28 kwi 2016

"Poza czasem szukaj" Katarzyna Hordyniec i majówka, czyli jadę oglądać świstaki!


   Zapewne wiele z was jest w długoletnich związkach; bywa lepiej, bywa gorzej, mniej i bardziej romantycznie. Nie da się jednak zaprzeczyć, że z biegiem czasu do związku wkrada się stabilizacja – i w tym momencie, gdy rozsiądzie się wygodnie pomiędzy dwojgiem ludzi, zaprasza codzienność i razem tak trwają, rozrzucając wrednie skarpetki, co irytuje kobietę i plamiąc tuszem do rzęs ulubioną bluzkę mężczyzny.
W momencie, gdy zjawia się stabilizacja, pojawia się także wybór; bo niektórym za mało jest codzienności, normalności i wspólnego życia; niektórzy chcą ciągłego uczucia przyspieszonego pulsu, dreszczyku emocji, smaku nowego, nieznanego owocu. I wtedy ludzie się rozstają i szukają nowych partnerów aż dorosną do zaakceptowania stabilizacji.

   Helena Miła była w długoletnim związku z mężczyzną dobrym, miłym i uczciwym. Mieszkali razem w niewielkim miasteczku, Helena pracowała w tamtejszej gazecie i wszystko byłoby dobrze i bajkowo, gdyby nie to, że pewnego dnia kobieta stwierdziła, że ona chce od życia czegoś więcej. Zerwała z narzeczonym, wyprowadziła się ze swojego małego miasteczka do samej Warszawy i znalazła pracę w ogromnej firmie zajmującej się zagraniczną prasą. Ah a ja naiwnie myślałam, że era bohaterek, które są dziennikarkami dawno już minęły. W czasie imprezy integracyjnej, podczas której Lena skupia się głównie na tym, aby nie pobrudzić się sałatką z zielonkawym sosem, zauważa ją Juliusz – starszy mężczyzna, który z miejsca stwierdza, że pożąda Rudej Lisicy, jak nazwał ją w swoich myślach. Warto tutaj wspomnieć, że główna bohaterka jest naturalnym rudzielcem, z piegami i rumieńcami na policzkach, jednakże ma także pięknie zaokrąglone kształty, co skutecznie zamienia ewentualne roszczenia na temat jej wyglądu w najbardziej wysublimowane komplementy.

   Później wszystko toczy się całkiem rutynowo – mijają się ciągle, bywają w różnych miejscach o różnym czasie a jednak ciągle o sobie myślą. Co ciekawe – kobieta myśląc o Juliuszu nie ma przed oczami wizji ich wspólnego ślubu i gromadki dzieci, jak to zazwyczaj bywa, ale gorące sceny łóżkowe, które mogłyby się między nimi wydarzyć. Nowość na polskiej scenie literatury dla kobiet, prawda?

   Lekko irytowała mnie sama główna bohaterka, która przeżywała ciągle, że miała w życiu tylko jednego partnera w łóżku i że nie potrafi przyciągać do siebie facetów. Problemy lekko banalne i dziecinne, szczególnie, że w międzyczasie Helena dość odważnie fantazjuje o Juliuszu i o tym co z nim będzie robiła w łóżku. Ah i jeszcze jedno; główna bohaterka nazywała swojego nowego znajomego "Jul", co działało na mnie - z niewiadomych powodów - jak płachta na byka. I pojęcia nie mam czy wymawia się to "Jul" czy raczej "Dżul"? 

   Na okładce książki widnieje pytanie "Każdy sięgnąłby po taką miłość. A ty?" Z żalem stwierdzam, że po taką miłość bym nie sięgnęła, bo wydawała mi się zbyt kanciasta, zbyt skupiona na temacie łóżka i koloru włosów łonowych. Być może niektóre wielkie uczucia rozpoczynają się od takich chwil a ja po prostu jestem inaczej doświadczona przez życie.

   Przyznam szczerze, że mam z tą książką problem. Niby czytało mi się ją miło i przyjemnie, niby dałam radę przełknąć te rozważania Juliusza na temat koloru włosów łonowych Heleny, ale jednak czuć było, że jest to debiut; bezsprzecznie autorka musi jeszcze trochę nad swoim stylem popracować, stonować emocje, które są niezwykle żywe i których jest odrobinę za dużo. A nadmiar emocji, które czytelnika przytłaczają nie jest niczym dobrym; trzeba znaleźć balast, proporcję idealną i wierzę, że przy kolejnej książce pani Kasi się to uda.
   Jeśli macie ochotę na coś lekkiego i emocjonalnego, to przeczytajcie. 


