tytuł


Recenzje młodzieżowe - bo młodzież też lubi czytać!

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą almette. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą almette. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 stycznia 2017

„Templanza znaczy umiar” – Maria Duenas - recenzja

Okładka książki Templanza znaczy umiarNic nie zapowiadało, że fortuna, którą Mauro Larrea zgromadził przez lata wytrwałej pracy, przepadnie. Przygnieciony przez długi i dręczony niepewnością Larrea gromadzi ostatnie środki i decyduje się na ryzykowny krok, który otwiera przed nim nowe perspektywy. Wtedy zaś na jego drodze pojawia się niepokojąca Soledad Montalvo, żona londyńskiego kupca winnego, by poprowadzić Larreę ścieżką, której nigdy by się nie spodziewał.

Z młodej republiki meksykańskiej do olśniewającej kolonialnej Hawany; z Antyli do XIX-wiecznego andaluzyjskiego Jerezu, który dzięki eksportowi win do Anglii stał się legendarną kosmopolityczną enklawą – taką drogę przebywa bohater tej książki, opowiadającej o sukcesach i klęskach, rodzinnych intrygach, kopalniach srebra, winnicach i wspaniałych miastach, których świetność z czasem zagasła. To historia męstwa w obliczu przeciwieństw losu i historia życia, które zmieniło się za sprawą niepowstrzymanej namiętności.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy, jest objętość książki. Zważywszy na to, że jest to w pewnej mierze opowieść historyczna, bałam się, czy w ogóle uda mi się przez nią przebrnąć. Początek książki dłużył mi się niesamowicie, ale z każdą kolejną stroną, niemal niezauważalnie, coś ruszało do przodu. Czytelnik nawet nie orientuje się, kiedy akcja zaczyna pędzić jak szalona, i bardzo mi się to spodobało.

Na wspomnienie zasługują także przepiękne, wiarygodne opisy Meksyku, Hawany i Hiszpanii, które świetnie oddają realia ówczesnego środowiska i pozwalają nam wczuć się w klimat powieści. Kiedy wątki stawały się nudne, nierzadko jakość ratowały właśnie opisy.

Co do samych wątków, myślę, że każdy znajdzie tu coś dla siebie: mamy odrobinę romansu i przygody. Główny bohater jest dość specyficzny, dlatego niektórym czytelnikom może nie przypaść do gustu jego postać, jednakże jego ryzykowne decyzje stanowczo popychają akcję do przodu. Jedyną wadą jest moim zdaniem zakończenie jednego z ciekawszych wątków, gdzie autorka w dużej mierze wysłużyła się zbiegiem okoliczności – po tylu stronach można oczekiwać czegoś więcej.


Podsumowując, jeśli ktoś jest fanem powieści w takim klimacie, ta książki bardzo przypadnie mu do gustu, jednak dla innych powieść ta może być miejscami średnio interesująca. Mimo to należy docenić fakt, iż Maria Duenas zdołała logicznie zespolić tak dynamiczną, złożoną i długą pozycję. Na dziesięć gwiazdek przyznałabym jej solidne siedem. 

Almette, 15 lat

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa MUZA. 

czwartek, 3 listopada 2016

"Zawsze ktoś patrzy" - Joy Fielding – recenzja

Okładka książki Zawsze ktoś patrzyBailey Carpenter – detektyw w renomowanej firmie prawniczej z Miami – jest inteligentna, pomysłowa i nieustraszona. Gdy w środku nocy śledzi mężczyznę unikającego płacenia alimentów, nie myśli o własnym bezpieczeństwie, skupiona na zbieraniu dowodów. Wtedy właśnie pada ofiarą gwałtu.


Od tej chwili zaczynają ją nawiedzać koszmary i przywidzenia, których nie potrafi oddzielić od rzeczywistości. Strach nie pozwala jej opuścić progu domu. Wkrótce Bailey znajduje nowe zastosowanie dla porzuconej lornetki: obserwację lokatorów domu naprzeciwko. Ta pozornie niewinna rozrywka nabiera nowego znaczenia, gdy Bailey zauważa przystojnego sąsiada – a potem orientuje się, że to on obserwuje ją. A jeśli to właśnie ten człowiek, który zniszczył jej życie?

