samochód się w końcu zepsuł, a potem jeszcze raz.
ale nic to.
aktualnie jeżdżę na sportowym wydechu (tak! sportowym. znaczy tłumik mi się urywa, ale ja to sobie umiem wytłumaczyć i tyle. i proszę mi pierdół nie opowiadać)
ostatnio nie mam czasu.
nie mam czasu to moje hasło przewodnie wręcz.
lubię nie mieć czasu, brakowało mi tego kiedyś.
brakowało mi niejedzenia kolacji NIGDY. brakowało mi braku czasu na obiad.
brakowało mi tego, że mi rachunki za telefon przychodzą jakieś kosmiczne, a konto obrasta mchem.
brakowało mi piątkowych wieczorów i sobotnich poranków.
brakowało mi tego, że ostatnio spędziłam niedzielę gnijąc z jedną ze żmij w łóżku z wiśniówą, fajkami i czekoladą, a za oknem panoszyły się góry pokryte śniegiem. i żarłyśmy, piłyśmy, śmiałyśmy się, a potem płakałyśmy razem, bo sytuacja jest taka, że niewiadomo, co z nią zrobić.
brakowało mi podróży 7.500 km w dwa tygodnie i śpiewania w samochodzie stachursky'ego. a potem zachwytu barceloną.
brakowało mi radości z odnalezienia ostatniej fajki w zagubionej torebce.
brakowało mi pytania "co robimy w weekend?" i pewności, że coś robimy.
brakowało mi złych pomysłów, głupich decyzji i mnóstwa ludzi, którzy śmieją się z tego ze mną.
brakowało mi braku snu.
wielu rzeczy mi brakowało.
a najlepsze jest to, że to wiem.
i o.
jestem sobie tu z tą pewnością.
dobrze.