Z siebie wyjdę, bo z domu już wyszłam. Wprawdzie na czas policzenia do dwudziestu, ale jednak. Młodzież waliła drzwi, a ja za nimi stałam licząc i głęboko oddychając. Gdybym nie wyszła to starszemu by się w końcu oberwało.
W weekend zagorączkował, więc zapadła decyzja, że do przedszkola nie idzie.
We wtorek smarka zaprezentowała Wika.
Smark to nic, głos jaki...jak po dwudniowej libacji, więc Tantum Verde w akcji.
Uziemieni.
I dokazują.
Młoda jeszcze się sobą zajmie, ale Młody tylko szuka by psocić. Delikatnie rzecz ujmując.
Dziś rano zaczął koło 8:00.
Poprosił o nożyczki, kartki, kredki i klej.
Wycinał, kolorował karteczki i naklejał. Wika się przyglądała, ja przez chwilę też, a potem siadłam , korzystając z okazji, do komputera.
Cyk, cyk, cyk...słyszałam nożyczki...cyk, cyk, cyk...po chwili zastanowiła mnie prędkość cykania.
Odwracam się i szlag (!)
Mati zwiał, a obok stojącej spokojnie Wiktorki leżały kępki jej włosów. Garść zebrałam.
Czerwone mroczki przed oczami miałam, wyprowadziłam delikwenta do drugiego pokoju.
Potrzebowałam czasu, żeby się uspokoić.
Później szalał również, ale w miarę ogarniałam, choć przyznaję, że czasem zaciskałam zęby na jego psikusy.
Przy obiedzie miałam kryzys.
Wydurniali się zamiast jeść. Mimo kilkukrotnych próśb, żeby jedli, nie jedli, a sytuacja ich bawiła.
Mnie w ogóle.
I to wtedy wstałam i wyszłam. Z domu wyszłam.
Stałam za drzwiami i liczyłam do dwudziestu. Trochę pomogło mi liczenie, a dzieci chyba się lekko przestraszyły. Mea kulpa, biję się w pierś, ale musiałam wyjść. Żałuję, że nogami nie potupałam, bo może jeszcze bardziej bym się wyciszyła.
Pośpiewaliśmy piosenki, pograliśmy, powygłupialiśmy się. Było fajnie.
Nawet wspólnie zbudowaliśmy wieżę z klocków (choć mi ona kojarzyła się z platformą wiertniczą, gdyby nie te zwierzątka i kwiatki), która miała być przedstawiona tatusiowi, który telefonicznie już powrót zapowiedział.
Poszłam do toalety i usłyszałam jak klocki spadają i Wikę "Mama, źwalił!"
No, żesz....
Wyszłam i kazałam mu wyjść.
Nie wyszedł, przeprosił i zbudowali nową. Już sami.
Do pójścia do łóżek nawet obecność taty nie powstrzymała go przed wściekaniem.
Aż w końcu zderzył się z siostrą, która niosła pusty talerz.
Efekt? Wika rozwalona warga, a Mati siniak na czole.
Czasami ręce mi opadają.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wypadek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wypadek. Pokaż wszystkie posty
środa, 30 października 2013
piątek, 3 maja 2013
Dramatyczne chwile
Wczorajszy dzień zapamiętam na długo.
Siedziałam przy komputerze, a moje dzieci oglądały bajkę. Zresztą siedząc na tym samym fotelu co ja i nawet na moich plecach.
W pewnym momencie zaczęli się chichrać.
Odwróciłam głowę i patrzę, że się szturchają. spojrzeli na mnie i na chwilę się uspokoili.
Znowu usłyszałam chichoty. Tym razem rozbawiła ich scena w bajce.
Znowu szturchanie. Uwaga. Cisza. Szturchanie i śmiechy.
Czując ich dość mocno na plecach już się nie odwracałam.
I tak z 10 minut.
Nagle...łuuup!!!!
I ryk Wiki.
Odwracam się, Wiki ryczy leżąc na podłodze koło kaloryfera, a Mati zwisa przez poręcz fotela.
No zwalił ją łobuz - pomyślałam.
Wciągnęłam Młodego na fotel i podniosłam Wiki.
W międzyczasie rozpłakał się Mati.
Spojrzałam na niego...i zamarłam. Nawet jeśli chciałam coś powiedzeć to głos uwiązł mi w gardle, bo mój synek trzymał sie za głowę, a między palcami ciekła mu krew.
Jezuu!!! Dziecko!!!
Wziełam Mateusza za rękę i zaprowadziłam do łazienki. Przyznaję, że ruchy miałam chaotyczne i nerwowe i dopiero po chwili dotarło do mnie, że dziecko do mnie woła "Mamusiu ja nie chcę do szpitala!!!"
