czwartek, 23 stycznia 2014

Posiadywanki zimowe nad książką i refleksje trawnikowe.




 Właśnie niedawno dotarła do mnie książka „A Year in the life of Beth Chatto’s Gardens”
Napawam więc oczy kolorowymi zdjęciami z których wręcz wylewa się bujny i soczysty w kolory i wzory ogród – marzenie.  Nie wątpliwie obiekt godny naśladowania i bardzo w „moim stylu” Zamówiłam sobie książkę by rozpalić ostatnio z lekka przygasły zapał do ogrodu. I coraz bardziej nabieram przekonania że najtrudniejsze jest pierwsze 50 lat a potem wszystko idzie już gładko.



Czyli jak by nie liczyć mam jeszcze 40 przed sobą.  Kalkulując ile byłam w stanie zrobić przez ostatnie 4 to może ciut mniej. Ale nie w tym rzeczy by zrobić, jest jeszcze cały problem by utrzymać w dobrej formie, a to już wymaga zdecydowanie więcej zachodu.
Moczarowy Ogród tym różni się od ogrodu Beth Chatto że wcześniej był już ogrodem, nie powstawał od zupełnego zera na piasku czy mule ale można rzec „nastałam na tym co zastałam”.  Sama nie wiem czy to czyni go łatwiejszym…Czasem wręcz przeciwnie, chciałbym może ciut inny układ, więcej przestrzeni i perspektywę, a tu drzewo na środku, tam krzaki. Niby można by było wycinać (krzaki oczywiście nie drzewa) ale dla mnie to tak czy siak dewastacja i takie pomysły parują mi z głowy bardzo szybko. No więc może nie jest to to co bym chciała ale i tak jest dobrze.
W sumie od 2004 roku intensywnie działam na terenie Bagienka. Oprócz historii na Wyspie, reszta ogrodu zaczęła być kolonizowana w latach 2003-2004. Wcześniej nasze prace w ogrodzie były bardziej spontaniczne oraz przeplatane długimi tygodniami braku zainteresowania i okresami totalnego zapuszczenia. Ale to czasy kiedy były może ciut inne priorytety a dwór wymagał więcej uwagi niż ogród…

Tak naprawdę pozostaje pytanie czy Moczarowy jako Park podworski choć przez chwilę swojej 300 letniej kariery przestał być ogrodem?
Bo co czyni z miejsca ogród?
Ręka ludzka prawda?
To że ktoś coś w nim sadzi intencjonalnie, że go zmienia, że w nim przebywa, że czasem coś zarasta a potem jest koszone. A do tego rosną w nim rośliny które są użyteczne człowiekowi.
Patrząc na sprawę w ten sposób nigdy nie przestał być ogrodem….więc wygrałam te 50 lat z dniem kiedy otworzyłam furtkę do tego tajemniczego miejsca, chcąc go odtworzyć-stworzyć-mieć.
W czasach mojego dzieciństwa najbardziej zainteresowaną tym co rośnie w tych chaszczach wokoło była Ajka – moja babcia. Ajka rokrocznie wydawała wojnę pokrzywom, pieliła do upadłego wątłe, już za mojej pamięci, peonie oraz jakieś inne resztki świetności dawnej, lub tego co moja mama bez ładu wsadziła w ziemię i miała nadzieję że samo urośnie.
Co wtedy rosło w ogrodzie…dzieci ;), czyli najpierw mój brat a potem ja, a po za tym trochę liliowców-które nazywaliśmy smolinosami, maki wschodnie, ciut zdziczałych irysów, pojedyncze malwy oraz jedna hosta…no i oczywiście te wszystkie drzewa i większość krzewów które oglądacie na wstawianych na blogu zdjęciach. Ot cały majątek.
Zdjęcie z lat 70' taras południowy.



