piątek, 17 grudnia 2010

tak, oczywiście, że o zimie.

tak mi sie zdaje, ze juz kiedys wspominalam, ze nienawidze zimy.
nie wiem, ale mam takie przeczucie.
a wiec - owszem, nienawidze zimy.
i nie, zadne pierdzielenie o tym, ze kominek, drewno trzaskajace, cieple kakao (niedobrze mi...) czy inne okolorodzinne czy romantyczne kwestie nie sa w stanie mnie przekonac.
nienawidze zimy i juz.
nikt i nic tego nie zmieni. zaden piekny rysunek o drzewkach pokrytych sniegiem i sloncu igrajacym w bialym puchu. zaden stok. zaden landszafcik. bede wierna swej nienawisci az po grob.
i moze jest ladnie czasem. moze.
no dobrze, jest czasem ladnie.
ale wiernym przekonaniom trzeba byc i dziwki nie lubię. kropka.

w ramach tej nienawisci, a takze z powodu zlozenia egzaminu z etyki pewnego-bardzo-waznego-zawodu-zaufania-publicznego (w skrocie pbwzzp) z wynikiem pozytywnym i zwiazanym z tym przejsciem na nastepny rok szkolenia do pbwzzp, postanowilam nauczyc sie jezdzic na nartach.
bo w sumie wstyd.
to znaczy ja twardo twierdze, ze zaden wstyd, bo uprawialam inne sporty (a teraz, kochane dzieci konczymy juz z tymi glupimi usmieszkami i parskaniem, bo ciocia saskiia naprawde kiedys uprawiala sport. WYCZYNOWO. a jak sie usmiechniecie pod nosem ironicznie jeszcze raz to pusci focha). ale na nartach nigdy. znaczy raz chyba stalam na nartach, co ojciec moj andrzej postanowil uwiecznic nawet dla potomnosci czyniac zdjecie. niestety - ojciec moj andrzej - nie uwzglednil okolicznosci, ze corka jego - saskiia - stojac na nartach zacznie zjezdzac. stad tez, ku zdziwieniu rodziny, po wywolaniu zdjec z kliszy (tak, jestem az tak stara, ze to byly klisze) (edit: skreslic slowo "stara", zastapic slowem "dojrzala"), rzeczona rodzina zobaczyla... las (nie krzyzy). po dluzszym rozpatrywaniu, coz to autor mial na mysli i chcial uwiecznic, rodzina ujrzala w lewym dolnym rogu koncowki nart. i tak tez nie mam dowodow na okolicznosc uprawiania sportow zimowych. a same sporty zarzucilam.

niemniej - jako ze lans i w procesie poszukiwania czegos, czym mozna sie zajac przez te 6 miesiecy napierdzielajacego mrozu (no dobrze, moze laskawie w tym roku bedzie ich tylko 5) poza spaniem, spaniem i klnieciem na zime, postanowilam sprobowac.
totez zatem wybieram sie.
jesli nie odezwe sie w najblizszym czasie, bedzie to oznaczalo, ze leze na urazowce na wyciagu (nie narciarskim) z polamanymi konczynami. co jest wielce prawdopodobne. duzo bardziej niz to, ze te zimowe sporty mi sie spodobaja.

bo juz sam ruch mnie przeraza.
ale ruch na zimnie?
ja nie wiem, czy to w ogole jest mozliwe.
a jesli jest - to po co to sie robi?
naprawde, jestem ciekawa wynikow mego eksperymentu.

bowiem jedyny ruch na zimnie jaki dotychczas uprawialam to odsniezanie auta. i drapanie szyb. i wlasnie, miedzy innymi dlatego, nienawidze zimy.
bez ustanku.

sobota, 27 listopada 2010

bo tak!

nie. to za oknem to nie jest snieg.
nie jest to snieg.
nie jest.
nie zaczyna sie zima.

nie zaczyna!

(tak se pomyslalam, ze jak bede to sobie dlugo powtarzac, to jest szansa, ze w to uwierze. albo ze to przestanie. gorzej jak nie przestanie, a ja zamroczona wiara w swoja moc sprawcza pobiegne na dwor w letniej lnianej sukience. z drugiej zas strony - male elcztery jeszcze nikomu nie zaszkodzilo. duzo tych mysli z rana).

zaczynaja mnie meczyc weekendy.
mam zawsze mnóstwo planów. zwykle planuję czynnosci okologospodarskie. oporzadzic kota i kuwete (manikjure trza kotu zrobic, a on drze sie jak zazynany. wolalabym, zeby sasiedzi nie wzywali towarzystwa opieki nad zwierzetami. a sadze, ze sa blisko. tym bardziej, iz sasiadami sa ludzie 60 plus, ktorzy dosc czujnie i bacznie sledza poczynania innych sasiadow. wiecie - osiedle monitorowane)
poza tym co - sprzatnac mieszkanie (te metry kwadratowe! mozna to zrobic w mniej wiecej dwie godziny), zrobic zakupy, ugotowac jedzenie (wreszcie mam czas, moglabym zjesc obiad. wlasciwie inaczej - zjesc cokolwiek). poprasowac. co tam jeszcze? poukladac reszte rzeczy po przeprowadzce. zrobic se manikjure. pouczyc sie.