Jaki szpital?
Cholera, krew trzeba zatamować!
Wpadłam do kuchni i dopiero tam wziełam trzy głębokie wdechy i zaczełam racjonalnie myśleć.
Czysty ręczni i lodowata woda przytamowały krew na tyle, że zdołałam zobaczyć, że jest na czole dziura..Eeee, no dobra, mała dziurka, ale w tamtej chwili reagowałam emocjami.
Mati dalej wył, że on do szpitala nie chce.
W końcu odpowiedziałam i wytłumaczyłam, że do żadnego szpitala nie idziemy.
W tym momencie płacz przeszedł w buczenie, a za chwilę pochlipywanie.
Poprosił o plaster.
Dostał plaster.
Uspokoił się całkowicie.
Wypytałam go o ból głowy czy ewentualne mdłości (pytanie zadałam dosadnie: Czy nie chce ci się dziecko rzygać?)Wszystko wydawało się już być w porządku.
Uspokoiłam się niemal całkowicie widząc skaczącego po łóżku Mateusza, choc dzieć na mój widok momentalnie na wyrku usiadł i zrobił zbolałą minę przy okazji trochę postękując. Tym to mnie rozbawił.
Wszystko trwało może z 10 minut.
A co naprawdę się stało?
Po wszystkim Mati wytłumaczył mi, że Wikusia się na niego położyła i on chciał się spod niej wydostać. Prawdopodobnie podniósł się, Wiki przez niego przeleciała, a on przeleciał przez fotel i walnął w kaloryfer.
Do końca dnia chodził z plastrem, bo nie dał go sobie zdjąć
Na zdjęciu za Mateuszkiem widać miejsce wypadku.
Siedziałam przy komputerze, a moje dzieci oglądały bajkę. Zresztą siedząc na tym samym fotelu co ja i nawet na moich plecach.
W pewnym momencie zaczęli się chichrać.
Odwróciłam głowę i patrzę, że się szturchają. spojrzeli na mnie i na chwilę się uspokoili.
Znowu usłyszałam chichoty. Tym razem rozbawiła ich scena w bajce.
Znowu szturchanie. Uwaga. Cisza. Szturchanie i śmiechy.
Czując ich dość mocno na plecach już się nie odwracałam.
I tak z 10 minut.
Nagle...łuuup!!!!
I ryk Wiki.
Odwracam się, Wiki ryczy leżąc na podłodze koło kaloryfera, a Mati zwisa przez poręcz fotela.
No zwalił ją łobuz - pomyślałam.
Wciągnęłam Młodego na fotel i podniosłam Wiki.
W międzyczasie rozpłakał się Mati.
Spojrzałam na niego...i zamarłam. Nawet jeśli chciałam coś powiedzeć to głos uwiązł mi w gardle, bo mój synek trzymał sie za głowę, a między palcami ciekła mu krew.
Jezuu!!! Dziecko!!!
Wziełam Mateusza za rękę i zaprowadziłam do łazienki. Przyznaję, że ruchy miałam chaotyczne i nerwowe i dopiero po chwili dotarło do mnie, że dziecko do mnie woła "Mamusiu ja nie chcę do szpitala!!!"
Jaki szpital?
Cholera, krew trzeba zatamować!
Wpadłam do kuchni i dopiero tam wziełam trzy głębokie wdechy i zaczełam racjonalnie myśleć.
Czysty ręczni i lodowata woda przytamowały krew na tyle, że zdołałam zobaczyć, że jest na czole dziura..Eeee, no dobra, mała dziurka, ale w tamtej chwili reagowałam emocjami.
Mati dalej wył, że on do szpitala nie chce.
W końcu odpowiedziałam i wytłumaczyłam, że do żadnego szpitala nie idziemy.
W tym momencie płacz przeszedł w buczenie, a za chwilę pochlipywanie.
Poprosił o plaster.
Dostał plaster.
Uspokoił się całkowicie.
Wypytałam go o ból głowy czy ewentualne mdłości (pytanie zadałam dosadnie: Czy nie chce ci się dziecko rzygać?)Wszystko wydawało się już być w porządku.
Uspokoiłam się niemal całkowicie widząc skaczącego po łóżku Mateusza, choc dzieć na mój widok momentalnie na wyrku usiadł i zrobił zbolałą minę przy okazji trochę postękując. Tym to mnie rozbawił.
Wszystko trwało może z 10 minut.
A co naprawdę się stało?
Po wszystkim Mati wytłumaczył mi, że Wikusia się na niego położyła i on chciał się spod niej wydostać. Prawdopodobnie podniósł się, Wiki przez niego przeleciała, a on przeleciał przez fotel i walnął w kaloryfer.
