W ostatnich tygodniach nastąpiło cudowne przedawkowanie muzyki, a to za sprawą
H&M i projektu
H&M Loves Music, dzięki któremu miałam okazję wybrać się na festiwal
Hurricane w Niemczech oraz
Roskilde w Danii. Dziś druga część wyprawy do Niemiec.
Na festiwal przygotowałam mnóstwo letnich zestawów, bo u nas przecież Miami, upał, skraw i gorąc - nie uwierzyłam oczywiście w prognozę pogody, czyli 18 stopni i permanentne oberwanie chmury w Scheessel. Niestety prognoza pogody nie kłamała, ani trochę. Skrupulatne dobieranie elementów garderoby na nic się zdało, bo przez większość czasu skrywałam się pod płaszczem przeciwdeszczowym i maszerowałam od sceny do sceny w tempie żółwia, zapadając się co krok ciężkimi butami w błoto. Wysiłek większy niż skalpel Chodakowskiej non stop przez 12h, ale nic to, zaliczyliśmy ponad 20 koncertów - niektóre przeprawiając się specjalnie przez bagna, niektóre po prostu będąc w pobliżu danej sceny.
Nasz hotel znajdował się w urokliwym miasteczku Scheessel, gdzieś na zupełnym końcu świata. W pobliżu kilkudziesięciu kilometrów nie można było znaleźć żadnego sklepu, ale cisza, spokój, świeże powietrze i przepiękne otoczenie rekompensowały tę niedogodność. Co rano z tej błogiej ciszy zabierał nas bus, którym docieraliśmy do punktu, w którym gałęzie drzew kołysały się w rytm basu. Potem wystarczyło już tylko przedrzeć się przez cały backstage i szukać odpowiedniej sceny.
Po wejściu na teren festiwalu w oczy najbardziej rzucały się wszechobecne kalosze i płaszcze przeciwdeszczowe rozdawane w pop-up storze H&M. Cały pop-up store H&M był w ogóle genialną i bardzo kolorową atrakcją festiwalu. Można było w nim usiąść na wygodnych poduszkach, oglądać festiwalowe życie oraz koncerty na głównej scenie, kupić rzeczy z festiwalowej kolekcji, spersonalizować za pomocą farb i dodatków płócienną torbę, zrobić nadruk ze swoim zdjęciem na koszulce, a także zapozować w festiwalowym outficie przed obiektywem. Gościem specjalnym H&M pop-up store była Bonnie Strange, którą poznałam i która okazała się przemiłą i szczerze uśmiechniętą dziewczyną.
W ciągu 3 dni festiwalu, który startował codziennie około godz. 11 byliśmy na koncertach: Rammstein, Queens of the Stone Age, Arctic Monkeys, Billy Talent, Smashing Pumpkins, The Hives, Bloc Party, Parkway Drive, Alt-J, City and Colour, Tegan and Sara, The Maccabees, The Devil Wears Prada, Modeselektor, Parov Stelar, Chase&Status, Netsky, C2C, Haezer, itd.
Dla mnie jednak absolutnym numerem jeden okazał się Kasabian, którego koncertowego brzmienia nijak nie można porównać do utworów studyjnych- widać, że granie na żywo sprawia chłopakom wciąż największą przyjemność. Numer dwa to Tyler, The Creator i OFWGKTA - mózg w kawałkach, obłęd w oczach i zupełny mindfuck. Tyler swoją energią rozniósł publiczność na kawałki i to w taki sposób, że wychodząc z koncertu bolał mnie kark i ręce od machania. Małym rozczarowaniem był za to koncert Macklemore'a, który był tak źle nagłośniony, że przez dwa pierwsze kawałki ludzie krzyczeli 'louder', a ja nie wychwyciłam momentu startu muzyki. Mimo to, niesamowitym uczuciem było zobaczyć tysiące ludzi śpiewających jego kawałki i jego samego zachwyconego tak liczną publicznością.
Jestem też pod ogromnym wrażeniem atmosfery festiwalu, prawdę mówiąc byłam strasznie zaskoczona jak bardzo wszyscy byli mili i otwarci, z jaką euforią bawili się na każdym koncercie i jak swobodnie rozdawali uśmiechy. Nie widziałam zmęczenia, a jedynie ogromną energię i dużo pozytywnych emocji.
Kolejna relacja w toku :)