Zniecierpliwiona brakiem postępów policyjnego śledztwa Bailey postanawia wziąć sprawę we własne ręce. Musi pokonać strach i odzyskać utraconą wiarę w siebie, demaskując napastnika. Ale ta decyzja prowadzi do szeregu wstrząsających wydarzeń, które podważają jej wiarygodność i doprowadzają na skraj obłędu – a może nawet dalej.


            
Do wybrania tej książki do zrecenzowania skłonił mnie motyw gwałtu, który, bądźmy szczerzy, jest dosyć ciężkim tematem i niewielu pisarzy jest w stanie udźwignąć jego wagę w powieści. Ponadto sam opis książki szalenie mnie zaciekawił i po prostu musiałam zapoznać się z tą lekturą.
            
Nie owijając w bawełnę – pierwsza połowa książki jest według mnie na bardzo nieciekawym poziomie. Pierwsze rozdziały są dość przeciętne, to samo tyczy się języka; akcja zaś zdaje się pędzić zdecydowanie zbyt szybko. Może jest to wina kompozycji tekstu, brak wyraźnych odstępów czasowych... w każdym razie wygląda to tak, jakby autorka uparła się, by nie umieszczać sceny zbrodni na samym początku, lecz z drugiej strony nie może „doczekać się” przejścia do tej sceny i dlatego początek książki jest, jednym, brutalnym słowem, prymitywny.
            
Drugą rzeczą, która nie spodobała mi się, było za dokładnie zwrócenie uwagi na poszarpaną psychikę zgwałconej bohaterki. Przez wiele stronic mamy do czynienia z opisami Bailey spędzającą całe dnie pod prysznicem (sceny pojawiające się w praktycznie każdej powieści o gwałcie, ale to jeszcze można darować), zabierającą do owego prysznica noże kuchenne, cierpiącą przez koszmary senne – generalnie popadające w aż nazbyt przesadne, histeryczne szaleństwo. Na szczęście pani Fielding ma zdumiewający dar do tworzenia barwnych, szczerze intrygujących i złożonych postaci, który to uratował wątek Bailey.
            
Ciekawe postaci to jedna z paru innych zalet książki, jaką jest też zwinne umykanie wszelkim schematom. Jakkolwiek beznadziejny (w mojej opinii!) był początek tej książki, tak dalsza część zgrabnie nadrabia braki. Mamy nieszablonowe wątki, które nie są zanadto rozwinięte, lecz dodają lekturze właściwego smaczku, szczegóły nadające powieści pikanterii, a także jeden z najlepszych zwrotów akcji, z jakim kiedykolwiek się zetknęłam.


Choć za samo zakończenie książki oceniłam nieco gorzej, to za całokształt dałabym tej pozycji sześć punktów na dziesięć. Z zaskoczeniem odkryłam, że autorka ma ponad 70 lat i wiele napisanych książek. Sądząc po sposobie, w jaki napisana jest ta książka, zakładałam, iż Joy Fielding jest jakąś młodą, świeżo upieczoną pisarką...

Almette, 15 lat

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Świat Książki. 

poniedziałek, 12 września 2016

"Hotel złamanych serc" - Deborah Moggach – recenzja

Okładka książki Hotel złamanych sercKiedy emerytowany aktor postanawia porzucić Londyn i przeprowadzić się na walijską wieś, nie ma pojęcia, w co się pakuje. Jako właściciel podupadającego pensjonatu, musi zapełnić pokoje i zacząć zarabiać.W książce poznajemy jego genialny plan „Kursów dla rozwodników” oraz barwną zbieraninę gości. Pod życzliwym okiem Buffy’ego różniący się od siebie, samotni nieznajomi przekonują się, że mają ze sobą więcej wspólnego, niż sądzili, a małe miasteczko ma magiczną moc przyciągania…

Spodziewałam się ciepłej, niezobowiązującej lektury na leniwy, letni wieczór i nie przeliczyłam się. „Hotel złamanych serc” to pozycja dla czytelników nieco starszych („Hotel” zawiera między innymi sceny łóżkowe), lubiących niezbyt ambitne, ale za to bardzo sympatyczne powieści.
            
