sobota, 13 października 2018

Męskie głosy (i muzyczna prywata)

 Czyli potężna dawka zdolnych wokalistów na jesień, żeby nie było smutno.



Na TZB wielokrotnie pisałam o muzyce, bo to jest jednak coś, co zawsze przewija się w moim życiu, czy są to jakieś ,,odkrycia", czy znane dobrze piosenki, czy listy muzycznych objawień, czy wrzucane pod koniec posta męczone w danym czasie utwory.
(uwaga, uwaga, leci sentymentalna wstawka)
*głęboki wdech* Muzyka zawsze ze mną była. Od najmłodszych lat, kiedy bawiłam się na dywanie, a z telewizora leciało Red Hot Chili Peppers puszczane w MTV. Rodzice zawsze puszczali w domu dobrą muzykę, rock, blues i czasem soul, mieliśmy zwyczaj słuchania w samochodzie płyt. Nie znając angielskiego, wymyślałam słowa do słyszanych piosenek i bardzo głośno dzieliłam się tą twórczością ze światem. Bawiłam się w piosenkarkę. Do dzisiaj gdzieś jest we mnie chyba jakieś marzenie i tęsknota; zazdroszczę ludziom z głosem, słuchem muzycznym i tego, że niektórzy potrafią ,,zobaczyć" muzykę - bo wiem, że przeżywam ją zawsze jako laik, bardzo emocjonalnie, ale bez tego zaplecza prawdziwego zrozumienia. Poszłam na moje pierwsze koncerty i doświadczenie muzyki na żywo było dla mnie czymś absolutnie unikalnym. Pisałam o ulubionych utworach i nie potrafiłam ubrać w słowa tego, jak na mnie działają, tego, jak słucham niektórych i coś tam we mnie pęka, burzy się i wrze w środku. Słuchałam muzyki sprzątając, odrabiając lekcje, siedząc na kanapie i wsłuchując się w każdy dźwięk, krążąc po pokoju, pisząc, wymieniając się znalezionymi utworami ze znajomymi, na telefonie, komputerze, magnetofonie, radiu, wypadających słuchawkach, głośniku w przedziale w pociągu.

W odkrywaniu muzyki czuję się trochę jak radosny wędrowiec-amator z wielkim plecakiem, który włóczy się po różnych gatunkach i epokach, błądząc po wielkich miastach, starych zamkach i zadupiastych zajazdach. Nie rozumiem do końca języka i używam zmokłych od wylanej herbaty rozmówek. Taranuję wszystko moim wielkim plecakiem. Za to bawię się świetnie.
Słucham swingu (i electro swingu!), starej polskiej muzyki, soulu i klasycznego rocka, muzyki lat osiemdziesiątych, trochę grunge'u, melancholijnych ballad, muzyki alternatywnej, autorskiej i indie, głębokich basów i elektroniki w połączeniu z wysokimi wokalami (SALK!), kiczowatego popu, coverów w kompletnie innych stylach niż oryginały, musicali, muzyki smyczkowej i pewnie znalazłoby się jeszcze sporo rzeczy.

Poniżej więc subiektywna, niespójna lista męskich wokalistów: piosenkarze/zespoły, których ostatnio słucham dość regularnie i w całości przesłuchałam chociaż po jednym ich albumie (każdy z nich jest dostępny na darmowym spotifaju); mogę więc bez wahania powiedzieć, że ich lubię (ej, to zawsze jest dylemat: kiedy zaczynam lubić wokalistę, a kiedy lubię tylko jego piosenki? Czy mogę powiedzieć, że kogoś słucham, kiedy znam tylko trzy utwory?). A na dole jeszcze paczka pojedynczych piosenek. Zbieram też już nazwiska i zespoły do posta o damskich wokalach. Będzie się działo!

*sekcja ,,album" nie zawsze oznacza wszystkie albumy wykonawcy, tylko te, które lubię/których przesłuchałam. Enjoy!


Tom Rosenthal


 

What is that life that you never did lead?  
The one written by lovers and lost over seas  
The one stare that stayed in your bones 
Oh tell me your worries before the world knows 

Tom Rosenthal to taka muzyczna perełka - mało znana, niszowa, ale szalenie piękna i nieustannie twórcza. Brytyjczyk jest bowiem artystą dość płodnym i na jego kanale od kilku lat regularnie pojawiają się nowe, kreatywne i inspirujące materiały.
Rosenthal ma brodę, żonę i dwie córeczki. Mieszka w Londynie i pisze piosenki, a te piosenki to jest czyste złoto. Utwory są melancholijne i senne, ciepłe i rozdzierające serce, chwytające za gardło i dające światełko, i mają świetne teksty - proste, a mocne i bardzo liryczne zarazem. Wokalista pracuje też z różnymi reżyserami i artystami, którzy ilustrują jego muzykę intrygującymi teledyskami (zarówno fabularnymi jak i animacjami) - całość składa się w muzyczno-wizualne opowieści, barwne, twórcze, dowcipne, buzujące, spokojne, słodko-gorzkie, życiowe i silnie emocjonalne. Jest w nich coś codziennego i coś bardzo poetyckiego zarazem. Rosenthal tworzy muzykę delikatną, dowcipną, liryczną, z własnym, unikalnym stylem i nieważne, czy to senne, chrapliwe Busy and ImportantIt's OK, w którym wiadomo, że nic nie jest OK czy hasanie po angielskich łąkach w stroju arbuza (Watermelon to nawiasem mówiąc moja pierwsza piosenka Toma!), jest w tym coś autorskiego, szczerego i własnego. 26 października ma pojawić się album Z-Sides (a.k.a The Sleepy Album) , a na YouTubie  pojawił się przeuroczy trailer, w którym Tom w stroju arbuza chodzi nocą po mieście i szuka swoich piosenek w skrzynkach pocztowych i liściach. Dobry kontent.
Albumy:  Bolu, Don't Die Curious (EP)