efektem planow jest to, ze w piatek przeciez nic robic nie bede, bo piatek. bo jestem zmeczona po tygodniu. bo mam prawo odpoczac. i ide w miasto.
wstaje w sobote rano (slowo "rano" jest pojemnym terminem). i mi sie nie chce. bo sobota, bo w sumie to poszlam pozno (a moze wczesnie?) spac. bo zimno.
i tak uplywa sobie dzien.

w niedziele stare panny jezdza na obiad do rodzicow (caly tydzien czekam na ten dzien!), wracaja wieczorem i PRZECIEZ NIE BEDE ODKURZAC W NIEDZIELE.

i tak weekend mija. trudno powiedziec na czym.
w poniedzialek ciesze sie, ze ide do pracy, bo wreszcie nie bedzie alkoholu. bo bedzie jakas systematyka. bo w pracy nie poogladam chirurgow czy innego wynalazku szatana.

idealna pania domu to ja nie jestem. to mnie jednak nieco martwi, bo na rynku malzenskim to chyba dosyc istotna cecha. gdybym chciala pisac swoja oferte matrymonialna to co napisze? w ostatnia sobote o 14.32 siedzialam w pidzamie przed kompem w brudnym mieszkaniu i przy pustej lodowce, zastanawiajac sie, czy 6 dzien bez obiadu jest ok?
malo kuszaco, nie?

ale pf.
naprawde wielkie pf.
uwielbiam sie lenic.
i jesc zelki na obiad. (szanowna slowotoczka przywIEzla mi z rajchu zelki! owszem!)

i ch.
mam prawo :-)

środa, 17 listopada 2010

no i co?

hmm.

jestem.
dziwnie.
ale jestem.
zostalam podle skrytykowana przez kilka osob i wrocilam. (nadal nie mam L z kreseczką na komputerze pracowym, chociaz minelo juz duzo czasu i wydawac by sie moglo, ze jednak w koncu to L z kreseczka bedzie. chocby jako prezent powitalny. ale nie. pewne rzeczy najwyrazniej sa niezmienne. moze i dobrze.)

troche mi sie w zyciu i okolicach pokrecilo. troche wywrocilam wszystko do gory nogami. taka mini "moda na sukces", z tym że z naciskiem na mini.

efektem tego pozostalam szczesliwym najemcą nowego mieszkania w centrum(ie) miasta wojewódzkiego. chociaz tu znowu pojawia sie slowo klucz, czyli rzeczone "mini", gdyz mieszkanie jest kawalerka. niemniej - sciany sa, lazienka jest, kuchnia jest. komp jest.
checked.

stalam sie rowniez szczesliwa posiadaczka kota. chociaz w kwestii kota to juz trudno jednoznacznie orzec, kto kogo posiada. ja mam watpliwosci. kot zapewne mniejsze. stan na dzien dzisiejszy jest taki, ze kot z pewnoscia jada lepiej ode mnie.
kot jest mini. ale z mini szybko wyrasta.
ma za to maxi energie.
wlasciwie to adhd.
czy mozna miec podwojne adhd? bo jesli tak to on ma. a jesli nie - to wlasnie je odkryto. w osobie felka. (czy nie powinnam napisac moze "w kocie felka"? bo w osobie brzmi dziwnie)

i tak se o.
jestem stara panna w starej kawalerce z kotem.
kanony zachowane.
jak z obrazka.
viola villas bylaby dumna, gdyby tylko wiedziala (rozwazam napisanie do niej).

z tych tez powodow, jako iz nastroj mini zaczyna sie stabilizowac, powrocilam.

co tam?

środa, 21 lipca 2010

I'll be back.

nie umarłam, żyję.

mam egzamin.
mam urlop w perspektywie.
mam trochę kiepski czas.
mam wszystko w dupie.


wrócę.
ale nie teraz.

piątek, 21 maja 2010

nawet się nie waż!

jestem bardzo zdegustowana.
albowiem.

dni mnie nie rozpieszczają, chociaż w mojej skromnej opinii - powinny. wiem, że być może inni na tym świecie zasługują bardziej na rozpieszczanie (trudno mi to przechodzi przez gardło/palce), lecz... nie zgadzam się na to i protestuję. taka ze mnie zimna suka. o. i co?

chyba że rozpieszczanie w moim przypadku polega na kumulowaniu złych wydarzeń w jeden dzień, co bym się nie stresowała niepotrzebnie większą ilość czasu, to wtedy i owszem. rzeczywiście ktoś się postarał. rozplanował. rozpisał. ułożył. jak jasna cholera.