Na początku zostaje nam przedstawiony główny bohater – Russel „Buffy” Buffery, a następnie w niezwiązanych ze sobą rozdziałach reszta bohaterów, którzy, jak się później okaże, zostają gośćmi pensjonatu Buffy’ego. Jeśli mogłabym to tak określić, książka podzielona jest na wstęp, a następnie oddzielne historie dotyczące pobytu poszczególnych gości przybywających na  kursy. Akcję napędzają poszukujący "drugiej połówki" kursanci, ich miłosne perypetie oraz zmagania Buffy’ego z organizacją hotelu, ale i jego niedługo dopadną sercowe rozterki!
            
Niewątpliwym plusem książki jest genialny sposób narracji autorki – ironiczny, szczery, barwny, a przede wszystkim piekielnie zabawny i błyskotliwy. Cały czas coś się dzieje, jednak sposób prowadzenia akcji nie polega na najprostszym zrzucaniu na bohaterów niespodziewanych wydarzeń – wszystko jest tu  winą prześmiesznych splotów okoliczności, choć odrobinę absurdalnych, to jednak prawdopodobnych. Po drugie, bohaterowie. Autorka bezlitośnie obnaża wszystkie ich wady oraz dziwactwa, dlatego nie mamy do czynienia z papierowymi, pustymi postaciami, lecz realnymi ludźmi pełnych wad i życiowego bagażu, jednocześnie bardzo sympatycznymi, tak, że pełni zaciekawienia zastanawiamy się, gdzie  i w jaki sposób życie zaprowadzi ich do Buffy’ego?
            
Przechodząc do negatywów – słyszałam opinie, iż postaci jest w książce zbyt dużo i że czytelnikowi taka ilość bohaterów przeszkadza, że ciężko zorientować się, kto jest kim. Sama sytuacja życiowa Russela jest skomplikowana i autorka na początku książki umieszcza spis jego żon oraz dzieci (niekoniecznie ślubnych) i ostrzega „nie pogubcie się”. Mnie osobiście ten fakt nie przeszkadzał w lekturze, ponieważ mimo przedstawienia wszystkich postaci na początku autorka wprowadza ich do hotelu stopniowo. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że niektórym czytelnikom może to przeszkadzać.

            
    Zdecydowanie nie żałuję wypożyczenia tej książki. Powieść ta zachęciła mnie do przeczytania innych dzieł pani Moggach, to jest np. bestsellerowego „Hotelu Marigold”. Jeśli szukacie pogodnej, wesołej książki, która pomoże wam się odprężyć po męczącym dniu – ta będzie strzałem w dziesiątkę.

Almette, 15 lat

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Rebis. 

środa, 15 czerwca 2016

„Gaia” Adam Święcki - recenzja

Okładka książki GaiaZiemia choruje. Stała się trudnym miejscem do życia. Nieliczni ludzie, rozsiani na niegościnnych terenach, walczą codziennie o godne życie. Pewnego dnia do gospodarstwa przybywa dziwne dziecko. Znajduje opiekę i staje się częścią rodziny, której życie odtąd się zmienia. Zmienia się też Ziemia. A wydarzenia nabierają tempa, dążąc do nieprzewidywalnego finału. Komiks opiera się na czterech głównych filarach, którymi są: rodzina, tolerancja, mesjanizm i ekologia. Bohaterami są mieszkańcy Ziemi oraz sama planeta.

Powyższy opis komiksu zasięgnęłam z Internetu, gdyż na tylnej okładce komiksu nie znajdziemy niczego, co zdradzi nam jakiś szczegół o fabule. 

„Gaia” stwarza wrażenie mrocznie tajemniczej, co zachęca nas do zajrzenia do środka.
            
Recenzja komiksu jest całkowicie inna od recenzji książki. Tym razem nie za bardzo wiedziałam, czego mam się spodziewać. Kreska autora jest surowa, całość utrzymana w biało-czarnej, a niekiedy czerwonej tonacji, doskonale pasującej do niepokojącej atmosfery nieprzyjemnego, post-apokaliptycznego świata. Bardzo podobały mi się dwie, kolorowe grafiki, stanowiące pewne urozmaicenie.
            
Pierwsze nieprzyjemne wrażenie było związane z konstrukcja akcji – komiks zawiera wiele wtrąceń, tzw. „flashbacków”, czasami związanych z tym, co dzieje się aktualnie, czasami nie. Przeszkadzały mi one w lekturze i potrzebowałam przekartkować komiks raz jeszcze, żeby zorientować się, co i jak. Do końca nie zrozumiałam także zakończenia, które oprócz tego zostawiło niedosyt, spowodowany niewyjaśnieniem jednego z wątków.
            