Tom Odell



Got me in my hotel room 
More pillows I could ever use 
Think they call it luxury 
But it doesn't make a difference to me 
Cause I'd sleep, on a bed that's made of 
Concrete, just the two of us and
 No sheet, just your feet 
Rubbing up against mine


Bo Tomy to fajne chłopaki! 
Tom Odell to młody Brytyjczyk z niesforną blond grzywą, intensywnym spojrzeniem, zabójczym akcentem, i ach, z jakim głosem! (i do tego gra na pianinie) Szalenie lubię jego wokal, szalenie lubię jego muzykę - ma niesamowitą energię, jest bardzo emocjonalna, podszyta czymś trochę ciemnym, z duszą. Z głośników aż iskrzy. Lubię też teksty - jak tego do Magnetised, w którym bohater przygląda się zakochanej parze i stwierdza, że nawet jeśli to tylko feromony, chciałby, żeby ona też miała trochę tych feromonów dla niego. Jak ten do Concrete. To muzyka trochę melancholijna, trochę hipnotyzująca, z jednej strony o nieszczęśliwej miłości, z drugiej z jakąś żywą, niepokorną iskrą, która daje nadzieję. Tom Odell przed mikrofonem wydziera z siebie duszę (i gniewnie zarzuca grzywką), a album Wrong Crowd to niekończące się ciarki - bardzo lubię tę płytę i uwielbiam to, jak jest spójna. Zarówno utwory, jak i teledyski do poszczególnych singli są utrzymane w podobnym stylu i atmosferze, a intro do Wrong Crowd w hotelowym pokoju, kiedy żeński głos mówi po francusku, a zaraz później wchodzą pierwsze takty jakoś zawsze na mnie działa. Do tego w ubiegły weekend na YouTubie pojawiło się You're Gonna Break My Heart ze świetnym saksofonem, a do premiery albumu Jubilee Road coraz bliżej (jaram się, jaram się!)(i też 26 października, czy to jakaś szczęśliwa data dla Tomów?).
Album: Wrong Crowd

Ralph Kaminski


  
 Serce, rozum ciągle biją się
Ile mogę znieść wciąż pytam, zastanawiam się
I twoje ślady na sobie ciągle mam
Wszystkich chwil co wiecznie, wiecznie miały trwać

Ralph Kaminski od dawna był na mojej liście wstydu w kategorii ,,do przesłuchania", aż w końcu puściłam sobie Morze, debiutancki album wokalisty, na Spotifaju. I to było pewne przeżycie - cały album utrzymany jest w dość melancholijnej, indie popowej stylistyce; to, co chyba mnie najbardziej mnie urzekło, to wokal Kamińskiego, bardzo wysoki, o dużej skali. Teksty są proste, ale liryczne i mają swoją siłę, a teledyski do poszczególnych singli tworzą filmową historię (mój ulubiony to chyba Meybick Song, bezpośrednia kontynuacja Zawsze, jest świetny!). Kamiński tworzy muzykę miłosną, delikatną, trochę melancholijną, z dużym zapleczem instrumentalnym (np. sekcje smyczkowe!) i silnie emocjonalną. Do moich ulubionych piosenek należą wspomniane wyżej Zawsze i Meybick Song, Podobno, Los i chyba mniej znany Mój Hymn o Warszawie, swoisty list miłosny (choć miłość to trudna i podszyta antypatią) do miasta (Myślałem kiedyś że/ To taki Nowy Jork/ Tylko trochę niższy i skromniejszy), ze świetnym tekstem (wsłuchajcie się, co śpiewają chórki!). Jeśli ktoś Wam kiedyś powie, że polska muzyka młodego pokolenia nie ma nic dobrego do zaoferowania, podsuńcie mu Ralpha Kaminskiego; młoda scena ma sporo świetnych artystów, a Ralph jest jednym z najciekawszych z ich grona.
Album: Morze

Il Volo  


 

Ma tutti i sogni nell'alba svaniscono perché
Quando tramonta, la luna li porta con sé
Ma io continuo a sognare negli occhi tuoi belli
Che sono blu come un cielo trapunto di stelle

K. teraz może triumfować - to ona wprowadziła mnie w Il Volo i chociaż w porównaniu z K. jestem na samym początku słuchania, to już teraz mogę powiedzieć: w popoperowym (tak!) włoskim trio bardzo łatwo się zakochać. Piero Barone, Ignazio Boschetto i Gianluca Ginoble założyli swój zespół  jako nastolatkowie, po tym, jak spotkali się we włoskim programie Ti lascio una Canzone. Od tego czasu prężnie tworzyli, a w 2015 roku zdobyli szerszą publiczność dzięki zajęciu trzeciego miejsca w Eurowizji. Wykonają mieszankę popu i opery, są młodzi, przystojni, śpiewają po włosku o miłości i mają absolutnie zniewalające głosy. Na Grande Amore pojawiają się zarówno piosenki autorskie, jak i covery, a poza utworami po włosku, pojawiają się też po hiszpańsku i angielsku (ich wersja Delilah jest absolutnie świetna). Czerpią zarówno z popu i z klasycznej opery; w 2016 zagrali koncert w hołdzie Trzem Tenorom (Domingo, Carreras, Pavarotti). Z coverów osobiście najbardziej lubię Volare i Delilah, a z oryginalnych utworów najwięcej serca mam dla L'Amore Si Muove. Miłość i pasja we włoskim, operowym wydaniu? Tak, poproszę!
Album: Grande Amore (International Version) 