wstając bowiem z samego rana i czując, iż niektóre części organizmu stanowczo odmawiają współpracy, pobolewając i smętnie pikając w głębi głowy (tak, tak właśnie odczuwam ból ucha), pamiętajcie moi drodzy - organizm wie, co robi. odkrywa się natenczas połę kołderki i wskakuje do łóżka, a potem dzwoni do pracodawcy i informuje, iż aktualnie jest się w stanie krytycznym, niepozwalającym na przejście nawet do lekarza, celem uzyskania druku ZUS ZLA. dawniej L4. i całkowicie niemożliwym jest także wykonanie jakichkolwiek obowiązków pracowniczych.
a potem idzie się spać.

albowiem organizm wie lepiej, gdyż zasadniczo pobieżnie jest starszy. znaczy się - nie jest tak naprawdę, ale w genach ma zaprogramowane odwieczne prawa natury. if you know, what I mean.

jeśli komuś - jak autorce tych słów - przyjdzie jednak do głowy sprzeciwić się tym rzeczonym prawom natury (odwiecznym), to co?
spotka go zasłużona kara.
albo niezasłużona.
albo po prostu pech, względnie kumulacja pecha z całego roku, jak wyżej.
powiadam Wam, to nastąpi.

bo nawet zagubione dokumenty samochodu nie były w stanie odciągnąć mnie od realizacji mych pracowniczych (i nie) obowiązków.
świat jasno dawał do zrozumienia, a ja nie słuchałam.
pomyślałam "oj tam, oj tam" (no dobrze, pomyślałam o pewnym czasowniku, ale NIE WYRAŻAMY SIĘ TUTAJ, JASNE?) i postanowiłam jechać bez dokumentów (dekolt jest? jest. obcas jest? jest. to się musi udać w razie kontroli).
jak postanowiłam, tak też uczyniłam.
nie dojechałam wszak daleko, gdyż samochód (ten bez dokumentów) postanowił jednak mieć inne plany na ten wieczór (dzień).

szkoda tylko, że nie poinformował o tym wcześniej, a raczył dopiero na środku skrzyżowania w mieście wojewódzkim.
dużego skrzyżowania.
w dużym mieście wojewódzkim.

przyznać trzeba, iż nie podejrzewałam siebie o taką kreatywność. byłam doprawdy pod wrażeniem ilości epitetów, jakie jestem w stanie wymyślić dla opisania trąbiących na mnie kierowców, którzy najwyraźniej sądzili, iż na środku rzeczonego skrzyżowania postanowiłam zatrzymać się, migając awaryjnymi, celem poprawienia mejkapu. a ja mejkapu nie poprawiałam, oj nie.
po nierównej walce, udało mi się jednak doprowadzić samochód do miejsca bezpiecznego, gdzie został porzucony.
żeby zanadto nie rozpisywać mej traumatycznej historii dodam, iż w taksówce, którą następnie zawezwałam (celem punktualnego dotarcia do Bardzo Ważnego Miejsca), zgubiłam telefon. a histerycznie chichoczący taksiarz obwiózł mnie na wycieczkę krajoznawczą po wspomnianym uprzednio mieście wojewódzkim, wyjaśniając nerwowo, że niby zalane. może i zalane, ale mój drogi, ta cena za kurs stanowczo przekraczała wartość tej usługi.

koniec końców, jako iż autobusy nie jeżdżą, bo powódź (taak! cała historia odbywa się w deszczu! czy to nie oczywiste?), wracałam do pracy piechotą przez miasto wojewódzkie, targając torbę (a torbę mam dużą), komputer przenośny (nie jest mały) oraz parasol w kolorze krwistoczerwonym (pf). ubrana dość lekko, wszak autem miałam jechać, prawda? po drodze taksówek brak, telefonu, by jakąś zamówić - brak.

NIE zmokłam, NIE miałam poczucia, jakbym brodziła w stawie, NIE wróciłam do pracy w butach i spodniach wyglądających, jakbym dorabiała sobie odmulając te stawy.

skąd.
pf.

morał z tej historii jest taki:
- nie uciekniesz od przeznaczenia,
- samochód stojący na środku skrzyżowania na awaryjnych i wydający mroczne pomruki silnikiem wskutek nieudolnych prób zapalenia, nie należy do kretynki, która właśnie czyni sobie kreskę nad okiem (nieumyta dziwko z portu!)
- noś ciepłe majtasy. zawsze.

pewnie jeszcze jakieś morały, ale nic mi nie przychodzi do głowy.
ew. czekam na propozycje.

anyway. ogłaszam wszem i wobec (żeby nie było potem pretensji), że jeśli spotka mnie w tym roku coś pechowego na tę skalę, oficjalnie przeklnę to miasto. albo coś innego. przeklnę w każdym razie.