   PS – W sobotni poranek wyjeżdżam w góry na majówkę, ale się nie martwcie – w niedzielę postaram się naskrobać do was kilka słów a może i pokażę wam zdjęcie mojej przepięknej buźki na tle górskich szczytów. Jeśli jednak będę uparcie milczeć, oznaczać to może, że wściekła, rozbudzona kozica mnie zaatakowała i przegrałam nierówną walkę. Albo że postanowiłam zamieszkać w górach razem z nowo poznaną rodziną świstaków.

   Życzę wam udanej majówki i pięknego słońca! A wszystkim maturzystom chęci do nauki, bo wiem, że niezwykle ciężko jest siedzieć nad funkcjami i sinusami, gdy za oknem jest cudowna pogoda. Ale trzeba, później za to będziecie mieć wakacje aż do października! 


27 kwi 2016

#Jeżycjada - "Imieniny" Jak byście zareagowali na wiadomość, że wasz sąsiad to homo sapiens?


Współcześnie niezbyt chętnie obchodzi się imieniny; to raczej urodziny są huczniej obchodzone (a imieniny to tylko pretekst do picia.) Kiedyś jednak było inaczej – to świętowanie dnia swojego imienia było okazją do rodzinnych spotkań i do pałaszowania słodkich tortów. Świętowali również Borejkowie, którzy dwunasty tom Jeżycjady rozpoczęli od hucznego powitania Natalii, która wróciła z Cypru i świętowania imienin Grzegorza, męża Gabrysi. Dodatkowo imieniny te świętował także ich syn, Ignacy Grzegorz, pięcioletni prymus, który – co przyznaję ze smutkiem – bardzo mnie irytował, jako jedyny bohater tej serii. Nawet Janusza Pyziaka darzyłam większą sympatią niż tego małego kujonka.
Szczególnie, że ramię w ramię z nim dorastał syn Idy- Józinek, który Ignacego Grzegorza nie znosił. A że ja Józinka uwielbiam, to nie mogę lubić kogoś, do którego on pałał dziecięcą nienawiścią, prawda?


Róża Pyziak, najstarsza córka Gabrysi, dorasta; a dorastanie w domu, gdzie miesza się tak wiele charakterów nie może być łatwe. Po pierwsze, wszyscy nadal uparcie nazywają ją Pyzą a to przezwisko nie przystoi młodej damie, która ma już lat szesnaście! Po drugie, łagodna i grzeczna Pyza nie potrafi się zbuntować jak na nastolatkę przystało, dlatego to jej dorastanie jest nieco trudniejsze niż innych. Bo jak człowiek z powodu buzujących hormonów wybuchnie, krzyknie i tupnie nogą to mu lżej a jak musi to w sobie tłumić i przywoływać na twarzy słodki uśmiech, to mu ciężko i trudno. I wtedy młody człowiek męczy się w środku siebie.

„Nie ma żadnego „ja”, pomyślała Gabrysia Nie ma żadnego „ty”, bo sami w sobie nie istniejemy. Swoje istnienie czerpiemy z wzajemnej zależności wszystkich od wszystkich i wszystkiego od wszystkiego. Jesteśmy- jednym.”

Pyza, jako osoba mało asertywna, nie potrafi także odmówić żadnej prośbie. Gdy więc trzech braci Lelujków zaczyna się w niej durzyć i po kolei zapraszać ją na „niby-randki”, dziewczyna nie odmawia tylko wędruje na spotkania, mimo że nie do końca ma na to ochotę. W przeciwieństwie do swojej młodszej siostry Laury, która z chęcią wybrałaby się gdziekolwiek z przystojnym Wiktorem Lelujką – lecz ten nie zwraca na nią uwagi, zapatrzony w starszą Pyziakównę. To jawne ignorowanie doprowadza Laurę do szału a powinniście wiedzieć, że kiedy ta dziewczyna się denerwuje to drżą same góry. Dorastająca cicha Pyza i wybuchowa, dziecinna jeszcze Laura – oj, to połączenie jest nieziemską mieszanką wybuchową.