Imagine Dragons 

 
 

Natural
A beating heart of stone
You gotta be so cold
To make it in this world
Yeah, you're a natural
Living your life cutthroat
You gotta be so cold
Yeah, you're a natural

Imagine Dragons to jeden z nielicznych komercyjnych, znanych zespołów, który przy ogromnej sławie (chyba każdy chociaż raz słyszał więcej niż jedną ich piosenkę, nawet nieświadomie w radiu) wciąż tworzy dobrą muzykę, rozwija się i zachowując spójny styl, bawi się własnym brzmieniem. Ja ich uwielbiam i jakoś za każdym razem cieszę się na nowy singiel. Chociaż przy niektórych z nich można mieć wrażenie wtórności, to każdy album uderza w trochę inną muzyczną estetykę - i tak Smoke and Mirrors, którego tytuł dosłownie oznacza coś fałszywego, nieprawdziwego, jest trochę mglisty, opowieściowy, baśniowy (i tak pięknie wydany! Oprawa graficzna to cudo), a już najnowsze Evolve ma ostrzejsze, bardziej nowoczesne brzmienie. Wśród moich ulubionych piosenek znajdują między innymi I'm So Sorry, Warriors, Hopeless Opus, Nothing Left To Say, Yesterday, I'll Make It Up To You, Believer, Dream i Dancing In The Dark (mam duuużo ulubionych piosenek Imagine Dragons, mogłabym zrobić z tego oddzielną listę - niby to nie jest zespół, do którego mam tyle pasji, ale jednak szalenie ich lubię; są jak tacy starzy, dobrzy kumple, z którymi fajnie czasem wyjść), każda jest z kompletnie innej bajki, każda ma zupełnie inne brzmienie, od ostrzejszego, mocnego, energetycznego, przez bardziej delikatne, indie, do melancholijnych ballad. A przy tym od razu słychać, że są to piosenki Imagine Dragons. I dla mnie w tym tkwi siła, pewien geniusz tego zespołu, popularnego od ładnych kilku lat - w tworzeniu dobrej, różnorodnej muzyki, w tym rozwoju i rozsądnym szukaniu nowych inspiracji, w mądrych tekstach, świetnym, ekspresyjnym wokalu Dana Reynoldsa i solidnym brzmieniu. W listopadzie wychodzi album Origins i  trochę na niego czekam - ciekawe, co zaserwują nam tym razem.
Albumy: Night Visions, Smoke and mirrors, Evolve

Blur


  

I get up when I want except on Wednesdays when I get rudely awakened by the dustmen
(Parklife)
I put my trousers on, have a cup of tea and I think about leaving the house
(Parklife)
I feed the pigeons, I sometimes feed the sparrows too
It gives me a sense of enormous well-being
(Parklife)
And then I'm happy for the rest of the day safe in the knowledge there will always be a bit of my heart devoted to it

Damon Albarn to dla mnie jedna z najbardziej imponujących postaci w muzyce: wokalista, kompozytor, multiinstrumentalista, wszechstronny muzyk i wreszcie współzałożyciel dwóch zespołów: Blur i Gorillaz. Tworzy świetną, różnorodną muzykę, bawiąc się stylami, a mnie kojarzy się głównie z albumem Parklife. To na razie jedyna płyta Blur, jakiej przesłuchałam, czaję się na więcej. Zespół powstały w 1989 roku na fali brytyjskiej inwazji, gra mieszankę britpopu, indie popu i rocka alternatywnego, i to jest bardzo, bardzo dobra mieszanka. Płyta jest energetyczna, dość specyficzna i bardzo brytyjska. Piosenka Parklife, tekst do Parklife i teledysk do Parklife to dla mnie kwintesencja brytyjskości, tego specyficznego stylu i poczucia humoru, ironicznego, absurdalnego i momentami nieco odjechanego (i ten akcent!). Poza tym bardzo lubię zabawę efektami i głos Damona, lubię Girls and Boys, lubię Tracy Jacks i klimat Blur. 
Album: Parklife

Paczka piosenek


George Michael, Star People (wersja na żywo, MTV Unplugged) - jak ja kocham to wykonanie. Ten wokal! Te chórki! To one, two, three! To funkowe brzmienie! To, jak oni tam wszyscy czują muzykę! George Michael nawet bardziej niż z Last Christmas i w ogóle Wham, kojarzy mi się z funkowymi, bardziej dojrzałymi Freedom, Outside i właśnie Star People z lat 90, i te piosenki zdecydowanie najbardziej lubię.
                                                                                       
Sufjan Stevens, Mystery of Love i Visions of Gideon - jakiś czas temu pisałam o filmie Tamte dni, tamte noce (jest świetny!), w tym o soundtracku: i te dwie piosenki ze ścieżki dźwiękowej to dla mnie absolutny majstersztyk. Są nastrojowe, subtelne i od razu przywodzą na myśl zakochanie. Idealnie współgrają z opowiadaną w filmie historią, jest w nich jakaś kruchość, wrażliwość i niezwykła delikatność. A ich użycie w Tamtych dniach... to przykład tego, jak wspaniale muzyka może grać ze sztuką filmową.