Jeśli ktoś przeraził się ilością krytyki w poprzednim akapicie, przepraszam! 

„Gaia”, mimo tych drobnych niedociągnięć, była bardzo interesującym utworem. Do gustu przypadło mi nie słodzenie, pojawianie się stonowanej ilości przemocy i wulgaryzmów. Sam pomysł na fabułę jest oryginalny i kiedy już ogarniemy ewentualne problemy ze zrozumieniem, co i jak, czytanie sprawi nam dużą przyjemność, a komiks nie pozwoli się od niego oderwać. 

Serdecznie polecam „Gaię” jako lekturę na parny, letni wieczór, który pozwoli się nam oderwać od rzeczywistości!


Almette, 14 lat

Książkę do recenzji otrzymaliśmy od Autora. 

poniedziałek, 30 maja 2016

„Białe kłamstewka” – Lesley Lokko - recenzja

Okładka książki Białe kłamstewka„Jak to jest, kiedy przyjaciółka oszuka przyjaciółkę?"

Annick, córka prezydenta Togo i francuskiej aktorki, przez całe życie próbuje uciec przed prawdą o niezmierzonych bogactwach swojej rodziny. Rebecca, córka bankiera, jest doskonałą córką, doskonałą żoną i doskonałą matką, ale zaczyna się zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie żyła tak, jak sama chce. Tash, córka rosyjskiej emigrantki, nigdy nie poznała swojego ojca. Uwolniła się ze szponów biedy i ma teraz świat u stóp, dlaczego więc musi walczyć, żeby utrzymać się na powierzchni?

Trzy przyjaciółki spotykają się i rozchodzą, kłócą i oszukują, ale wciąż o sobie myślą. Każda pamięta szeptane na ucho tajemnice i niekończące się rozmowy przez telefon po lekcjach. Jednak pora dorosnąć. 

Czy uda im się pogodzić przyjaźń i dorosłe życie, gdy los rzuci je w różne strony świata? 
Jak poradzą sobie z sukcesami i upadkami?”


Opis tej książki może nie brzmi, jakby lektura miała wnieść w nasze życie coś nowego i wielkiego, jednak mogę zapewnić, że nie można też żałować zapoznania się z historią trzech kompletnie różnych od siebie kobiet, które łączy prawie niezachwiana przyjaźń.

Grubość książki z pewnością odstraszyła wielu – jednak w tej, a nie innej liczbie słów historia rodzin Annick, Tashy i Rebecci została genialnie rozwinięta. Do trzech światów zostajemy wprowadzeni w trzy sposoby, powolutku, niespiesznie i jednocześnie bardzo umiejętnie. Niektórym mogą nie spodobać się historyczne wątki, jednak nie jest ich tam wiele; poza tym dla rozwinięcia książki warto jest przebić się przez pierwsze rozdziały!

Perypetie głównych bohaterek są jak najbardziej realistyczne, wiarygodne i na swój sposób... przytulne. Każde większe zawirowanie w ich życiu ma swoje następstwo w postaci większego dobra, które nie przychodzi od razu, a pojawia się na samym koniuszku.

Mogę śmiało powiedzieć, że lektura pani Lokko dała mi garść wiary w ludzi i świat, nie myląc jednak go z idyllicznym i cukierkowym. O tym, że nie wszystko zawsze idzie po maśle, przypomina nam niepokojący prolog. W czasie większego znudzenia fabułą, która, niestety, momentami dłuży się, on też zachęca nas do czytania dalej i dowiedzenia się, jak rozwiąże się akcja. Trzeba jednak wspomnieć o rozczarowaniu, jakie spotyka nas na koniec – okazuje się bowiem, że cała misternie układana konstrukcja prowadzi do... w sumie niczego szczególnego. Zakończenie dało mi, co prawda, parę dreszczy, ale patrząc na całą objętość książki, czułam się zawiedziona.

Podsumowując – powiedziałabym, że ta lektura przeznaczona jest dla osób mających trochę wolnego czasu oraz sympatii do przyjaznych (choć niekiedy nieco wulgarnych) kobiecych historii.


