Sprytne, zaradne, niezawodne... Jeśli potrafisz być dobrą
mamą, będziesz umiała rządzić całym krajem!
Bohaterki powieści – Sam, Anna i Jackie – codziennie
borykają się z problemami, których, ich zdaniem, rząd nie chce lub nie potrafi
się zająć. (...) Kiedy po udanej kampanii w obronie kobiety przeprowadzającej
dzieci przez ulicę dziennikarka podsuwa trzem mamom szalony pomysł startowania
w wyborach do parlamentu, te zbywają go śmiechem. Jednak czasem to właśnie
najbardziej szalone pomysły okazują się najlepsze...
„Mamifest” – nie, to nie literówka – to książka, w trakcie czytania której
można odnieść naprawdę dużo mylnych wrażeń. Szalony pomysł startowania do parlamentu i trzy matki? Och,
jasne, że szalony. Zmienianie świata? Akurat. No i w dodatku matki? Przecież to
książka dla starych ludzi, co ja tu jeszcze robię? I jeśli doznania zapewnione
przez opis z tyłu książki nie sprawiły, że odłożyliście ją na półkę i
zabraliście się do czytania: czeka na Was kolejna pułapka w postaci pierwszego
rozdziału.
Na początku czytania wydawało mi się bowiem, że akcja toczy
się zbyt szybko. Bohaterki przechodziły prędko z jednej czynności do drugiej i
po pierwszym rozdziale byłam, że tak się wyrażę, zziajana i utwierdzona w
przekonaniu, że jeśli reszta książki będzie miała takie tempo, chyba dam sobie
spokój. Jeszcze jedna rzecz może denerwować – „perfekcja” postaci (która potem
zostaje zdemaskowana, ale o tym za chwilę). Dzieci są lubiane, łagodne i
radosne, znajomi bohaterek zabawni i troskliwi, inni rodzice mili i skorzy do
pomocy... wszystkie te odczucia znikają jednak stopniowo, gdy docieramy do kolejnych rozdziałów.
Nie jestem pewna, czy to zamydlenie naszych oczu było
celowym zamierzeniem autorki, ponieważ genialnie kontrastuje z tym, o czym
czytamy dalej: o smutkach, zgrzytach i niedoskonałościach w rodzinach Sam,
Jackie i Anny. Powierzchowny, drażniący optymizm każdej z nich skrywa pod
spodem coś więcej, niezadowolenie i niepewność. Nie chcę, żeby brzmiało to tak,
jakby po słodkim początku rzucano nas na głęboką wodę, nie! Mniej przyjemne
aspekty życia są zgrabnie przeplecione z tą doskonałością, która przedtem mogła
drażnić. Wszystkie wątki są równomiernie, elegancko prowadzone: gdy tylko
zaczynam tęsknić lub zastanawiać się nad jakąś pojawiającą się w książce
sytuacją, ta zostawała poruszona w następnym dosłownie zdaniu.
Tak jak „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, tak historia
przedstawiona w Mamifeście wciągnęła mnie bez reszty i sprawiła, że
przewracałam strony z niewiarygodną prędkością. W tym pomaga nam lekki styl
Lindy Green, o którym wspomniała strona LoveReading.co.uk (inf. z okładki książki) – Linda
ma świetny, z pozoru lekki styl, ale przygotujcie się na śmiech przez łzy.
Nie mam pojęcia, czemu według tej strony lekki styl miałby mieć delikatnie
negatywne zabarwienie, bo dzięki takiemu sposobie pisania Mamifest
naprawdę czyta się bardzo przyjemnie! Co tyczy się śmiechu przez łzy – może nie
płakałam jak bóbr i nie śmiałam się w głos, ale w jednym momencie autentycznie
się wzruszałam, a drugi wywoływał na mojej twarzy szeroki uśmiech.
Podsumowując – mimo wszelkich pierwszych wrażeń bez
zastanowienia kupiłabym Mamifest wszystkim moim znajomym. Jest to
pozycja idealna dla każdego, kto chciałby odpocząć od cięższych lektur albo po
prostu lubi inteligentne, babskie powieści. Wiek również nie gra roli, bo z tak
sympatycznymi bohaterkami utożsami się każdy. W plebiscycie na Najlepszą
Książkę pod Choinkę, gdyby takowy istniał, ta otrzymałaby ode mnie bardzo
serdeczny i jak najbardziej szczery głos!
Almette, 14 lat