The Lumineers, Sleep on the floor -  lubię tę piosenkę za to, że ma silny vibe muzyki indie, za świetny wokal, za bluesową gitarę. A teledysk to spełnienie tumblrowego marzenia o hipsterskiej, szalonej, spontanicznej podroży starym samochodem, bez szczoteczki, bez planu, z ładnymi kadrami, bieganiem po polach, zachodami słońca, braniem autostopu  i estetyką indie. I historia trochę szalonej miłości, która się w tej podróży narodziła, takiej, o której sporo osób skrycie marzy.

Jimi Hendrix, Little Wing - jakiś czas temu pisałam opowiadanie inspirowane częściowo właśnie Little Wing; piękna, nostalgiczna bluesowa ballada, zarazem mająca w sobie jakieś ciepło i iskrę. I to gitarowe intro. I ta solówka... Niezwykły utwór z poetyckim, trochę hipisowskim tekstem.

Awolnation, Woman Woman - oto teledysk, w którym nagie kobiety śpiewają i grają na instrumentach, a który nie jest ani trochę wulgarny czy niesmaczny. Oto piosenka, która niesamowicie wpada w ucho i którą nucę od kilku miesięcy, na razie nie mogąc przestać. Woman, woman!


PS: Jakiś czas temu z ekipą zdolnych dziewcząt z literackiego założyłyśmy Grupę Literacką Szynszyla - bloga, na którym publikujemy opowiadania, co miesiąc jest nowe hasło, do którego piszemy. Teksty wjeżdżają co kilka dni, polecam serdecznie. W środę pojawił się mój Dom na wzgórzu, z ubiegłych miesięcy są to Orph i Film akcji; dzisiaj wpada tekst Mai, za trzy-cztery dni Patrycji. Jest dużo dobrych rzeczy, różne style i tematy, i wspaniałe autorki, polecam bardzo.



Zdjęcie: unsplash

poniedziałek, 10 września 2018

Ciri, Furiosa i Idris Elba, czyli o różnorodności w kinie

Kiedy trzy lata temu odbyła się premiera Mad Maxa. Na drodze gniewu, w mediach trochę zawrzało. I to nie tylko od entuzjazmu (zarówno widzów, jak i wyrafinowanych krytyków), ale też oburzenia: bo nie da się nie odnieść wrażenia, że ważniejsza od tytułowego bohatera jest tu Cesarzowa Furiosa - postać grana przez Charlize Theron i zaraz część internautów zalała krew. NO BO JAK TO KOBIETA, CO TO ZA FEMINISTYCZNA PROPAGANDA. Podobne komentarze pojawiały się podczas ogłoszenia pierwszego filmu z superbohaterką w roli głównej w Kinowym Uniwersum Marvela oraz hipotez na temat czarnego Bonda i pochodzącej z mniejszości etnicznych Ciri. We wszystkich tych dyskusjach pojawiają się sformułowania takie jak ,,wciskanie na siłę", ,,propaganda" i ,,poprawność polityczna.

I dzisiaj trochę o tym.

Znalezione obrazy dla zapytania mad max fury road
Mad Max. Na drodze gniewu (2015)


Nie będę udawać, że jestem szalenie obeznana w historii kina i wszystkich trendach popkultury, bo nie jestem - ale czytam, słucham i oglądam, i nie da się nie zauważyć: w ostatnich czasach widać duży wzrost różnorodności w różnych dziedzinach sztuki, a chyba najbardziej widoczny w kinie. To może pewna generalizacja, ale przez długi czas dominującą postacią w kinie popularnym był biały heteroseksualny mężczyzna, najczęściej bez konkretnego wyznania. Teraz się to zmienia - coraz więcej jest postaci o różnych kolorach skóry, korzeniach, różnych wyznań i orientacji. Powstaje coraz więcej filmów z kobietami w roli głównej, coraz więcej tworzy się silnych bohaterek. I spotyka się to z różnymi reakcjami; czytając artykuły i dyskusje w Internecie można dokonać całkiem ciekawych obserwacji. Na temat tego, jakie zmiany zachodzą w kulturze i jak zachowują się wobec nich twórcy i widzowie.

To nie jest obiektywny (ani profesjonalny) post i nawet nie próbuje taki być, więc od razu powiem, że dla mnie ta różnorodność zawsze była zjawiskiem bardzo, bardzo pozytywnym - istnieją różni ludzie, różne sposoby na życie i kultury, a ci różni ludzie mają swoje historie. Nic wyjątkowego. Kobiety prawnie są pełnoprawnymi uczestniczkami życia publicznego. Dawniej dyskryminowane grupy otrzymują równe prawa. Żyjemy w czasach wielkiej globalizacji, społeczeństwa są coraz bardziej wielokulturowe. Więc większa różnorodność w kinie, zwłaszcza tym ,,masowym" (kino niszowe, niezależne to jednak trochę inna historia, tam te zmiany zachodzą wcześniej) to po pierwsze szalenie potrzebny, wręcz konieczny, bo kino kształtuje spojrzenie, wpływa na widzów i wiąże się ze zmianami społecznymi, a po drugie zupełnie naturalny proces.
Inna sprawa, że twórcom ta różnorodność różnie wychodzi.

