Niedzielny poranek, wczesna pobudka, szybkie śniadanie, bo przed nami sporo kilometrów. Tym razem znad kanału Bristolskiego przemieszczamy się nad kanał La Manche. Po drodze małe przystanki, zadbane wioseczki kuszą swoimi atrakcjami, z gęstwy drzew widać stare wieże, potem odsłaniają się ogromne domy właścicieli posiadłości, tam człowiek w gumiakach wyprowadza psy, gdzie indziej starsza pani ogląda kwitnące kwiaty ... tak się zastanawiamy, czy to ogrodnik, czy może sam właściciel rankiem wyszedł z psami :-)
Ulice jeszcze pustawe, ale im bliżej wybrzeża, tym ruch wzmaga się. W przestrzeniach między wzgórzami pojawia się morze, zjechaliśmy w pobliże plaży, cóż to za plaża ... drobniutkie kamyczki jak wybierane, kupuję podobne do akwarium. Na placu zbierają się motocykliści, psy drepczą niecierpliwie w oczekiwaniu na długi spacer niezliczonymi szlakami. Przestrzenie ograniczone kamiennymi murkami lub żywopłotami pozwalają jednak na wędrowanie prywatną ziemią, słupki z nazwami, furtki czy też przejścia z żerdzi kierują w miejsca spokojne ... ależ chodziłabym tutaj, na wysokie trawiaste wzgórza, zielone i widokowe.
Zatrzymaliśmy się na chwilę w wiosce Abbotsbury, tam pośrodku wielki staw z kaczkami i łabędziami, a na brzegu "zadbane" ruiny chyba jakiegoś wielkiego majątku. Teraz zgromadzone w ogromnej stodole jakieś sprzęty, reszta wykorzystana na galerię, można wypić kawę, coś przekąsić. Tuż przy barierkach mostku przepust, głośno spływa woda, ale po drugiej stronie nic nie widać, gdzie oni ją skierowali?
Tu i ówdzie widać domy kryte również strzechą. Po drugiej stronie przy gospodarczym budynku już wykładają rolnicze produkty, rośliny, a swoją drogą przy centrach ogrodniczych spory ruch, Anglicy też już poczuli "zew ziemi":-) Teraz z lądu przedostaliśmy się na wyspę Portland, wnętrze tej wyspy to ogromny kamieniołom. Nie wiem, czy jeszcze wydobywają kamień, widać ogromne doły, a przy drodze na klify widać stare urządzenia do podnoszenia ogromnych ciężarów, drewniane belki z łańcuchami, hakami. Dotarliśmy na sam koniuszek wyspy z latarnią morską.
Tuż przed wyjazdem rozmawiałam ze Stefanem i Anią, naszymi blogowymi znajomymi. Przestrzegał mnie Stefan: - Nie chodź na klify! To prawda, jest niebezpiecznie, syn opowiadał, że nie raz widział, jak przylatywały helikoptery na ratunek, bo ktoś nieopatrznie spadł albo sam skoczył ... na ratunek, jeśli było kogo ratować, bo na dole same kamienie. Są też klify, które zwalają się w morską otchłań, bardziej miękkie, podmywają je fale i nawet idąc z daleka, można nieoczekiwanie zjechać.
Ale ten klif na szczęście był skalisty:-) w oddali widać było inne klify, o bielejących wysokich ścianach ... tak mało czasu mamy ...
Zaciekawiła mnie darń przytrzymująca brzeg przed osuwaniem, bo to nie była zwykła trawa, a ciasno zbita darń zawciągu nadmorskiego:-) Kiedy on kwitnie, przecież tu musi być wtedy bajecznie ... oprócz zawciągu rosły też inne, z mięsistymi powykręcanymi liśćmi, czy to wiatry tak wysmagały te rośliny, czy może to jakieś solniskowe okazy ... ale do słonej wody daleko:-)
Wicher urywał głowy, syn ubrał czapkę ... zaśmiałam się, jak teraz dba o siebie, kiedy dokuczają zatoki:-) - A złościłem się, kiedy mi mama kazała czapkę ubierać. Przenieśliśmy się w inne rejon wyspy, bardziej spokojny, bo niższy i tak nie wiało. Właściwie to taki punkt widokowy, niżej widać plażę i ślady dokąd sięga woda w przypływie, a nawet wychodzi poza drogę, kiedy większe fale.
Jest pięknie ...