limit wyczerpano i proszę sobie to zapamiętać.

no.

p.s. wiem, że się obijam na blogu. usłyszałam kilka krytycznych komentarzy w temacie. to się zmieni (hehe), naprawdę.

czwartek, 15 kwietnia 2010

po dziesiątym

ponieważ ostatnio mialam problem z tym, co napisac, nie napisalam nic.
najpierw byl zal, potem smutek i strach. potem znowu zal. a w koncu zlosc. chyba. albo moze zazenowanie?
wydawalo mi sie, ze chodzi glownie o to, co napisala alma - o, tutaj
ale okazuje sie, ze niekoniecznie.
pomilczmy więc, bo to chyba najlepsze, co mozna zrobic.
i nerwow mniej, i nikt nie jest obrazony.

Jakkolwiek na dzis jedno tylko, bo odkopalam, przypomnialo mi sie. i tyle.

Wolę kino.
Wolę koty.
Wolę dęby nad Wartą.
Wolę Dickensa od Dostojewskiego.
Wolę siebie lubiącą ludzi
niż siebie kochającą ludzkość.
Wolę mieć w pogotowiu igłę z nitką.
Wolę kolor zielony.
Wolę nie twierdzić,
że rozum jest wszystkiemu winien.
Wolę wyjątki.
Wolę wychodzić wcześniej.
Wolę rozmawiać z lekarzami o czymś innym.
Wolę stare ilustracje w prążki.
Wolę śmieszność pisania wierszy
od śmieszności ich niepisania.
Wolę w miłości rocznice nieokrągłe,
do obchodzenia na co dzień.
Wolę moralistów,
którzy nie obiecują mi nic.
Wolę dobroć przebiegłą od łatwowiernej za bardzo.
Wolę ziemię w cywilu.
Wolę kraje podbite niż podbijające.
Wolę mieć zastrzeżenia.
Wolę piekło chaosu od piekła porządku.
Wolę bajki Grimma od pierwszych stron gazet.
Wolę liście bez kwiatów niż kwiaty bez liści.
Wolę psy z ogonem nie przyciętym.
Wolę oczy jasne, ponieważ mam ciemne.
Wolę szuflady.
Wolę wiele rzeczy, których tu nie wymieniłam,
od wielu również tu nie wymienionych.
Wolę zera luzem
niż ustawione w kolejce do cyfry.
Wolę czas owadzi od gwiezdnego.
Wolę odpukać.
Wolę nie pytać jak długo jeszcze i kiedy.
Wolę brać pod uwagę nawet tę możliwość,
że byt ma swoją rację.

(Wisława Szymborska - Możliwości)

niedziela, 4 kwietnia 2010

why so serious?

z innej beczki.

ktoś mnie ostatnio spytał, po co pisać bloga, jeśli nie ma w nim nic o emocjach. no i tak w ogóle - po co to robić?
nie potrafiłam odpowiedzieć.
bo zasadniczo pobieżnie to nie wiem. nie chodzi o to, żeby mieć takie swoje miejsce? tak po prostu? gdzie niekoniecznie trzeba pisać o tym, że się zakochało albo ma się problem? gdzie można wykrzyczeć po prostu "zimo, wypierdalaj". bo się chce.

myślę i myślę. odpowiedzi nie znajduję. bo ludzie piszą blogi z potrzeby ekshibicjonizmu (nawet odcinek hałsa o tym zrobili!). i piszą wtedy o wszystkim jak leci. co mnie lekutko zadziwia, acz nie dyskutuję o tym, bo po co. po to jest sieć, żeby robić, na co się ma ochotę. taka namiastka wolnych mediów, które są piękną, aczkolwiek jedynie utopią.

generalnie pytanie sprowadza się do tego, czy blogowa pisanina koniecznie musi być o uczuciach. czy to jakiś temat very-number-one? czy do wszystkiego trzeba dodawać ich szczyptę, bo się nie liczy? wszystko musi się kręcić wokół? albo - jeśli się nie kręci - nie ma znaczenia?
nie ironizuję. pytam.

ja czasem odsuwam emocje. albo przynajmniej chciałabym je wyłączyć. czasem sobie myślę, że dobrze jest odczuwać mało. lub chociaż mniej. a już na pewno przychodzi taka chwila, kiedy dobrze jest się nie męczyć, nie dotykać, nie zastanawiać, tylko właśnie - jako małą terapię - napisać tu coś, co jest pieprzeniem o niczym.
kompletną głupotką.
wydmuszką.

nie ma w tym chyba nic złego, że czasem poszukuje się katalizatora. w innej zaś chwili ma się ochotę napisać coś prostego, coś bez wyrazu, coś idiotycznego lub opisać swoją historię z urzędniczkami.
nie można przecież życia traktować zbyt serio.
nieprawdaż?
dlaczego wszystko musi być po coś?
skąd ta powaga?
why so serious, my dear?

a myślę o tym wszystkim także z tego powodu, że jednak są te święta. powoli acz konsekwetnie nadchodziły i są. dość się emocjonalnie zrobiło. bo rodzinnie, słonecznie, ciepło i fajnie.

jakoś tak... w skupieniu (paradoksalnie, właśnie bardzo serious!).

czego i Wam - na te święta - życzę. skupienia, właśnie.
bo w tych świętach tkwi prawdziwa tajemnica.