Bechdel i Marvel


Istnieje pewien bardzo prosty test, nazywany od twórczyni testem Bechdel: a pochodzi z komiksu Dykes To Watch Out For, w którym jedna bohaterka przedstawia drugiej warunki, które musi mieć film, żeby poszła na niego do kina:
1) Muszą w nim występować co najmniej dwie kobiety
2) które rozmawiają ze sobą
3) o czymś innym niż mężczyzna
Ten żartobliwy dialog przekształcił się w całkiem poważne ,,sprawdzanie" obecności kobiet w kinie. Wiecie, warunek jest dość prosty: film, w którym dwie nazwane kobiety rozmawiają na jakiś temat. Temat, który nie jest facetem.
Dużo filmów tego nie spełnia.
Nie chodzi tu bynajmniej o to, żeby produkcje jakoś ,,testować", zmieniać czy obwarowywać warunkami, nie w każdej historii przecież nawet występują kobiety (przetestujmy choćby Władcę much, he he). Okazało się jednak, że tego testu nie przechodzi na przykład cała trylogia Władcy pierścieni czy filmy o Harrym Potterze - serie, w których przecież nie brakuje bohaterek. Nigdy nie widzimy jednak, jak ze sobą rozmawiają. Nawet jeśli na ekranie występują silne postacie kobiece, to ani razu nie wchodzą ze sobą w interakcję, częściej są otoczone samymi mężczyznami albo ze sobą rywalizują. Dlaczego? Mało mamy kobiecych ekip, przedstawień silnej damskiej przyjaźni. To jakby wciąż raczkuje.
To, co zawsze uderza mnie w komentarzach w stylu ,,znowu ten feminizm", ,,feministyczna propaganda" czy ,,no oczywiście musi być kobieta", to fakt, że traktuje się to jako jakiś kaprys, dziwaczne rozwiązanie. Jakbyśmy mówili o jakiejś mało znaczącej mniejszości, wydziwiającej garstce, a nie drugiej płci i połowie populacji. Jakbyśmy musieli uzasadniać, że główną bohaterką jest kobieta, no bo to takie wyjątkowe! To w gruncie rzeczy pokazuje, jak świeżą rzeczą jest równouprawnienie, jak dużo jest do zrobienia - i że wciąż w niektórych grupach odbiera się czynną obecność kobiet w filmach (zresztą w życiu społecznym również) jako coś dziwnego, trochę niewłaściwego.

Marvel Cinematic Universe ma jakieś dziesięć lat. W tym czasie powstało ponad dwadzieścia filmów.
I na tych kilkunastu superbohaterów z własnym filmem pojawia się (na razie!) jedna Kapitan Marvel.
No chyba zwariowali, co oni!

Wydaje mi się zresztą, że to szersze zagadnienie, dotyczące nie tylko płci - pierwszoplanowe postacie z kolorem skóry innym niż biały, orientacji innej niż hetero, czy otwarcie deklarujące swoje wyznania są odbierane jako coś dziwnego, nienaturalnego i niektórzy od razu zarzucają samemu wprowadzeniu (to jak takie postacie są wprowadzane to inna rzecz) takich bohaterów sztuczność i poprawność polityczną. Jakbyśmy nie mówili o ludziach, którzy realnie istnieją i uznawali tylko klasyczny model białego heteroseksualnego bohatera.

Jak to uzasadnisz? 


Czasem można natknąć się na komentarze w stylu ,,jak uzasadnicie to, że ten bohater jest czarny/jest gejem/jest kobietą, hmmmm?", co zawsze strasznie mnie drażni.  
Bo są role, które rzeczywiście wymagają uzasadnienia doboru takiego a nie innego aktora, a są takie, które nie. Przede wszystkim jest pewna prosta zasada: istnieją różni ludzie i dlatego istnieją różne postacie. Główna bohaterka może być lesbijką, Mongołką, zakonnicą albo adwentystką dnia siódmego i jest to zupełnie normalne, i, do licha, nie trzeba tego uzasadniać, taką twórcy wymyślili postać.
,,Uzasadnienie" jest potrzebne przy niektórych rolach - rolach postaci, których otoczenie, przeszłość i pozycja narzucają pewną fizjonomię. Pojawienie się na jedenastowiecznym europejskim dworze czarnoskórego rycerza byłoby tak niezwykłe, że jeśli nie stoi za tym wizja artystyczna albo logiczne backstory (jak zdobył tak wysoki tytuł w ówczesnym społeczeństwie, co on tu w ogóle robi i jak trafił do średniowiecznej Europy?) i odpowiedni kontekst (jego odmienność, wyróżnianie się, jak reaguje na niego społeczeństwo?), pierwsze, co się narzuca, to niezgodność z faktami historycznymi.  Inaczej jest w teatrze, gdzie bohaterka Nie-Boskiej Komedii może chodzić w moro, a markiz Lafayete mieć afro, ale to teatr; teatr rządzi się innymi prawami.
Dlatego na przykład osobiście totalnie widzę Idrisa Elbę jako Jamesa Bonda (czemu nie? Bond przeszedł drogę od szpakowatego Connery'ego do nordyckiego Craiga; to postać, która w pewien sposób odzwierciedla czasy, w jakich powstawały kolejne filmy), ale zastanawiam się nad Ciri jako chociażby Mulatką. Przeglądając Facebooka trafiłam na małą dyskusję na ten temat na jednym z fanpage'ów popkulturalnych i o ile jedni są zdecydowanie na nie, a inni nawet nieco entuzjastyczni, tak mnie jest to dość obojętne, najważniejsza jest gra aktorska i żeby seans był dobry; ale rzeczywiście, wydaje mi się, że gdyby aktorka grająca Ciri pochodziła z mniejszości etnicznych, rzutowałoby to w pewien sposób na postać; postać umiejscowioną w świecie fantasy, w kraju, który, jak wszystko na to wskazuje, leży raczej na naszej północy, który, jak niektórzy argumentują, wcale nie musi być koniecznie słowiańskim średniowieczem, ale który jednak ma takie środki transportu jakie ma (a więc utrudnione przemieszczanie się z dalekich stron, co w efekcie daje mają wielokulturowość) i gdzie ciemnoskóra dziewczynka mocno by się wyróżniała. A to narzuca pewne tłumaczenia, nowe ścieżki i rozwiązania fabularne; jeśli twórcy dobrze to rozegrają, to może fajnie zagrać, ale to jedna z tych ról, w których rzeczywiście kolor skóry może mieć znaczenie dla historii postaci.