Z uśmiechem patrzyłam, jak dziewczyny przymierzają się do zdjęć:-) A ten chłopczyk, który nam towarzyszy to Kuba, bo ja jestem teraz jakby ciocio-babcią:-)
I tu nasze drogi z Agnieszką rozjechały się, w pobliżu mieszka jej kuzynka, z która była już umówiona na odwiedziny. Pojechała z nimi również zwiedzać okolice, a my pojechaliśmy do miasta, gdzie kiedyś mieszkała Patrycja, spotkać się z kolei z jej mamą.
Skoro morskie klimaty, to jeszcze pokażę, gdzie była Agnieszka, nam zabrakło na to czasu:-)
Słynne Durdle Door, naturalny wapienny łuk, plaża jak marzenie, a nawet kręcili tutaj niektóre sceny z filmu "Piraci z Karaibów". Schodzi się tam ze sporej wysokości, schodami w dół ...
Ciekawe miejsce, i prywatne. Teren należy do rodziny Weldów, która posiada tutaj 4800 hektarów ziemi:-) Corocznie odwiedza tę malowniczą plażę prawie 200 000 osób, parking jest płatny, innej wejściówki nie płaci się. To najczęściej uczęszczany szlak do tej atrakcji geologicznej. To Jurajskie Wybrzeże.
Może i mnie uda się kiedyś zobaczyć to cudo "naocznie":-)
Tymczasem my po odwiezieniu Kuby do jego serdecznego kolegi, po spotkaniu z mamą Patrycji zabraliśmy się dalej na wycieczkę. Przede wszystkim urzekło mnie to miasto, gdzie mieszkała, w zieleni, mnóstwo starych dorodnych drzew, domy ukryte w ogrodach ... szkoda, że u nas jesteśmy tak zawzięci na drzewa, piłujemy bez opamiętania, lasy, miasteczka, zostawiamy pustynie.
Teraz droga wiodła w oddaleniu od wybrzeża, zbliżaliśmy się do parku New Forest.
Na rozległych wrzosowiskach pasły się konie na wolności, osiołki, teren porośnięty również kłującym kolcolistem, w niektórych miejscach przeszła pożoga ogniowa, smutnie sterczą osmalone gałęzie. Kiedyś można było tu grillować, ale być może nieostrożni turyści zostawiali niewygaszone ogniska czy też węgielki z grilla i to spowodowało pożary. Teraz zabroniono.
A w lesie? żonkilowy zawrót głowy, do tego podszyt leśny z naturalnie rosnących tutaj rododendronów, gotowych do zakwitnięcia, drzewa ogromne, jakby świerki o guzowatych pniach ... zatrzymywałabym się wszędzie, ale ten czas ... nie chciał się rozciągnąć jak guma:-) ... i kościółek wśród nich.
Chciałam jechać do Rumunii do żonkilowych rezerwatów, gdzieś u podnóża południowych Fogaraszy, a one czekały na mnie tutaj:-) Byliśmy już głodni, po drodze mnóstwo maleńkich knajpek, ale akuratnie w tym czasie przypadał angielski dzień Matki, bez rezerwacji nigdzie nie wejdzie, wszędzie tłok. Pozostała nam polska pizzeria z włoskimi pizzami:-) nie powiem, były bardzo smaczne, zamówiliśmy trzy na 4 osoby, o jedną za dużo. Do tego oliwa, jedna z chili, ostra, druga chyba czosnkowa, bardzo smakowicie ... przecież taką oliwę mogę zrobić sobie sama, doszłam do wniosku.
Jeszcze tylko odwieźliśmy mamę Patrycji, zgarnęliśmy Kubę od kolegi, pożegnanie i powrót.
Inną drogą, a więc promem przez jakąś wodę, ostatnia wizyta w wiosce Corfe Castle z ruinami potężnego zamku.
Jaki klimatyczny pub powyżej, a my szukaliśmy miejsca, żeby cos zjeść:-) nie tak łatwo, pewnie wszędzie dziś było mnóstwo ludzi z okazji tego święta. Zmarzłam już bardzo, a był jeszcze ciekawy kościółek, już chciałam do domu. Jeszcze odebraliśmy Agnieszkę od kuzynki, zjechaliśmy się w podobnym czasie i powrót nocą. Szybka kolacja, pobudka po trzeciej ... a Bristolu zaczął kropić deszcz, udało nam się z pogodą.
Gdzieś nad Jasionką koło Rzeszowa, powroty do domu bywają miłe:-)
Zdjęcia moje, Agnieszki i Patrycji.
Dziękuję za odwiedziny, pozdrawiam Was serdecznie, wszystkiego dobrego, pa!
P.S.Pewnie sporo błędów we wpisie, nie mam czasu na prześledzenie, ale już wołają mnie do pracy, poprawię, po powrocie:-)