To był poligon dla wytrwałych wojowników… W ogrodzie południowym schodząc po schodkach trafiało się na morze podagrycznika z którego wystawały mirabelki, sosny i ta jedna kalina.
Z jakiś niewyjaśnionych powodów na tarasie południowym podagrycznik był mniej bujny i tam coś jeszcze rosło. A może po prostu częściej tam bywaliśmy, ktoś coś wyrwał, podciął wydeptał i jakoś widać było rosnące tam rośliny…
No i tu moim zdaniem było sedno sprawy… jak ma być coś widać to często trzeba widok na to coś wykosić…wiem proste banalne ale działa.
 Przed domem był „trawnik” i rozłożysty jałowiec, który już Wam prezentowałam na zdjęciach. Tyle że ciężko mieć trawnik jak się nie ma kosiarki … To znaczy ma się kosiarkę ale nie koniecznie do trawnika.
Były takie czasy kiedy ów „trawnik” dwa razy w sezonie koszony był wielkim traktorem i kosiarką talerzową a że nigdy nie był zbyt równy, to efekty zrytej łąki były nieuniknione. Dla mnie to koszenie było zawsze traumatyczne. "Meduza", bo tak wdzięcznie nazywała się ta niszczarka do zieleni, wydawała z siebie straszliwe dźwięki, a mi nie wolno było wychodzić z domu, bo wylatujące spomiędzy talerzy kamienie mogły zabić.
Nie da się ukryć że przy takim sprzęcie trudno było mieć trawnik…

 Czasem moja mama próbowała walczyć z łąką za pomocą kosy, ale od razu było widać że jest miastowa…
Kosa jako kosiarka sprawdza się tylko w rękach wykwalifikowanego kosiarza. Obkoszenie trawnika zajmowało pół dnia i dawało komiczne rezultaty, część trawy leżała, inna stroszyła się jak kogucik a może 1/3 poddawał się tępemu zazwyczaj narzędziu.
W walce o kulturę otoczenia pojawiła się z początkiem lat 90 kosiarka MF samobieżna…cud techniki produkcji jeszcze Czechosłowackiej.  Sprzęt był jednak piekielnie ciężki, co więcej nie do odpalenia. Generalnie widziałam ją w użyciu może raz, kiedy udało się ją jakimś fartem uruchomić. Może to zresztą dobrze że była niesprawna, jako że trudna w użytku i wyjątkowo niegramotna to podejrzewam że straty w ludziach i sprzęcie mogłyby przytłoczyć korzyści z posiadanego czegoś na kształt trawnika.

Dlaczego zeszłam z zakładania ogrodu i jego historii do poziomu trawy? Bo to wbrew pozorom ważny poziom. Od którego często się zaczyna. I my też od niego zaczynaliśmy. Jak by nie wyglądało przyszłe marzenie o zielonej enklawie pierwsze co bardzo często trzeba zrobić to wyczyścić teren i posiać trawę. Trawa, krzewy i drzewa to dobry początek, a potem można w tym wszystkim wytyczać ścieżki, wykreślać rabaty i stawiać małą architekturę. Ile ogrodów zaczynało swoją bujną ewolucję od bycia trawnikiem z garstką krzaczków lub żywotnikowym  szpalerem? Oj wiele…

Kiedy więc zapałałam chęcią posiadania „prawdziwego ogrodu” jasne było że trzeba zacząć od kosiarki. Takiej do trawników, nie łąki, małej i zwrotnej a nie wielkiej i trudnej w obsłudze. A do tego kobiecej ale wydajnej.  Sami rozumiecie trudne zadanie.
Jak blondynka ma problem to zawsze się znajdzie jakiś Pan co pomorze ;) Pomoc blondynce to swoista misja dla niektórych panów ;).
Ale mi się akurat poszczęściło bo Pan miał dobre pomysły i dzięki niemu stałam się posiadaczką pomarańczowego wybawienia. O tyle było to WOW 10 lat temu że mieliło trawę, nie trzeba było latać z koszem na kompost, oraz tak naprawdę miało największą szerokość koszenia, w zakresie moich możliwości finansowych. Ideał był nieosiągalny ale to co było ocierało się o niego prawym bokiem ;).