Almette, 14 lat

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Świat Książki. 

czwartek, 28 stycznia 2016

„Ona wraca na dobre” - Grażyna Jagielska - recenzja

.
Okładka książki Ona wraca na dobreNa sam początek muszę się przyznać, że kiedy zaczęłam lekturę tej książki, o jej autorce, Grażynie Jagielskiej, nie wiedziałam nic. Nie miałam zielonego pojęcia, że spędziła pół roku w szpitalu psychiatrycznym ze zdiagnozowanym stresem bojowym. Mojej uwadze umknął również fakt, że pani Jagielska jest równocześnie główną bohaterką książki – i choć brzmi to naprawdę głupio, wstydliwie i robi ze mnie ignorantkę, przełożyło się to na moje późniejsze „relacje” z tym utworem i warto jest o tym wspomnieć.
        

Sam początek wydawał się nudny, jednak fragmenty książki zamieszczone na „skrzydełku” zrobiły na mnie wrażenie i czytałam dalej. Była to słuszna decyzja, ponieważ w dalszej jej części pisarka umieściła pewne elementy, powiedziałabym „smaczki”: metaforyczna fascynacja rzekami, niepokój mieszkańców przed zbliżającą się falą powodziową, enigmatyczne nastawienie bohaterki. Śmiało mogę porównać je do haczyków, które zaczepiły się o mnie i wzbudziły ciekawość. Ja tym czasem czytałam dalej. Byłam oczarowana bajkowością wydarzeń w głębi egzotycznego kraju i surowymi wspomnieniami sprzed wyprawy w górę Rio Negro...

W tym momencie dotarła do mnie rzecz kluczowa i najważniejsza – autorka i pierwszoplanowa postać to ta sama osoba! Bum!
            
Wydarzenia, które wcześniej określiłabym jako po prostu ciekawe, zaczęły wydawać się nierealne i było mi naprawdę ciężko uwierzyć, że coś takiego mogło wydarzyć się naprawdę. Miałam uczucie, że tekst jest czymś bardzo, aż do przesady szczerym, zatem było dla mnie dziwnym, że autorka mogła tak bardzo się otworzyć, przelać swoje rzeczywiste emocje na papier. Akurat w miarę zbliżania się do końca coraz więcej rzeczy było zostawianych do namysłu i interpretacji czytelnikowi – zupełnie, jakby pewien odcinek podróży autorka chciała zachować już dla siebie. Dla mnie te fragmenty, które poprzednio były hojnie okraszone wszystkimi detalami oraz refleksjami, stały się wyblakłe i papierowe, co odrobinę „uwierało” podczas czytania. Frustrowałam się, nie wiedząc, o co dokładnie chodziło pani Jagielskiej. Jeśli więc gdzieś został opisany moment kulminacyjny, w którym bohaterka przeżyła swoje katharsis, a więc ten najbardziej intymny; jeśli on tam gdzieś był, ewidentnie musiałam go przegapić.
            
Nie mogę jednak nie napisać niczego o wątku Ewy, przyjaciółki Grażyny, mającej za sobą pewne traumatyczne doświadczenie. W kontraście do suchych, głównych wydarzeń, był on bardzo ciekawy. Postać Ewy była chyba jedyną, w której autentyczne istnienie mogłam uwierzyć. Mimo niesamowitej opowieści, jak żyła przed szpitalem psychiatrycznym i dramatycznego opisu tego, co działo się z nią później, jest ona „namacalna”, a przede wszystkim jej wątek jest naprawdę wciągający i moim zdaniem wnosi najwięcej do całej książki.
            
W ogólnym rozrachunku wychodzi na to, że ta pozycja jest... dobra. Nie zła, bo jest w niej dużo mądrych i dających do myślenia słów, ale nie wybitna, ponieważ główny przekaz zostaje zapodziany gdzieś po drodze. Spoiler (a może nie taki znowu spoiler?) – na trzy pytania postawione w rekomendacji z tyłu książki odpowiedzi nie dostajemy. Z drugiej strony jest to lektura trudna, przeznaczona dla starszych ode mnie odbiorców i tych, którzy z twórczością pani Jagielskiej mieli już styczność. Z jednoznacznym stwierdzeniem, jaka ona naprawdę jest, będzie problem, choć jedno jest pewne: warto jest ją przeczytać.
           