Do końca dnia chodził z plastrem, bo nie dał go sobie zdjąć
Na zdjęciu za Mateuszkiem widać miejsce wypadku.
niedziela, 17 lutego 2013
Mocne uderzenie
Budowaliście w czasach dzieciństwa domki z krzeseł i kocy? Bo ja tak. Zwłaszcza jak się z kuzynem zgraliśmy to mogliśmy pół dnia tak budować i udoskonalać.
To samo buduję moim dzieciom. I kiedy Mati bryka pod albo w domku, to Wika szuka gdzie by się tu wdrapać. Fotele i ława obłożone kocami powodują, że diabli wiedzą gdzie dziura jakaś, więc akrobatkę ściągamy i pokazujemy jej,że ma wleźć pod, a ona znowu na przekór włazi na.
Dziś od rana Młody marudził, żeby mu znowu zbudować domek z tunelami. Ze wzgledu na ograniczoną ilość kocy, to z tymi tunelami bywa różnie, ale czasami coś tam wymyślę. Do pomocy zawezwałam małą ławę stojąca pod ścianą, wpasowaną w meblościankę, której to zresztą jest częścią.
Zajęta budową, nie zauważyłam, że ta mała małpa, będąca moją małą córeczką, wlazła na tą ławę. Zorientowałam się w momencie huku i ryku wydobywającego się z gardzieli córki mej.
Odwróciłam się i ujrzałam dziecię zaklinowane w przewróconej stoliku, między blatem, a dolną półką. Wyjęłam ją pospiesznie. Bałam się czy żebra całe, bo z bólu aż podskakiwała. Powyła może z minutę, po czym ześlizneła się z mych kolan i dawaj z powrotem na to ustrojstwo. O nie, nie, moja panno.
Młodą zabrałam z ławy, a ławę odstawiłam z powrotem pod ścianę. Wiktorii zdecydowanie fakt ten nie przypadł do gustu i rozdarła się w akcie protestu.
Zajrzałam jej pod koszulkę i jak zobaczyłam tworzący się twór to mi się słabo zrobiło. Z zamrażalnika wyciągnęłam mięcho i przyłożyłam do stłuczenia.
Na szczęście pomogło na tyle, że nie rozlał się krwiak na pół pleców, a zostało "jedynie" mocne otarcie od mocnego uderzenia.
Całe szczęście, że tylko tak się skończyło. Ale małej i tak to nic nie nauczyło, bo dalej się wdrapuje. Na szafki dla odmiany.
Przy wieczornej kąpieli, odkryłam wielkiego siniaka na przedramieniu Mateusza. Okazało się, że z tą ławą miał on podobny wypadek wczoraj. Tyle, że mnie wczoraj przy tym nie było, więc nie byłam świadoma owego zdarzenia.
Wredną ławę chyba przykleję do ściany. Bo dzieci nie mogę, a czasem przydałoby się ich jakoś okiełznąć.
To samo buduję moim dzieciom. I kiedy Mati bryka pod albo w domku, to Wika szuka gdzie by się tu wdrapać. Fotele i ława obłożone kocami powodują, że diabli wiedzą gdzie dziura jakaś, więc akrobatkę ściągamy i pokazujemy jej,że ma wleźć pod, a ona znowu na przekór włazi na.
Dziś od rana Młody marudził, żeby mu znowu zbudować domek z tunelami. Ze wzgledu na ograniczoną ilość kocy, to z tymi tunelami bywa różnie, ale czasami coś tam wymyślę. Do pomocy zawezwałam małą ławę stojąca pod ścianą, wpasowaną w meblościankę, której to zresztą jest częścią.
Zajęta budową, nie zauważyłam, że ta mała małpa, będąca moją małą córeczką, wlazła na tą ławę. Zorientowałam się w momencie huku i ryku wydobywającego się z gardzieli córki mej.
Odwróciłam się i ujrzałam dziecię zaklinowane w przewróconej stoliku, między blatem, a dolną półką. Wyjęłam ją pospiesznie. Bałam się czy żebra całe, bo z bólu aż podskakiwała. Powyła może z minutę, po czym ześlizneła się z mych kolan i dawaj z powrotem na to ustrojstwo. O nie, nie, moja panno.
Młodą zabrałam z ławy, a ławę odstawiłam z powrotem pod ścianę. Wiktorii zdecydowanie fakt ten nie przypadł do gustu i rozdarła się w akcie protestu.
Zajrzałam jej pod koszulkę i jak zobaczyłam tworzący się twór to mi się słabo zrobiło. Z zamrażalnika wyciągnęłam mięcho i przyłożyłam do stłuczenia.