środa, 17 marca 2010

nic. prawie nic.

no to tak. zacznijmy od tego, że ciągle śpię. to jest okropne, nie mogę nad tym zapanować. po prostu hyc na kanapę - poczytam. i śpię. zasypiam o 21.24, budzę się o 23.30, idę się umyć, nałożyć na siebie pół pensji w postaci płynno-kremowej, a potem hyc do łóżka. i śpię.
dramat.

znaczy nawet nie dramat, gdybym się wysypiała. ale ja jakoś właśnie nie bardzo. budzę się o tej 7, jak stary na zakład rusza i... jeszcze bym pospała.
albo jestem leniwa, albo chora.

ponieważ obie opcje mi nie odpowiadają, wypieram z pamięci fakt, iż zasypiam na tej kanapie. staram się o tym nie myśleć zbyt intensywnie, to może kłopot sam zniknie. albo coś w tym rodzaju.
stary się ze mnie wysmiewa z powyzszego powodu, a ja obmyslam jakas straszna zemste. krwawa. i straszna.

byliśmy ze starym oraz jedną ze żmij na koncercie ramsztajna. znowu! to znowu to okrzyk triumfalnego zachwytu, gdyż znowu było wspaniale. aczkolwiek... cóż. przyznać trzeba niestety otwarcie, iż brak mi pewnych cech, zapewniających dobrą zabawę na koncercie, gdy jest się na płycie. na ten przykład - wzrostu. tak więc stary, któremu zdarzyło się wyrosnąć (jak kłącze ziemniaka) był zadowolony, gdyż ze swobodą obserwował nie tylko ogniste wybuchy, ale także zmagania wokalisty z mikrofonem. ja bardziej słuchałam niż widziałam, bo nerwowe podskoki (nie pogo, podskoki) raczej nie pozwalały na załapanie całości obrazu. niemniej - było wspaniale.
u babci potem tez bylo wspaniale, chociaz w drodze powrotnej samochod jakby nizej byl osadzony. ale to zapewne wina samochodu, a nie naszej tuszy.

i tak się lenimy nieco.
stary mniej, bo chlopina na chleb zarabia ciezko po godzinach, podczas gdy ja na tej kanapie. czytam, znaczy na tej kanapie.

natchLO mnie i zalozyli my ze starym uprawy. a wiec mam bazylie, kielki fasoli mung (nie mam pojecia, coz zacz) oraz rzezuchę (uwielbiam to slowo). w sumie jeszcze nic nie wyroslo, ale mowie do tej bazylii i mi sie wydaje, ze ona mnie rozumie.
i dlatego nie wychodzi.
nie dlatego, ze zle ja podlewam. raczej z powodow emocjonalnych.

stary mi ostatnio podpowiedzial, ze powinnam wrzucic na bloga nowa czesc historii urzedniczych, ale... zapomnialam, o co chodzilo. jestem lekutko przerazona objawami, ktore pojawiaja sie u mnie.
ale z wiosna wszystko przejdzie.
musi.


a wiosna idzie.

iiidzie!
tylko wolno.


p.s. zyje, dagmaro, zyje :) dzieki za troske. a ta latawica to znowu gdzies poleciala i tylko ludzi wkurza opisami sweterkow z krotkim rekawem.
zbywam to krotkim acz tresciwym "pf".

niedziela, 21 lutego 2010

a czy Ty chcesz być celebrytą?

przyszłam tu jeszcze na chwilkę, albowiem...

... właśnie przejrzałam moje straszliwe i potężne narzędzie inwigilacji w postaci licznika odwiedzin. ten szatański wynalazek posiada także opcję podglądania haseł wyszukiwania, czyli co kto wpisuje w wyszukiwarce, co by znaleźć mojego jakże fantastycznego i unikalnego bloga.
pomijając oczywiście takie wynalazki jak "dupa chłopa głupiego" (autentyk, acz nie mój, co oczywiście napawa mnie niepomiernym żalem), to... okazało się, iż najpopularniejsze są hasła związane z dniem kobiet. w tym "dzień kobiet, dzień kobiet, niech każdy się dowie".
i tu dwie konkluzje.
pierwsza optymistyczna. że duch w narodzie nie ginie, a samce wciąż mają potrzebę obdarowywania nas kwiatkiem. bądź w zastępstwie piosenką lub wierszykiem (występy artystyczne zawsze w cenie. no i taniej, nie da się ukryć). skoro bowiem poszukiwania zakrojone na szeroką skalę (skalę gugla) trwają JUŻ w lutym, to wiadomo. poczucie obowiązku jest. wspaniale.

