam na talerz nieco sosu a potem nakryłam go kształtnym kopczykiem z kluseczek.
 


piątek, 25 stycznia 2013

pieczony łosoś w mocno cytronowym sosie



Z rybami w Polsce sprawa jest skomplikowana, niby mamy do nich dostęp, bo jeziora, bo rzeki, bo Bałtyk ale w supermarketach ich jakość budzi wątpliwość a sklepów rybnych z prawdziwego zdarzenia próżno szukać. Kupując mrożone z kolei kupujemy kota w worku, gdyż nierzadko po stopnieniu glazury ukazuje nam się podejrzany i cuchnący płat o niespodziewanej konsystencji. Można się domyślić, że produkt wielokrotnie zmieniał swój stan skupienia. Kiedyś zakupiłam zgrabne i diabelnie drogie płaty soli by przygotować je w formie duszonej, dla dziadków. Zanim osadziłam rozmrożone płaty na patelni musiałam przygotować bazę warzywno-korzenną. Gdy ryba wylądowała w rondlu, na moich oczach stopniała całkiem, pozostawiając po sobie tylko muliste wypełnienie przestrzeni międzywarzywnych i dwie ości. Wykwintny obiad nie doczekał się spełnienia a ja od tej pory mocno się zraziłam do ryb mrożonych.



Będąc jakiś czas temu na kursie sushi pouczona zostałam, że świeże ryby do supermarketów trafiają we środy i czwartki, w inne dni próżno szukać ryby faktycznie świeżej. Dysponując tą wiedzą i nie dysponując miejscem zasobnym w ryby o jakości sprawdzonej kupuję je rzadko, stanowczo zbyt rzadko. Najmniej podejrzaną opcją wydaje się być rodzimy pstrąg, wędzona makrela, zdarzają się też okazałe filety z dorsza, łososia i piękne czerwone kawały z tuńczyka. Marzyłby mi się powszechny dostęp do sandaczy, szczupaków, sumów, węgorzy, do obłędnej sielawy czy okonia, jednak na te można liczyć chyba tylko wyłącznie za sprawą własnych połowów. Dzisiaj pozostało mi zadowolić się łososiem, był to jednak łosoś nadzwyczajny.





W ostatnich tygodniach dokonałam odkrycia porównywalnego z wynalezieniem koła co najmniej, otóż lemon curd - wszystkim znany w odsłonie słodkiej okazuje się, że doskonale wypada także w wersji wytrawnej. Nie od dziś wiadomo, że cytryna i ryba to zestaw bezbłędny, zatem eksperyment z lemon curd na słono musiał dojść do skutku niedługo po tym jak pomysł się narodził. Zachciało mi się kolorów. Biała zima jest piękna, ale lubię ją czasem ubarwić, choćby poprzez dania jakie przyrządzam i serwuję. Mój łosoś polany więc został intensywnie żółtym sosem a wtórowały mu zieleń brokuła, czerwień pieczonej papryki i złoto opieczonych ziemniaków.
A mówią, że nie ma rozwiązań idealnych! To zestawienie takim jest bez dwóch zdań!

Zapraszam na terapię kolorem!!




składniki:

kawałek łososia 400/500 g,
garść pieprzu czarnego,
 sól


sos mocno cytrynowy:

1 jajko ekologiczne,
sól, 
sok z połowy cytryny, 
skórka otarta z całej cytryny 
pół łyżeczki kurkumy, 
łyżeczka tłuczonego czerwonego pieprzu,
łyżeczka masła, 
odrobina wody


Zupełnie nie wiem jak to możliwe, że pieprz tłuczony smakuje znacznie lepiej niż ten świeżo zmielony, jest to prawo mi niezrozumiałe, choć sprawdzone na własnej skórze i wielokrotnie potwierdzone. Dlatego, mój zgrabny filet z łososia po pokrojeniu na trzy równe części, posoliłam a następnie jego wierzch posypałam tłuczonym w moździerzu czarnym pieprzem. Postał tak dobre pół godziny, by sól wniknęła głębiej. Dopiero po tym czasie włożyłam rybę do piekarnika nagrzanego do 180 stopni, gdzie spędziła 20 minut.