Almette, 14 lat

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak. 

wtorek, 1 grudnia 2015

„Mamifest” – Linda Green – recenzja

Okładka książki MamifestSprytne, zaradne, niezawodne... Jeśli potrafisz być dobrą mamą, będziesz umiała rządzić całym krajem!

Bohaterki powieści – Sam, Anna i Jackie – codziennie borykają się z problemami, których, ich zdaniem, rząd nie chce lub nie potrafi się zająć. (...) Kiedy po udanej kampanii w obronie kobiety przeprowadzającej dzieci przez ulicę dziennikarka podsuwa trzem mamom szalony pomysł startowania w wyborach do parlamentu, te zbywają go śmiechem. Jednak czasem to właśnie najbardziej szalone pomysły okazują się najlepsze...

„Mamifest” – nie, to nie literówka – to książka, w trakcie czytania której można odnieść naprawdę dużo mylnych wrażeń. Szalony pomysł startowania do parlamentu i trzy matki? Och, jasne, że szalony. Zmienianie świata? Akurat. No i w dodatku matki? Przecież to książka dla starych ludzi, co ja tu jeszcze robię? I jeśli doznania zapewnione przez opis z tyłu książki nie sprawiły, że odłożyliście ją na półkę i zabraliście się do czytania: czeka na Was kolejna pułapka w postaci pierwszego rozdziału.

Na początku czytania wydawało mi się bowiem, że akcja toczy się zbyt szybko. Bohaterki przechodziły prędko z jednej czynności do drugiej i po pierwszym rozdziale byłam, że tak się wyrażę, zziajana i utwierdzona w przekonaniu, że jeśli reszta książki będzie miała takie tempo, chyba dam sobie spokój. Jeszcze jedna rzecz może denerwować – „perfekcja” postaci (która potem zostaje zdemaskowana, ale o tym za chwilę). Dzieci są lubiane, łagodne i radosne, znajomi bohaterek zabawni i troskliwi, inni rodzice mili i skorzy do pomocy... wszystkie te odczucia znikają jednak stopniowo, gdy docieramy do kolejnych rozdziałów.

Nie jestem pewna, czy to zamydlenie naszych oczu było celowym zamierzeniem autorki, ponieważ genialnie kontrastuje z tym, o czym czytamy dalej: o smutkach, zgrzytach i niedoskonałościach w rodzinach Sam, Jackie i Anny. Powierzchowny, drażniący optymizm każdej z nich skrywa pod spodem coś więcej, niezadowolenie i niepewność. Nie chcę, żeby brzmiało to tak, jakby po słodkim początku rzucano nas na głęboką wodę, nie! Mniej przyjemne aspekty życia są zgrabnie przeplecione z tą doskonałością, która przedtem mogła drażnić. Wszystkie wątki są równomiernie, elegancko prowadzone: gdy tylko zaczynam tęsknić lub zastanawiać się nad jakąś pojawiającą się w książce sytuacją, ta zostawała poruszona w następnym dosłownie zdaniu.

Tak jak „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, tak historia przedstawiona w Mamifeście wciągnęła mnie bez reszty i sprawiła, że przewracałam strony z niewiarygodną prędkością. W tym pomaga nam lekki styl Lindy Green, o którym wspomniała strona LoveReading.co.uk (inf. z okładki książki) – Linda ma świetny, z pozoru lekki styl, ale przygotujcie się na śmiech przez łzy. Nie mam pojęcia, czemu według tej strony lekki styl miałby mieć delikatnie negatywne zabarwienie, bo dzięki takiemu sposobie pisania Mamifest naprawdę czyta się bardzo przyjemnie! Co tyczy się śmiechu przez łzy – może nie płakałam jak bóbr i nie śmiałam się w głos, ale w jednym momencie autentycznie się wzruszałam, a drugi wywoływał na mojej twarzy szeroki uśmiech.

Podsumowując – mimo wszelkich pierwszych wrażeń bez zastanowienia kupiłabym Mamifest wszystkim moim znajomym. Jest to pozycja idealna dla każdego, kto chciałby odpocząć od cięższych lektur albo po prostu lubi inteligentne, babskie powieści. Wiek również nie gra roli, bo z tak sympatycznymi bohaterkami utożsami się każdy. W plebiscycie na Najlepszą Książkę pod Choinkę, gdyby takowy istniał, ta otrzymałaby ode mnie bardzo serdeczny i jak najbardziej szczery głos!