druga konkluzja jest taka, że jeśli chcecie być popularni w internAcie (tzn. blog/asek/ albo strona, albo co tam macie), należy wpisać coś związanego z dniem kobiet. nie wiem, jak działają inne święta o tradycjach głęboko zakorzenionych w minionym systemie (np. 22 lipca), ale można wypróbować.
w każdym razie, jeśli budzi się w Was tygrys rynku. waleczna dusza. lub po prostu chęć zostania celebrytką/celebrytem to trzeba zacząć o tym dniu kobiet.

albo chociaż po prostu - napisać ze 100 razy "dzień kobiet". jak w szkole. jak za starych czasów. i łezka się w oku zakręci, i popularność się zyska.
no warto po prostu, warto.


na marginesie dodam, iż dość sporą popularnością cieszy się także dwunastnica. ale nie wiem, co o tym myśleć. być może diagnostyka się rozwija w polsce (tu z pewnością hołd należałoby oddać niezastąpionemu doktorowi hałsowi), a być może to jakiś tajemny szyfr. masoni? tajne stowarzyszenia obrony czegoś-tam próbują odnaleźć swoich członków? w każdym razie dość popularna ta dwunastnica. może warto by było obrazek wkleić? ku chwale.


p.s. ja się pytam - czy Ty almo ŻYJESZ?

p.p.s. obszukując narzędzie szatana w postaci inwigilatora, zorientowałam się, że walentynki, o których dziś pisałam, były tydzień temu. matko bosko z gwinei. kiedy ten czas mija?! chyba jestem lekko na niedoczasie. lekutko.

to naprawdę ostatnia notka o zimie.

no bo zaczęło działać.
i teraz nie wiem, czy ja mam taką moc sprawczą, czy ten obrazek, czy też po prostu modły mili(j)onów zostały wysłuchane.

ostatnio mogłam konkurs ogłosić. "znajdź jedną osobę, która nie ma dość zimy". i proszę, proszę. czas nieograniczony. proszę. zachęcam.

w każdym razie doszłam do ważnego (a jak) wniosku, iż zima, w szczególności ta najbardziej upierdliwa i mroźna, ta z chodnikami zapomnianymi pod warstwami lodu, śniegu, lodu i jeszcze raz śniegu, ta z codziennym drapaniem szyb w aucie przy akompaniamencie słów uznanych za obelżywe oraz ta, od której mi łzy w oczach stawały, ma... pewne zalety.

w sumie jedną. nie przesadzajmy.

można o niej porozmawiać.

to zachwycające i całkowicie wspaniałe, jak ludzie znajdują wspólny język. jak zacierają się granice między różnymi światami, kulturami, grupami społecznymi. jak brata się szlachta z chłopem. jak robotnicza brać zmienia się w jedność! (zapędziłam się, wiem)

zawsze bowiem, choćby zapadła ta najokropniejsza z możliwych cisz, w której powiesić można siekierę i to nie jedną, można powiedzieć "mam dość zimy". bądź, dla mniej delikatnych lub po prostu w klimacie imprezowo/knajpiano/alkoholowym "zima to... (i tu epitet, jakby ktoś nie zauważył)".
i co?
magia, panie. magia.

znikają bariery, znika cisza, znika żur w powietrzu.
jest porozumienie!
w jednej chwili.
bo wszyscy nienawidzą zimy. i nie ma tu jakichś wymówek w rodzaju "na nartach lubię jeździć", bo narty nartami, ale w małysza to się w centrumie miasta nie zmienimy, prawda? (swoją drogą, małysz - szacun!)

no i jeszcze, w temacie zimowym, coby go zamknąć i mieć z głowy - zarówno temat jak i tę uroczą porę roku, powiem, że jeszcze jedno zjawisko mnie zafascynowało. mianowicie obojnactwo tejże (tegożże? jest takie słowo?).
bo to że zima jest ONĄ, to zasadniczo każde dziecko wie, pff. ale to, że zima to ch., dowiedzieć się można np. na parkingach, przy wspomnianej powyżej uroczej czynności drapania szyb (dla niezorientowanych, co aut nie mają lub pffff mają jakieś dziwne wynalazki, gdzie skrobać nie trzeba - efekt jest podobny do manikjury. tylko mniej uroczy)
no więc jak ona i równocześnie ch.? no jak?
zagadka nierozwiązywalna. i niech taką pozostanie. może latem coś do głowy wpadnie, jak będziemy narzekać na upały.
bo będziemy.
to jest oczywiste!



no dobrze. temat zakończony.
chciałam powiedzieć tylko jeszcze, iż:
w punkcie pierwszym: dziękuję za zmobilizowanie wszystkim, co mnie mobilizowali. jestem leniwa z natury i nic na to nie poradzę. systematyczność nie jest moją mocną stroną, a blog tego wymaga. także tego.