No i od wiosny 2004 roku ogród się objawił. Okazało się że gdzieś pomiędzy tą skotłowaną trawą jest skrzętnie ukryty.
Tak wiem teraz w każdym supermarkecie roi się od różnych kosiarek ale w latach 80 czy na początku 90 wcale nie było takiego sprzętu w takiej ilości. Posiadanie trawnika  tak banalne dziś, kiedyś naprawdę było problematyczne. Kosiarka którą kupiliśmy 10 lat temu kosztowała o połowę drożej niż ten sam model teraz…świat ogrodów zrobił w tym czasie milowy krok o czym może nie wszyscy pamiętają.
Moczarowy ogród  też się zmienił przez ten czas, musiał nabrać ogłady w różnych miejscach i wymagał coraz to innych sprzętów. Obszar „trawników-chwastników” zwiększył się trzykrotnie i moje pomarańczowe WOW przestało dawać radę.  W sumie nie wiem kto miał bardziej dość ja czy kosiarka. Tylko trawnik wokoło ogrodu Oranżerii wymagał godzinnej pracy co tydzień. Czy słońce czy deszcz, upał czy chłód. W lato po 30 minutach kosiarka zmieniała kolor z pomarańczowego na czerwony a ja obiecywałam sobie że to już ostatni raz, wiedząc że ze tydzień znowu sobie to obiecam.
No i obie zaczęłyśmy dostawać zadyszki. WOW przyłapałam na popijaniu oleju, a na dodatek odpadło od niej kółko co zdecydowanie pogorszyło mi komfort pracy, a mój kręgosłup stał się „moralnym”, przypominając mi o tym że to nie kobiece zajęcie. Świat się zawalił zestarzałyśmy się z WOW i potrzebna nam była pomoc większego kolegi.
Nie oszukujmy się po takim czasie mogłyśmy mieć już dość, tyle wspólnych motogodzin na strzyżeniu niesfornych fryzur wszystkich trawników może dać w kość lub w kręgosłup.



No i pojawił się on ;) wymarzony i wyśniony. WOW poczuła że pokryje się rumieńcem z rdzy, ale dla niej ten młodzian to wybawienie od śmierci silnikowej. Chyba mi jednak wybaczy że pozostanie do wygładzania rantów trawnika.
Pan śliczny przybył z odsieczą w październiku czyli na koniec sezonu a już się popisał. Teraz to trawniki-chwastniki koszą się same ;) a jaka oszczędność czasu. Ale w porównaniu do pomarańczowego żuczka o którym już Wam pisałam TU to słabeusz i mięczak. Ale jak jest miękka trawa i płaski teren to pole golfowe ma się na jedno skinienie.


Przekładam kolejne karty książki o ogrodzie Beth Chatto, na jednej z nich pięknie rozrysowany plan rozległego ogrodu i szkółki roślin...wiem że starsza już Pani, nie opiekuje się nim zupełnie sama...

Jak chce się mieć takie piękne wielkie ogrody to trzeba mieć albo armie ogrodników albo całą galerię sprzętu, nawet do drapania drzew po plecach, bo inaczej nici z marzeń. Przekładam kolejne kartki w książce o ogrodzie Beth Chatto i wiem jedno mam całe życie by dojść do tego poziomu, można liczyć jedynie na gen długowieczności. I nie jedno WOW oraz Pan Śliczny się w tej długiej drodze przyda bo w każdym ogrodzie znajdzie się coś do koszenia.

sobota, 11 stycznia 2014

Styczeń. A co tam w ogrodzie słychać?




Na szczęście lub bardziej nieszczęście nie ma prawdziwej zimy. Nie tęsknię za nią, ale z każdym dniem coraz bardziej martwię się o ogród który się leniwie rozbudza i oczywiście dostaje głupawki…a jak go w końcu zmrozi to będzie bardzo zdziwiony i na bank to odchoruje. Już Wam pisałam że zachowuje się jak rozpuszczony bachor i teraz do listy swoich wybryków może zaliczyć bieganie bez czapki i szalika.

Sami popatrzcie….
Róże puściły liście…ba nawet nie straciły tych zeszłorocznych, a pigwowiec szykuje się do kwitnienia, tak jak i złotlin japoński który już zakwitł.  A nie są to rośliny które o tej porze roku budzą się do życia.








A do tego ptaki śpiewają, owady latają i ogólnie jest bardzo wesoło jak na styczeń. Może to taka rekompensata ze ten śnieg w kwietniu zeszłego roku i ogólnie krótki sezon wegetacyjnym w 2013? Można by się złapać za głowę ale to wcale nie jest najcieplejsza zima jaką pamiętam. Był taki rok kiedy w grudniu na Wigilię dekorowałam stół nagietkami z ogrodu i nie wiem kto był bardziej zdziwiony ja czy nagietki ;)