Na szczęście pomogło na tyle, że nie rozlał się krwiak na pół pleców, a zostało "jedynie" mocne otarcie od mocnego uderzenia.
Całe szczęście, że tylko tak się skończyło. Ale małej i tak to nic nie nauczyło, bo dalej się wdrapuje. Na szafki dla odmiany.
Przy wieczornej kąpieli, odkryłam wielkiego siniaka na przedramieniu Mateusza. Okazało się, że z tą ławą miał on podobny wypadek wczoraj. Tyle, że mnie wczoraj przy tym nie było, więc nie byłam świadoma owego zdarzenia.
Wredną ławę chyba przykleję do ściany. Bo dzieci nie mogę, a czasem przydałoby się ich jakoś okiełznąć.
czwartek, 27 grudnia 2012
I już po Świętach.
Dlaczego co roku obiecuję sobie tyle nie żreć i nie dotrzymuję słowa?
Oczywiście dziś jest dzień pt. "Trzeba zjeść, żeby się nie zepsuło"
Wrzucam więc w siebie resztki poświąteczne i ledwo się toczę.
Pocieszam się, że na kolację już nic z potraw świątecznych nie zostanie i mam szansę przejść na dietę.
Tak, tak dieta to jest właściwe słowo. Ale nie jedyne, bo w kolejce czeka kolejny zestaw słów: Ruszyć tyłek!
Ale to od juta :)
Drugi dzień świąteczny minął, jakże by inaczej, na obżarstwie i mega lenistwie.
Po południu M. zmobilizował nas do krótkiego spaceru mimo, że za oknem było szaro, buro, ponuro i wilgotno. mimo kiepskiej aury spacer dobrze nam zrobił.
Mnie na tyle dobrze , że padłam po 17:00 i zasnęłam. Żarełko musiało się przecież wygodnie ułożyć, a tłuszczyk budować w spokoju kolejną oponkę.
W nocy M. znowu wyjechał. Wróci w Sylwestra :(
Dzisiaj zatem rządzimy we trójkę. A efektem tych rządów jest limo pod okiem Młodej, a właściwie nad okiem, po bliskim spotkaniu z kuchennym stołem.
Zresztą ona ma wybitne talenta do spadania, bo włazi gdzie nie potrzeba. Niestety choćbym nie wiem jak się starała to małej łajzy nie upilnuję, bo ona bardziej pilnuje mnie i korzysta z mojej nieuwagi.
Ulubionym jej miejscem jest parapet w jednym z pomieszczeń (pokój to zbyt dużo powiedziane, ale na upartego i tak można je nazwać).
Na szczęście jest on na tyle nisko, że jak już z niego zleci to tylko się otrzepie z lekka zdziwiona.
Oczywiście dziś jest dzień pt. "Trzeba zjeść, żeby się nie zepsuło"
Wrzucam więc w siebie resztki poświąteczne i ledwo się toczę.
Pocieszam się, że na kolację już nic z potraw świątecznych nie zostanie i mam szansę przejść na dietę.
Tak, tak dieta to jest właściwe słowo. Ale nie jedyne, bo w kolejce czeka kolejny zestaw słów: Ruszyć tyłek!
Ale to od juta :)
Drugi dzień świąteczny minął, jakże by inaczej, na obżarstwie i mega lenistwie.
Po południu M. zmobilizował nas do krótkiego spaceru mimo, że za oknem było szaro, buro, ponuro i wilgotno. mimo kiepskiej aury spacer dobrze nam zrobił.
Mnie na tyle dobrze , że padłam po 17:00 i zasnęłam. Żarełko musiało się przecież wygodnie ułożyć, a tłuszczyk budować w spokoju kolejną oponkę.
W nocy M. znowu wyjechał. Wróci w Sylwestra :(
Dzisiaj zatem rządzimy we trójkę. A efektem tych rządów jest limo pod okiem Młodej, a właściwie nad okiem, po bliskim spotkaniu z kuchennym stołem.
Zresztą ona ma wybitne talenta do spadania, bo włazi gdzie nie potrzeba. Niestety choćbym nie wiem jak się starała to małej łajzy nie upilnuję, bo ona bardziej pilnuje mnie i korzysta z mojej nieuwagi.
Ulubionym jej miejscem jest parapet w jednym z pomieszczeń (pokój to zbyt dużo powiedziane, ale na upartego i tak można je nazwać).
Na szczęście jest on na tyle nisko, że jak już z niego zleci to tylko się otrzepie z lekka zdziwiona.
Subskrybuj:
Posty (Atom)