w punkcie drugim: pozostały dwa tygodnie do koncertu. czuję basy w żołądku. ach.

w punkcie trzecim: w tym roku walentynki różniły się od zeszłorocznych (i jeszcze wcześniejszych), co w zasadzie powinno napawać mnie dumą. napawa mniej niż powinno, bo co prawda byliśmy w kinie, a stary zabrał mnie nawet na lody i obiad (no dobrze, przyznaję się. w kejefsi, ale wiecie - mięso z mięsem. no nie mogłam mu odmówić), ale dopiero wieczorem. nie było imprezy. gdyż.
gdyż impreza była dzień wcześniej. i dopiero o 15 doszłam do siebie.
w ramach walentynek dostałam paczkę apapu.
stary się usprawiedliwia, że paczka owa ma elementy czerwone. czyli niby kanon zachowany.
być może za późno na reformowanie/nawracanie. albo za wcześnie.
muszę o tym pomyśleć.

poniedziałek, 8 lutego 2010

obrazek

ja tylko na pięć sekund, bo muszę się uporać z pewnymi biurwami, a potem zrobić zylion innych rzeczy.
ale sobie pomyslalam, ze warto wpasc i zamiescic tu obrazek.
bardzo ladny obrazek.

moze im szybciej go zamieszcze, tym szybciej zacznie dzialac.
tak wiec:



p.s. czy tylko ja jestem uzalezniona od fejsbuka (vel ksiegotwarzy)

sobota, 6 lutego 2010

oddal się droga z.

się mnie troszeczkie jakby omskło to pisanie.
żyję, alma, żyję. dobra z Ciebie kobieta, że się o mnie martwisz. niestety zamężna :]

niemniej - jakoś teges. dzień świstaka ostatnio. jak już wyzdrowiałam, to nie zauważyłam, kiedy mnię minęło te kilka tygodni. straszne. tylko bym spała (uprzedzając złośliwe języki - nie, nie jestem w ciąży.)

(nie, na pewno nie jestem)


(serio. nie.)

w każdym razie (bądź razie) tak jakby ostatnio niewiele się dzieje. przemyślenia również ograniczone, bowiem jest zimno.
a jak jest zimno to się mniej myśli.
żeby energii nie marnować, nie? bo trzeba rzeczoną energię spożytkować na niezamarznięcie. niezamarznięcie przy odśnieżaniu auta. niezamarznięcie przy staniu na przystanku (gdy uznano, iż odśnieżenie auta stwarza wysokie prawdopodobieństwo zamarznięcia jednak). niezamarznięcie w autobusie (bo wiadomo - w polskich autobusach nie ma sensu grzać. odkryły to już wszystkie panie helenki, zdzisie oraz krysie, rocznik 37 - 49, które nabyły w związku z powyższym futra z nutrii, wytwarzające radosny mikroklimat wewnątrz i utrzymujące stałą, wysoką temperaturę. ponieważ wyżej wskazane panie nabyły futra, a są głównym elementem awanturującym się we wszelkich placówkach oraz środkach komunikacji miejskiej, przy braku awantur, kierowcy poczuli się zwolnieni z obowiązku grzania. i tak magiczny krąg się zamyka. a w autobusach piździ. zimno jest, znaczy się.)

no i jak tak pracuję nad tym, by niezamarznąć, to już brak mi weny na robienie czegokolwiek innego.
przeczytałam książkę "biała gorączka" jacka hugo - badera. i to był błąd. tzn. książka jest świetna! polecam gorąco (gorąco... mmmm... gorąc. upał. mmm...), bo czyta się rewelacyjnie i każdy fan literatury reportażowej będzie ustatysfakcjonowany. niemniej facet opisuje dość szeroko swoją zaciekłą podróż przez syberię. syberię - wiecie? sy-ber-ia. ssssssyberrrria, wymawia się zapewne w tamtym klimacie. w sensie - zimno. szczękamy zębami. nie jest ciepło. odmarzają nogi. i nos. no i on jechał przez tę syberię autem. i było minus pierdylion. a może minus zylion? zimno dość.
w konsekwencji pomyślałam, że nie powinnam narzekać.
bo tam jest zimniej. i ludzie tam jeżdżą.
ba!
ludzie tam żyją! (szacun, jak mawia młodzież)
postanowiłam zatem stawić czoła zimie i udawać, że nie jest najgorzej i pfff. i wogle jest super, wcale mnię to nie rusza.
trwało to wszystko jeden dzień.

tak, to był ten dzień, w którym nie założyłam czapki i wzięłam cieńsze rękawiczki. don't do this, guys. don't.

powiem tak. mam gdzieś syberię. mam gdzies, że inni mają gorzej.
ja mam najgorzej.
my mamy najgorzej!
o.