Ania nie Anna, sezon 2 
(Netflix 2018)

,,Wciskanie na siłę"


Często widzę taki zwrot jak właśnie ,,wciskanie na siłę" - i głównie dotyczy właśnie postaci o różnych kolorach skóry, postaci LGBTQ i tak dalej. ,,Oczywiście musieli wcisnąć geja" i tak dalej. 
I przyznam szczerze - czasem (często) takie komentarze nie mają sensu, bo np. bohaterowie-reprezentanci różnych mniejszości są dobrze zbudowani i wnoszą dużo do fabuły, czemu nie mieliby się pojawić? Ale czasem trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy chcieli tylko odhaczyć rubryczkę zróżnicowanej obsady, a wyszło niezręcznie i dziwnie. Postacie płaskie i niemal pretekstowe, postacie oparte na kilku stereotypach, postacie bez jakiegokolwiek kontekstu czy sensu, postacie, których rola w historii to ewidentnie przekazanie jakiejś ideologii, ale nic poza tym. Superwoman w swoim filmie przedstawiającym schematy horrorów, wśród kilku powtarzających się elementów wymienia postacie o kolorze skóry innym niż biały, które... zawsze pierwsze giną. A tacy byliśmy zróżnicowani!
Niektóre postacie są gejami... i to wszystko, co można o nich powiedzieć, bo nie mają żadnych indywidualnych cech charakteru poza przerysowanymi stereotypami. Spora część wierzących bohaterów (i to niezależnie od wyznania) jest albo skrajnie idealizowana, albo demonizowana. W Wonder Woman pojawiają się Arab, Szkot i Indianin - każdy z nich to właściwie zbiór cech, które popkultura przypisuje ich nacjom i poza tym, chociaż są szalenie sympatyczni, trudno cokolwiek o nich powiedzieć. Lubię Anię nie Annę od Netflixa, ale mimo mojej sympatii do nowych postaci (Bash, Mary, mocno rozwinięta Ciotka Józefina - są super i naprawdę ciekawie poprowadzone), nie mogę pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że służą do odhaczania kolejnych społecznych zagadnień, które koniecznie trzeba poruszyć, żeby serial był zaangażowany i ,,realistyczny" - rasizm, LGBTQ, emancypacja kobiet - a niektóre morały są wygłaszane z taką pompą i tak łopatologicznie, że trochę się krzywię. 

Bo nie wystarczy mieć filmu ze zróżnicowaną obsadą - to musi być jeszcze dobry film. 

Zastanawiam się, czy naprawdę nie lepiej, zamiast kolejnej części franczyzy Ocean's, tylko z kobietami, napisać nowy scenariusz, w którym będzie fajna damska ekipa, zupełnie oryginalna, niepowiązana z nikim? Nie fajnie byłoby angażować więcej aktorów różnego pochodzenia i nie obsadzać ich w typowych rolach ,,najlepszych przyjaciół głównych bohaterów"? Tworzyć więcej pełnokrwistych, wciągających historii miłosnych par jednopłciowych? (to akurat widzą, że fajnie, to już się dzieje) Niektórzy twórcy czasem jakby wciąż są ostrożni z tą różnorodnością, testując ją i wymyślając remaki zamiast nowej fabuły, a czasem jakby wciąż sobie z nią nie radzą, wpadając w stereotypy, skrajności, banały albo wprowadzając płaskie postacie. Wciąż wydaje się, że jest to temat nowy, że jest co coś niestandardowego, z czym trzeba obchodzić się jak z jajkiem i nie eksperymentować zbytnio - a tak zdecydowanie nie powinno być, bo reprezentanci różnych grup są uczestnikami życia społecznego i, po prostu, zwykłymi członkami życia codziennego. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby byli też nimi w filmie.

Żyjemy w świecie ogromnych i szybkich zmian, mieszania się kultur i błyskawicznej wymiany poglądów i informacji. Ale jedno chyba nigdy się nie zmieni - ludzie potrzebują dobrych, wciągających historii z pełnokrwistymi bohaterami.
A im więcej reprezentantów różnych grup w tych historiach, tym więcej możliwości.
Jeśli dobrze to wykorzystamy.