Ah, obiecałam wam powiedzieć czy Natalia i Robert Rojek w końcu zostali parą. Otóż nie – Natalia po powrocie z rocznego wyjazdu zaręczyła się (trochę wbrew sobie) z Nerwusem, który swego czasu przykuł się do niej kajdankami. Robrojek odszedł jak niepyszny, ze złamanym sercem i urażoną dumą...

„To oznacza, że wszechświat rozszerza się wolniej a zatem jest starszy, niż sądziliśmy. Nieskończoność. Strumień czasu, Różo. Chciałbym przebyć z tobą ten krótki odcinek wieczności, jaki jest nam dany. Tych kilkadziesiąt zaledwie lat.”

Wspomniałam na początku, że w tej części hucznie obchodzone są imieniny niektórych bohaterów; także i Gabrieli, która w prezencie od swojego męża otrzymała w prezencie zmywarkę. Nigdy nie pomyślałabym, że ten cud techniki, który ratuje nasze dłonie od detergentów i zmęczenia może stać się kością niezgodny pomiędzy dwoma mężczyznami, którzy w swoim życiu nie zmyli więcej niż kilka talerzy. Ale Grzegorz i jego teść, Ignacy Borejko awanturowali się tak ostro, że przecierałam oczy ze zdumienia, że ci dwaj łagodni mężczyźni potrafią drzeć ze sobą koty. Oczywiście wszystko odbywało się kulturalnie i z zastosowaniem łacińskich zwrotów a zakończyło się padnięciem w sobie ramiona, nie mniej jednak muszę przyznać, że pani Musierowicz potrafiła mnie zaskoczyć.

A na koniec mam do was pytanie, które to Róża i Laura zadawali przechodniom: 
Jak byście zareagowali na wiadomość, że wasz sąsiad to homo sapiens? Piszcie w komentarzach!

25 kwi 2016

Chcecie poznać moją ulubioną książkę? "Pan srebrnego łuku" David Gemmell


   Trzymam w dłoniach pierwszą część serii, która kilka lat temu wkradła się do mojego serca i do dzisiaj wiedzie tam prym, jako najlepsza trylogia jaką kiedykolwiek czytałam. Nie ma tam ani wampirów, ani statków kosmicznych, ani wilkołaków a i wróżkę ciężko jest w tej powieści uraczyć. To historia o historii; piękny hołd oddany tym, którzy kilkaset lat temu żyli na tej samej ziemi co my a która wyglądała całkiem inaczej, niż na dzisiejszych widokówkach. To trylogia o odwadze, o męstwie i o strachu, który niczym cień podążał za największymi bohaterami. Niektórzy by powiedzieli, że to książka o herosach i o bogach, którzy zeszli na ziemię. Ja twierdzę, że to powieść o zwykłych ludziach, którzy swoim oddaniem i dobrem przewyższyli bogów i którzy płacili słoną cenę za swoje przekonania.

   A o czym jest cała historia? Ah, boję się, że jak usłyszycie o czym, to z miejsca stwierdzicie „to nie dla mnie”. Bo my, ludzie, tak już mamy, że zamykamy się w czterech ścianach swoich zainteresowań i boimy się wyjrzeć spoza tych ścian, żeby czasami nas nie pacnęła świadomość, że na świecie jest o wiele więcej lepszych i piękniejszych rzeczy, niż nam się wydaje.
   Część z was stwierdzi, że zbytnio kojarzy się wam to z historią, inni z miejsca machną ręką, bo nie uświadczy w tej trylogii przegryzania wargi i picia ludzkiej krwi a jeszcze niektórzy pokręcą nosem, bo to trylogia a trylogie się długo czyta. Ale, przekonam was czy nie, płynę dalej.