kończąc, apeluję zatem:


bez poważania,
s.

sobota, 16 stycznia 2010

pf.

nie, nie jestem chora.
nie, nie mam syfu w mieszkaniu jak w ruskim burdelu.
nie, nie ominęła mnie wczoraj impreza.
nie, nie omija mnie dzisiaj impreza.
nie, nie mam kataru do pasa.

i nie, nie jestem zła.
skąd ten pomysł?

oddalam się.

tylko przyszłam powiedzieć, że żyję.
chociaż co to za życie.

to se ponarzekałam.
pf.






p.s. parafrazując: ja mogłabym tyle słów utoczyć - krągłych i beztroskich - ze słonego ciasta zmierzchu... jeśli zechcesz je znać...

poniedziałek, 4 stycznia 2010

dwunastnica - to brzmi!

i co? nikt nie ma postanowień noworocznych, czy jestescie tak rozleniwieni swietami, ze nawet Wam sie nie chce pisac (komęcia, względnie komencia)?!
skandaliczne zachowanie.

ale dlaczego (dlaczegóż spytalam).
otóż ja co roku bym chciala takie postanowienia miec. serio. wszyscy o tym mowia, pisza w gazetach. ja bym tez chciala wkroczyc w nowy rok z mocnymi postanowieniami.
i co roku nic.

sama nie wiem, czy to kwestia absolutnego braku kreatywnosci i fantazji czy tez wewnetrzna niechec do tworzenia takich sztucznych motywacji. bo niby co? postanowienia "od nowego roku nie pale"? a dlaczego nie "od lipca" albo "od 14 dnia lutego"? abstrahujac od drobnostki w postaci roznych dat nowego roku w roznych religiach, a nawet czesciach swiata. znajomi zydzi juz jakis czas temu swietowali poczatek roku, wiec dlaczego tamto nie mialo byc dobra okazja na rzucanie palenia?

ale przyznam tez szczerze, ze jestem tak malo kreatywna, ze ciezko mi przede wszystkim wymyslec cos, co mialoby takim postanowieniem sie stac.
no bo tak. polecmy z listy typowych postanowien.
nie palic? hmm. moge nie palic, nie robi mi to zadnej roznicy poza chwilami, w ktorych siedze w knajpie nad drineczkiem z palemka. dlaczego mam wtedy sobie odmawiac? dlaczego mam z okazji nowego roku pozbawiac sie wszelkiej przyjemnosci? pff. doprawdy.

schudnac? no to juz jest absurdalne. powinno sie schudnac ze 3 kg, ale z drugiej strony... czlowiek na zime zbiera tluszcz jak niedzwiedz, nie? wiec na lato schudne. nie bede sie zatem wysilac, bo w tym okresie jest to uwarunkowane genetycznie, historycznie i biologicznie. wiec moje wysilki bylyby nie tylko NIEUDOLNE, ale przede wszystkim WBREW NATURZE. o.

zaczac oszczedzac? nie bardzo jest z czego. a poza tym proza zycia tak strasznie dobija, wiec doprawdy - czy ta jedna czy tam dwie bluzeczki naprawde moga ZBAWIC SWIAT? i na co tu oszczedzac? na przyszlosc? a jak jutro mnie potraci auto? (byle drogie, jednakowoz wpadanie pod nyse lub zuka jest nie tylko passe, ale przede wszystkim zawstydzajace)

no i?
widzicie. to wszystko nie ma sensu.
i to nie jest kwestia mojego hedonistycznego podejscia! nienienie!

to kwestia rozsadnego wazenia argumentow oraz racjonalnego podejscia do zycia.
kropka.

wiec w nowy rok wkraczam bez postanowien.

za to z bolem brzucha. nieokreslonym i niezdiagnozowanym.
wczoraj se chcialam diagnozowac. wymyslalismy ze starym rozne czesci ukladu pokarmowego, ktore moga bolec, ale jakos nic nie pasowalo.
w koncu zdecydowalam sie na dwunastnice, bo ladnie brzmi. i to takie dumne "odczuwam bol dwunastnicy". potem jednak przyjrzalam sie tej dwunastnicy na zdjeciu na wikipedii (God bless wiki!) i doszlam do wniosku, ze bol dwunastnicy - chociaz dumnie brzmiacy - jest mocno nieestetyczny.
i tak wszystko upadlo.
nie wiem zatem, co mnie boli, ale jesli macie jakies pomysly na dumnie brzmiace choroby - chetnie przyjme.
ktos nade mna czuwal, ze nie poszlam na medycyne, bo skonczyloby sie zdiagnozowaniem u siebie wszelkich chorob z tymi wymyslnymi i fantazyjnymi nazwami.

mam nadzieje, ze sylwester u Was udany.
u mnie bardzo.

nie zebym wkraczala w nowy rok i nowy tydzien z nowa energia, ale jest ok.
i to wystarczy.