To ten typ posta, że cały czas wydaje mi się, że czegoś nie dopowiedziałam albo źle ujęłam. Za szeroki temat na tak krótką formę i moją ograniczoną wiedzę!
Aha i jeszcze - oczywiście mocno zachęcam do dyskusji, dyskusje są super. 

piątek, 27 lipca 2018

Monolog zewnętrzny


Dawno nie było żadnego opowiadania.
No to teraz będzie!
Tekst to owoc moich przemyśleń i rozkmin o sztuce, zainteresowania bohemą i przełomem XIX i XX wieku, a także, przede wszystkim, jednego z pierwszych ćwiczeń na niedawnym obozie literackim - naszym zadaniem było napisanie monologu zewnętrznego, czyli tekstu, w którym jedna postać mówi przez dłuższy czas bez przerwy. Pomysł krążył mi po głowie już wcześniej i uznałam, że spróbuję go zrealizować właśnie na zajęciach. Finalnie wyszła bardziej narracja pierwszoosobowa ze zwrotem do adresata, ale i tak było to ciekawe wyzwanie.

Vincent van Gogh - The yellow house ('The street').jpg

***


To zawsze był mój problem, wiesz? I chyba nigdy nie potrafiłem inaczej.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem. Pomyślałem: oto kolejny mieszczański syn, kolejny piękny, jasnowłosy chłopiec, który ma więcej pieniędzy niż rozumu i próbuje wmieszać się w bohemę, aby zbuntować się przeciwko ojcu. Tak właśnie pomyślałem. Pomyliłem się, oczywiście. Myliłem się co do wielu rzeczy. Na pewno nie byłeś naiwny. Dobrze wiedziałeś, czego chcesz. Twoje spojrzenie, twoje chłodno-uprzejme, prowokujące „a pan pisze, tak?”, to, jak się do mnie uśmiechałeś. Oszalałem na twoim punkcie, oczywiście. To, jak niby nonszalanckim tonem perorowałeś o sztuce, jak dawałeś sobie zapalić papierosa, jak rozmawiałeś z tym cholernym nudziarzem Walpolem i zerkałeś w moim kierunku, gdy popełniał błąd za błędem.
Już wtedy, na tym przyjęciu, w kłębach dymu i świetle lamp, usiłowałem złapać cię w jakąś frazę. Obserwowałem, jak śmiejesz się, lekko odchylając głowę, jak czując się niepewnie dotykasz karku, jak krążysz wokół ludzi, niestrudzony, świecąc, płonąc, coraz jaśniej i jaśniej. Męczyłem się jednak, nie potrafiłem cię złapać. To pobudziło mnie jeszcze bardziej. Odwróciłeś się wtedy, gdy tak ci się przyglądałem i przez chwilę obserwowaliśmy się z przeciwnych kątów pokoju. Wiedziałem, że jeśli się uśmiechniesz, jeśli zaświecisz, jeśli zareagujesz, dasz mi jakiś sygnał, to będzie koniec. Wszystkie słowa krążyły wokół chmarą składni, rytmu i fonetyki, plątały się, spadały kaskadami. Zaciągnąłem się dymem i wtedy ty się uśmiechnąłeś.
Na początku udawałeś, że jestem tylko epizodem i ekscytującą przygodą. Taki chciałeś być wyzwolony. Zanim się jednak obejrzeliśmy, wszystko wymknęło się spod kontroli. Zanim zdążyliśmy ochłonąć, już regularnie bywałeś w moim domu i już ja bywałem w twoim. Już leżeliśmy godzinami w ciemności, spleceni, paląc i rozmawiając, już czytałeś moje szkice i słuchałeś, jak ci czytam. Byłeś dobrym słuchaczem. Podobało mi się, jak leżałeś na brzuchu, podpierając brodę na dłoni, śmiesznie skupiony, podobało mi się, jak delikatnie muskałeś ustami moje włosy, jak czułem twój szybki puls. Szaleństwo. Gdybyś mnie poprosił, żebym dał ci wszystko, to, cholera, oddałbym ci to z uśmiechem. To wymykało się wszystkiemu, ty wymykałeś się wszystkiemu. Nie potrafiłem ubrać moich uczuć w słowa i tak strasznie mnie to frustrowało. Siedząc wieczorami przy biurku z piórem i czystym arkuszem papieru, usiłowałem opisać twoje spojrzenie – było po ptasiemu ciekawskie, żywe i płonące, prowokujące i niepewne, ale przecież wcale nie takie. Chciałem oddać twój uśmiech, niby nonszalancki, niby ironiczny, trochę ciepły, trochę jak migający prowokujący płomień świecy, a trochę jak sypiące iskrami ognisko w środku nocy – ale przecież zupełnie tak nie wyglądał. Doprowadzało mnie to do szaleństwa.
Nie rozumiałeś tego. Oczywiście, że nie. Budowałem ci misterne konstrukcje, całe pałace ze słów, ale przecież nie mogłeś, nie potrafiłeś tego docenić. Leżałeś na trawie patrząc w niebo i zamykałeś oczy, gdy słuchałeś muzyki. Muskałeś palcami źdźbła, czując ich miękką, sprężystą fakturę, a w górach stawałeś się ich częścią. Było w tobie coś eterycznego i pierwotnego zarazem. Fascynowała cię i pociągała bohema, z całym jej buntowniczym, twórczym fermentem, ale nie byłeś jej częścią, nie tak naprawdę. Coś tam malowałeś, ale te twoje obrazy to, uczciwie mówiąc, niewiele były warte. Miałeś jakiś warsztat, miałeś niezłe wyczucie koloru, ale nie potrafiłeś oddać się temu w całości. Nie potrafiłeś się oddalić, spojrzeć z dystansu. Nie szukałeś rdzenia rzeczy – wolałeś po prostu na nią patrzeć.