   „Pan srebrnego łuku” to historia o Troi. O mieście skarbów i herosów, gdzie złote mury okalające miasto były tak wysokie, że ci, którzy kryli się za nimi, czuli się bezpieczni i niezwyciężeni, niczym sami mieszkańcy Olimpu. To powieść o tym jak męska chciwość i żądza poniosła na śmierć miliony, o tym jak delikatna i słodka może być miłość.
   Heliakon, główny bohater, nazywany był Nieustraszonym. Jego statki były niezniszczalne a bitwy przez niego toczone nigdy nie kończyły się dla niego porażką. Jego słowo było świętością a opinia, która podążyła kilka kilometrów przed nim, sprawiała, że nieznajomi drżeli na jego widok. Jednak ci, którzy go znali, wiedzieli, że Heliakon jest tak naprawdę człowiekiem niezwykle dobrym, mądrym i sprawiedliwym. I że zabijał tylko wtedy, gdy musiał. Lub wtedy, gdy zabito jego przyjaciela.

   „Pan srebrnego łuku” to książka, która udowodnia, że jedna postać może zmienić całe oblicze historii; bo większość z was kojarzy „Iliadę” - Parys zakochał się w pięknej Helenie i z tego powodu wybuchła dziesięcioletnia wojna, której największą ofiarą stała się wielka i wspaniałą Troja. Historia banalna, prosta i wyzuta z innych, niż miłość, emocji. David Gemmell do swojej opowieści dołączył jednego mężczyznę, który zmienił całkowicie oblicze całej tej legendy. Heliakon był jednocześnie przyjacielem Hektora i ukochanym jego żony, Andromachy, którą poznał chwilę przed trojańskim księciem. Był też przyjacielem Odyseusza a jego zna większość z was, chociażby z lekcji języka polskiego. Tyle tylko, że tamten Odyseusz był ponury i nieprzystępny. Ten, który pojawia się w książce Gemmella jest Odyseuszem rubasznym, radosnym i niezwykle wręcz inteligentnym. To gawędziarz, który doskonale zdawał sobie sprawę, że jego jedyną zaletą jest magiczne wręcz opowiadanie historii; a jako człowiek mądry wiedział, że jest to dar, który zniweluje braki w jego urodzie czy urodzeniu. I dzięki temu został królem Itaki, bogatym i szczęśliwym, który ciągle snuł barwne historie, opowiadane później z pokolenia na pokolenie.

   Priam, wielki i potężny król Troi, miał ponad pięćdziesiąt dzieci, jednakże z tej gromadki cenił jedynie dwójkę z nich; Hektora, który był niezwyciężony w bitwie i Kreuzę, która równie jak ojciec kochała złoto i władzę. Reszta dzieci mogłaby dla niego nie istnieć; w pierwszej części trylogii jest to bardzo widoczne, w szczególności wobec Laodike, która chciała być kimś ważnym dla swojego ojca, jednak ten traktował ją gorzej niż zwykłą niewolnicę. Zresztą Priam był zbyt zajęty zabieganiem o względy swojej własnej synowej – Andromachy – i nie zauważał nawet własnej żony, która była równie okrutna jak on. I być może właśnie z tego powodu wytrzymali razem tyle lat i spłodzili dzieci, o których świat pamięta do dziś. Bo i Hektor i Kasandra, która przewidywała przyszłość, znani są do dzisiaj; a tylko garstce ludzi udaje się pozostać w ludzkiej pamięci przez wieki. 

   W pierwszej części trylogii cały konflikt pomiędzy Troją a władcą Myken, Agamemnonem, dopiero się zaczyna rodzić; do wojny jeszcze daleko i autor daje czytelnikom możliwość, by poznać i zweryfikować, których bohaterów będzie się opłakiwać a którym życzyć się będzie śmierci. Gemmell tworzy grunt, by na nim przeprowadzić później ogromną bitwę, która zmieni całkowicie oblicze starożytnego świata; a kto wie, czy tamta wojna nie miała wpływu na to kim jesteśmy dzisiaj i jak przyszło nam żyć.

   To książka o bitwach, o chwale, o zdradach i o miłości; to niesamowity obraz, który stworzył człowiek, który zmarł niemal dziesięć lat temu. David Gemmell miał niesamowitą wyobraźnię a jego talent i kunszt pozwoliły stworzyć mu historię, która zachwyca; jego opisy są tak realistyczne, że czytając ma się przed oczami Wielką Zieleń, wspaniałe złote mury Troi, pod stopami czuje się gorący piasek i zaczyna się wierzyć, że Posejdon faktycznie włada całym morzem. Po kilku stronach można poczuć na twarzy oddech morskich fal a Andromacha i Heliakon stają się nagle jakby znajomi i bliscy.
   Mam nadzieję, że teraz – po drugiej stronie – David Gemmell może podróżować po Wielkiej Zieleni i biesiadować z tymi, których powrócił do życia w swoim dziele. Wierzę, że Odyseusz opowiada mu o swoich niesamowitych przygodach a Heliakon nalewa mu najlepszego wina do kufla. Mam nadzieję, że odnalazł on swoje miejsce. Swoją Troję.