W czasie gdy główny bohater doskonalał w piekarniku, wzięłam się za przygotowanie sosu cytrynowego. Nastawiłam w małym garnuszku wodę do zagotowania, gdy zaczęła parować postawiłam na nim sporą miseczkę z rozbitym jajkiem i zaczęłam intensywnie mieszać. Zanim jajko zaczęło gęstnieć dodałam sól, sok i skórkę cytrynową oraz kurkumę. Bardzo ważnym jest by nie przestawać mieszać, w przeciwnym razie nasz sos zacznie przypominać formę jajecznicopodobną. Mniej więcej po 5 minutach sos ładnie zgęstnieje, wówczas dodajemy tłuczony pieprz czerwony i masło. W fazie końcowej możemy zmienić konsystencję dolewając nieco wody źródlanej. Potem zostaje nam tylko przenieść kolory na talerz i delektować się widokiem a potem cudowną równowagą smaku.


PS Sos wymyślony został na początku tygodnia, od tego czasu powyższy zestaw pojawił się dwukrotnie na naszym stole, czy potrzeba dodatkowej rekomendacji??  ; )



niedziela, 20 stycznia 2013

ragu z dzika czyli kolejna próba udomowienia dziczyzny


Kulinarny marazm. Wchodzę do kuchni i jak ten chochoł bujam się między lodówką a kuchenką, ostatecznie sięgając po pieczywo z serem. Moja inwencja twórcza osiągnęła poziom zera, chociaż poza tym czuję się świetnie, nie mam innych zaburzeń, zwykle kojarzonych z zimową aurą..
Dla dzieci gotuję zupę - bez przekonania, bo trzeba choć się nie chce zupełnie. Piekę kolejną porcję papryki - mąż odwiedził w ubiegły weekend sklep, w którym tylko hurtem sprzedają. W zasadzie ledwo już patrzę na tę paprykę ale piekę z rozsądku by się nie zmarnowała. W piątek zrobiłam rzecz potworną. Powieka mi nawet nie drgnęła gdy w supermarkecie sięgnęłam po rumiane od chemicznych ulepszaczy bułeczki, a w domu - a jakże - wsunęłam jedną z serem, nie bacząc zupełnie na jej watowate wnętrze. Wszystko wskazywałoby na to, że to jakieś podświadome akty autodestrukcji i gdyby nie Amber, pewnie aktualnie siedziałabym przed ekranem uzbrojona w monstrualnych rozmiarów talerz z kanapkami oraz w pilota i bezmyślnie przerzucałabym kanały telewizyjne. Całe szczęście blogoterapia działa!! Zza kuchennych drzwi Amber doszły mnie zapachy, które przywołały przesmaczne, zimowe wspomnienia i których nie mogłam zbagatelizować.




Mój pierwszy raz z dzikiem nie wpisał się w mą pamięć zbyt przyjemnie - w ośrodku wczasowym nad Soliną dziczyznę dodawano do wszystkiego - dzik był w potrawce, w fasolce po bretońsku, w gulaszu i w zupach wszelkich a każda kolejna jego odsłona była bardziej sucha i włóknista, co sugerować mogło wielokrotną obróbkę termiczną. 
Drugi kontakt z dzikiem miał miejsce dopiero rok temu - gdy zdążyłam zapomnieć o tym pierwszym razie - na szczycie włoskiego lodowca. Mimo, że moje umiejętności narciarskie są pożałowania godne, zachęcona zostałam opowieścią o funkcjonującej gdzieś tam wysoko nad chmurami knajpie, w której zjeść można cuda, a przede wszystkim obłędny makaron i potężne tiramisu. Ryzykując więc życie postanowiłam pójść za głosem serca tudzież żołądka i ocenić rzeczowość opowieści. Makaron był faktycznie niesamowity, mój - bodaj putanesca - pyszny ale tagliatelle z dzikim ragu było arcywyborne. Mięciusieńkie mięso spowite było otoczką z sosu pomidorowego i szałwii. Aromaty przenikały się zgrabnie, żaden ze smaków nie odstawał od reszty. W związku z tym, że zjeżdżając po posiłku na dół udało mi się pozostać przy żywych a na dodatek w jednym kawałku ( zdarzało mi się zjezdżać w częściach, serio..), dziś w nawiązaniu do wpisu Amber i tych ożywczych wspomnień zabrałam się za rekonstrukcję zdarzeń z tamtego talerza.