Almette, 14 lat

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Świat Książki. 

wtorek, 9 czerwca 2015

„Wiem, co jem – przepisy z programu” - Katarzyna Bosacka i Aleksandra Misztal

Wiem co jem Przepisy z programu - Książki kucharskieNa początek należy wspomnieć, że jedna z autorek tej książki, Kasia Bosacka, jest prowadzącą programu „Wiem, co jem” emitowanego w stacji TVN Style. Książka powstała w oparciu o tę serię. 

Autorki proponują 70 przepisów, w których postawiono na naturalne składniki i brak chemii.
Co do formy, w jakiej przepisy są przedstawione – przy każdym z nich znajduje się „ciekawostka” o potrawie lub jej składniku, zachęcające zdjęcie, lista składników oraz sam, nieskomplikowany i przejrzysty przepis. W książce znajduje się także spis treści, gdzie przepisy zostały posegregowane zgodnie z kolejnością alfabetyczną oraz na poszczególne działy, z przepisami trudniejszymi i tymi łatwiejszymi. Znacznie ułatwia nam to wyszukanie czegoś dla siebie. 

Ja wybrałam i ugotowałam:
- „Grzybki” – szybkie placki ziemniaczane;
- wodę smakową;
- krówki;
- zdrowe batony;
- zupę-krem z zielonego groszku.

Efekty mojej pracy – smaczne, przyjemnie wyglądające dania, których przygotowanie wbrew pozorom nie zajmuje dużo czasu (chyba, że wzięlibyśmy się za coś trudniejszego, jak np. ciasto), a co najważniejsze: łatwe w przyrządzeniu. Potrzebne składniki wchodzące w skład większości potraw ma się już w domu, więc nie musimy się obawiać, że do „produkcji” wybranej z nich trzeba użyć jakiegoś bardzo drogiego i egzotycznego.

Nie rozpisując się, gorąco polecam tę książkę wszystkim, którzy w wolnym czasie lubią gotować lub chcieliby zacząć swoją kulinarną od czegoś „miłego”.


Almette, 14 lat

Książkę do recenzji otrzymaliśmy od Grupy Wydawniczej Publicat. 

środa, 10 grudnia 2014

„Pepe i spółka. Znowu na tropie.” – Jean - Philippe Arrou – Vignod - recenzja

Dla Pepe Kulki nie ma rzeczy niemożliwych. Poszukiwanie złotej salamandry w zamku nad Loarą? Polowanie na potwora z Loch Ness z pomocą podwodnej kobzy? Stworzenie prototypu maszyny latającej o dość oryginalnej nazwie – Culbertodaktyl? To pestka. Oczywiście, gdyby nie odwaga Remiego i pomysłowość Matyldy, byłoby trochę trudniej, ale ciii…
Okładka książki Pepe i spółka znowu na tropie

‘Pepe i spółka. Znowu na tropie” to druga część serii Arrou-Vignoda. Nie pierwszy raz stykam się z jego książką – wcześniej miałam okazję poznać „Jaśków”, których z pewnością można porównywać do znanego wszystkim Mikołajka. W tomie zawarte są aż trzy opowieści: „Na tropie salamandry”, „Tajemnica Loch Ness” oraz „Klub wynalazców”.

Na początku byłam sceptycznie nastawiona do tej książki – poszukiwanie skarbów? Loch Ness? Wynalazki? Eee, to już było. Tymczasem autor oprawił ten oklepany motyw w bardzo zgrabną całość! Książkę czyta się z przyjemnością, użyta narracja pierwszoosobowa pozwala na identyfikację z bohaterem, dzięki temu „zagłębiamy się” w świat Pepe. Wszystkie opowieści obfitują w niespodziewane zwroty akcji, ciekawe dialogi, nieszablonowe postacie, dużą dozę humoru, a wszystko to jest na dodatek zilustrowane!

Nie szkodzi, że nie przeczytaliście pierwszego tomu – po drugą część możecie sięgnąć już teraz. Nie zrażajcie się też tym, że książka może się wydawać dziecinna: tak naprawdę, przeczytać ją powinien każdy, niezależnie od wieku.



Almette, 13 lat

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.