Ale wracając do nie całkiem martwego w zimie ogrodu. Pochwalę się tym co kwitnie i na dodatek o tej porze ma prawo. W tym roku do moich standardowych zestawów oczarowo-ciemiernikowych dołączyła kalina. Długo musiałam czekać by okryła się kwiatami ale w końcu się udało. To naprawdę czarujący widok i w morzu brunatnych odcieni, beży i szarości o dziwo mimo małych kwiatów ją widać. Nie powiem rośnie w nie najlepszym miejscu które powinno być wybrane bardziej starannie ale zaczęła radzić sobie zupełnie dobrze i w tym roku dała popis swojej urody. Kwiaty pachą delikatnie i cieszą niesamowicie.
Zawsze marzyłam by mieć okazję podziwiać  takie rarytasy w miesiącach mniej barwnych i ciekawych. Co tu ukrywać wiosną tych drobnych kwiatów bym nawet nie zauważyła bo umknęłyby mi w morzu całej tej bujnej zieleni ale teraz to co innego. Taka aura jaka nam ostatnio panuje jest idealna dla tego krzewu by rozwinąć bladoróżowe dzwonkowate kwiaty, bo krzew ma prawo do tego i choć wzbudza sensację to niezasłużenie.








To samo tyczy się moich ukochanych oczarów które co roku mniej więcej o tej porze wychylają swoje niepozorne wygniecione rurkowate płatki. Wiem wiem że sporo ich już było na blogu ale nie mogłam się opanować J 






No i w tym roku do kwitnienia zbiera się bluszcz, też po raz pierwszy, podobno potrzebuje on trochę czasu by okryć się mało efektownymi kwiatami  które łatwo przemarzają. Ale może mu się uda a nawet jak nie to i tak fajnie wyglądają te jego bąbelkowe pączki.



Swego czasu próbowałam dodać do kolekcji inne rośliny zimo-kwitnące ale te niestety szybko kończyły żywot. Do kolekcji kilkakrotnie sadziłam mahonie japońskie ale ich wzrost był tak imponujący że dołączyły do kolekcji roślin „samo – bonzaiujących się”(Pamiętajcie może moje tulipany XXL??) Czyli nic nie robisz a banzai robi się sam, albo robisz dużo a nic się nie zmienia. Na jedno wychodzi.  Zresztą w przypadku mahonni uzyskanie kwiatów w zimie byłoby mimo delikatnej pogody praktycznie niewykonalne, więc starania skazane były na porażkę.
Miałam też próbę utrzymania  zimokwiatu ale po pierwszym roku dał mi do zrozumienia co o mnie myśli, a bardziej o klimacie Mazowsza i musiałam się z nim rozstać.
Krótki romans z leszczynowcem miał ten sam finał…zostałam porzucona. A jest to roślina która podobno też kwitnie bardzo wcześnie – niestety nie mogę ani potwierdzić ani zaprzeczyć, znajomość bowiem była ekspresowa.
Parotia to był kolejny eksperyment, który dla rośliny źle się skończył, bo z kolei zima z 2011 na 2012 była wyjątkowo okrutna i zweryfikowała moje plany i marzenia o wprowadzaniu do ogrodu gatunków rzadko spotykanych, nie ukrywam, już teraz wiem dlaczego rzadkich. Mimo okrycia nie miała już chęci współpracy.
Tak to jest z eksperymentami , choć są i udane jak te z wprowadzeniem do Moczarowego ogrodu ciemierników. Ogród je pokochał i one go…wzajemne uczucie zaowocowało licznym potomstwem. Ciemierniki bowiem sieją się na potęgę w Bagienku. Odkrywam je w dość nieoczekiwanych miejscach ale też rozsadzam gdzie się da. Oczywiście na kwiaty z takich sadzonek trzeba poczekać co najmniej trzy sezony ale za to zawsze można liczyć na jakąś miłą oku krzyżówkę odmian.










A do tego są takie niepozorne chwasty z którymi o tej porze wstyd byłoby walczyć ;) Niech sobie kwitną, dają sobą świadectwo że w szaleństwie jest jakaś metoda i cień szansy że się uda.



A do tego jeszcze tu i ówdzie się coś zieleni jeszcze...
Budleja w liściach..


Floks niski






PS. Chciałam bardzo podziękować tajemniczemu wielbicielowi, jak myślę wielbicielce :) Moczarowego Ogrodu za nasiona mieczyków!!! Obiecuję nie zmarnuję a wręcz przeciwnie wysieję i będę dbała :)