Amber nakazała by było z Rioją, wyciągnęłam więc starą Reservę zakupioną u źródła (a co tam!!), nalałam sobie porcję - przepis zawierał również tę sugestię i przystąpiłam do dzieła !!




Przepis na makaron wzięłam 1:1 od Amber. Chętnych do wykonania obłędnego domowego pappardelle, lub tagliatelle odsyłam zatem  do niej. Wbrew pozorom wykonanie makaronu na jeden obiad nie jest specjalną filozofią. Jest trochę zabawy z wałkowaniem, ale entuzjastów dobrego smaku nie powinno to odstraszać.

Sos delikatnie zmodyfikowałam, dodając nieco więcej marchewki, dosładzając cynamonem i odrobiną cukru. Przyprawą grającą u mnie pierwsze skrzypce mianowałam szałwię - zarówno suszoną jak i świeżą, gdyż to nimi pachniał makaron na szczycie lodowca.


składniki:

500 g udźca z dzika
5 ziaren ziela angielskiego,
5 ziaren jałowca, 
5 szalotek,
5 ząbków czosnku, 
3 nieduże marchewki,
gałązka selera naciowego,
1 papryczka pepperoni,
puszka pomidorów, 
trzy gałązki natki pietruszki,
łyżeczka szałwii suszonej, 
pół łyżeczki bazylii suszonej,
trzy listki laurowe,
pół łyżeczki cynamonu,
pół butelki Riojy, 
stołowa łyżka cukru, 
łyżeczka soli, kilka listków świeżej szałwii, 
oliwa z pierwszego tłoczenia, 
tłuczony pieprz czarny




Mięso z dzika obsmażyłam na oliwie wraz z całymi ząbkami czosnku. Obawiałam się trochę, że niezamarynowany dzik, będzie stawiał opór podczas absorbowania smaków, postępowałam jednak zgodnie z zaleceniami, wierząc, że w tej konfiguracji uprzednie namaczanie mięsa w winie i przyprawach nie jest niezbędne.
W garnku obok zaczęłam gotować warzywa: marchewkę, cebulki, selera naciowego, gałązki pietruszki i papryczkę wraz z przyprawami. Zalałam je wodą a w tym samym czasie chlupnęłam na patelnię z dzikiem sporą porcję wina. Po chwili połączyłam zawartość patelni i garnka. Dałam tej miksturze godzinę na niewielkim gazie i dopiero po tym czasie dodałam puszkę pomidorów. Z czasem gdy konsystencja sosu się zagęszczała dolewałam wino. Po kolejnej godzinie dodałam cukier, sól i cynamon. Składniki sosu delikatnie rozgniotłam widelcem.

Gotowy makaron wymieszałam z oliwą aromatyzowaną szałwią ( wersja na szybko - do ciepłej oliwy wrzuciłam kilka listków, po czym zdjęłam ją z kuchenki). Makaronowy kopczyk przykryłam porcją ragu, oprószyłam tłuczonym pieprzem, krojoną papryczką i listkami świeżej szałwii.




Ten przepis zaprzyjaźnił mnie z dzikim na dobre. Wiedziałam, że może tak być, gdyż baza pod sos bardzo przypomina najpyszniejszy sos pomidorowy świata wg. Pani Tessy Capponi-Borawskiej, który robiłam jakiś czas temu. Dziczyznę starałam się udomowić już od pewnego czasu, z różnym skutkiem ( zapraszam na moją porażkę z sarniny :) ), tym razem udało się bez przygód. Dziczyzna w polskiej historii kulinarnej miała swój niemały udział, uważam, że warto wskrzesić jej obecność na polskim stole, tym bardziej, że jest coraz łatwiej dostępna. Ragu jest bardzo dobrym pomysłem na pierwszy raz z dzikim - smak mięsa zgrabnie splata się z warzywami, subtelnieje, jest wyraźnie inny, ale intrygująco pyszny.