Nic dziwnego, że w końcu moje słowa, moje piękne konstrukcje zaczęły cię drażnić. Gdy leżeliśmy na balkonie,  patrząc w gwiazdy, opisywałem ci aksamitne niebo i rozsypane po nim diamenty konstelacji. Układałem planety w strofy i przemieniałem noc w rytm, a one rozmywały się i blakły. Co ty wyprawiasz?, pytałeś, zirytowany. Patrz, co zrobiłeś. Nie ma ich. Zniszczyłeś je. Nie są sobą, są twoimi słowami.
I tak właśnie było. Ty podziwiałeś rzeczy, a ja je niszczyłem. Nie potrafiłem się powstrzymać. Układałem chaos, w którym znajdywałeś spełnienie, w równe, chłodne, twarde zdania. Więziłem skały i śniegi Alp, wilgotną ziemię, w którą zapuszczałeś korzenie, w porządek, bez którego nie mogłem żyć. Cicho, mówiłeś, gdy leżeliśmy w prowansalskim słońcu, niedaleko kolonii artystów. Tak oszałamiająco pachniało lawendą. Cicho. Zamknij się. Nic nie mów, patrz. Byłem jednak bezradny. Ciebie cieszyło buczenie trzmieli, południowe słońce i impresjonistyczne pola maków. Ja, zamiast nich samych, wolałem ich definicje.
Ty czułeś, pożądałeś i kochałeś bez chwili namysłu – ja rozkładałem te uczucia na czynniki pierwsze. Wyrywałem je z piersi, brałem w ręce, rozkładałem przed sobą. Robiłem wiwisekcję. To jest to, mówiłem. A to jest to. Moje serce leżało na stole, a ja kułem je w zimną stal składni i wersów, metonimii i tetrastychów. Bolało cię to czasem, bo myślałeś, że cię nie kocham. To nieprawda. Kochałem cię. I tak bardzo chciałem mieć serce.
Wciąż próbowałem zdefiniować moje uczucie do ciebie, wciąż usiłowałem schwytać cię we frazy – i wciąż mi się wymykałeś. Wielokrotnie prosiłeś, żebym przestał, ale ja zbywałem cię żartami i po nocach niestrudzenie próbowałem cię złapać. Twój rumieniec (bo jednak byłeś trochę zawstydzony) podczas naszej pierwszej nocy, twoje spokojne rysy podczas snu, twoje uważne spojrzenie, gdy słuchałeś moich tekstów, twój błysk w oku, gdy się denerwowałeś. To, jak przytrzymałeś kapelusz, kiedy prawie zwiał go wiatr, to, jak delikatnie przesuwałeś mi palcami po wnętrzu dłoni.
Czytałeś to i kręciłeś głową, przerażony. Przestań, mówiłeś. Proszę, przestań. To nie jestem ja. I to nie byłeś ty. Przecież powinienem wiedzieć.
Lecz kiedy oderwałem się od kartki papieru, na której zapisywałem kolejne zdania, byłem usatysfakcjonowany. Udało mi się. Złapałem cię. Uwięziłem. Zbudowałem cię na nowo ze słów, wydawało mi się, że udatnie. Kiedy się jednak odwróciłem, zobaczyłem ciebie i poczułem chłód w żołądku. To byłeś ty, prawdziwy ty, wyblakły i udręczony, a przede mną leżała gładka definicja wypisana czarnym atramentem. Definicja, którą z ciebie wyrwałem, pomimo protestów, którą cię zniszczyłem.
Chciałbym powiedzieć, że gdybym wiedział, postąpiłbym inaczej, ale to chyba nieprawda. Chyba po prostu nie potrafiłem inaczej, wiesz? Ale w sumie co z tego: nic mi cię nie przywróci i nic nie przywróci tobie ciebie. Tak strasznie, strasznie mi przykro. Kochałem cię, naprawdę cię kochałem.
Ostatnio byłem na kolejnym wieczorze bohemy. Cała cyganeria miasta słuchała mojego tekstu w kłębach dymu. Po czytaniu podeszła do mnie jakaś kobieta w szalach – lśniąca i migocząca, z długimi, odważnie rozpuszczonymi włosami. Zacząłem snuć sieć słów. Drgała i tańczyła, tajemnicza i nieuchwytna, jak egipska czarodziejka, jak bogini Bastet. Świdrowała mnie spojrzeniem kocich, zielonych oczu. Mój Boże, powiedziała. Złamał mi pan serce. Trzymała ręce na lewej piersi, tam, gdzie zapewne owo złamane serce biło.
Odruchowo położyłem dłoń na miejscu, w którym powinno znajdywać się moje.
Tak, powiedziałem. Tak, potrafię to robić.




Obraz: Dom Vincenta w Arles (Żółty Dom) Vincent van Gogh 
Obraz przedstawia dom, w którym Vincent mieszkał przez pewien czas z Paulem Gauguinem i w którym planował stworzyć kolonię artystów. Miałam tę historię w głowie, pisząc fragment z kolonią artystów i prowansalskim słońcem.