21 kwi 2016

"Beta", która mnie zawiodła i rodzę ósemki. Czyli post o bólu.



  Bywa czasami w życiu tak, że człowiek bardzo czegoś pragnie. Myśli o tym dzień i noc, obiecuje sobie, że kiedy zdobędzie już swojego Świętego Graala to będzie człowiekiem spełnionym i szczęśliwym. Niekiedy jednak później okazuje się, że złoto było pomalowane farbą, która odpryskuje a cała cudowność tej rzeczy była … cóż, niecudowna.

   Ponad rok marzyło mi się, żeby przeczytać książkę Rachel Cohn, „Beta”. Moje marzenie w końcu się spełniło – ba! Miałam okazję przeczytać od razu i kontynuację, ale okazało się, że niektóre marzenia powinny pozostać niespełnione. 
Dzisiejsza recenzja będzie krótka, bo jak coś człowieka boli, to nie warto długo nad tym dywagować. A o bólu to ja coś wiem*


   W świecie jaki wykreowany jest w książce, nic nie jest takie, jakie znamy. Nauka i medycyna rozwinęły się na tyle, aby móc tworzyć klony, służące bogatym ludziom jako pokojówki, służący, kucharze a niekiedy – maskotki. Klony były o tyle „dobre i przyjemne”, że w przeciwieństwie do ludzkich pracowników nie narzekali, nie żądali podwyżek, nie brali urlopów a całą pracę wykonywali z uśmiechem na twarzy i byli na każde zawołanie swojego pana.
Elizja była takim klonem, któremu trafiło się być maskotką bogatej rodziny; właścicielka traktowała ją jako córkę, którą może się pochwalić przed bogatymi koleżankami. Przez pierwsze tygodnie Elizja była klonem idealnym, oddanym całej rodzinie; jedyne co mogło niepokoić ją samą to to, że – w przeciwieństwie do innych klonów – czuła smaki jadanych potraw. Nikomu jednak o tym nie mówiła, bo wie, co dzieje się z klonami, które w jakikolwiek sposób się wyróżniają – są likwidowane.

   Wszystko zmienia się, gdy spotyka Tahira i zaczyna odczuwać ludzkie emocje, które – podobnie jak smak – nie są domeną dla perfekcyjnych klonów. Dziewczyna zaczyna walczyć pomiędzy tym co właściwe a tym co dobre.... tylko co tak naprawdę jest właściwe w tym pokręconym świecie? Dostosowanie się czy walka z tym, co dla nas wydaje się pewną formą niewolnictwa?

   Pewien czas później Elizja dowiaduje się, że posiada duszę i że została wyhodowana z genów Zhary, która nadal żyje; Zhara jest członkinią grupy buntowników, którzy walczą z tym dziwnym światem, na którym przyszło im żyć. Dodatkowo, całkowicie irracjonalnie nienawidzi Elizji, której nawet nie zna i wie o niej tylko tyle, że obie mają ten sam łańcuch DNA. Pierwsza (bo tak ją nazywają) jest dość buntowniczą osóbką a jej charakter daleki jest od spokoju joginów i od opanowania buddyjskich mnichów. Jest wybuchowa, miałam wrażenie, że samej autorce z trudem było ją kontrolować, co niestety jest kolejnym minusem tych książek –  Rachel Cohn dała trochę za dużo swobody swoim bohaterom i w pewnym momencie przestała mieć władzę nad tym co pisze. A może po prostu jej się znudziło i pisała byleby tylko już skończyć?

   O ile tom pierwszy dało się czytać – opornie, bo opornie, ale się dało – to o tyle drugi był zbyt... przytłaczający, zbyt patetyczny, zbyt górnolotny. Dialogi bohaterów odbierałam jako zbyt wzniosłe, ich myśli jako myśli starców a nie nastolatków a ich zachowanie było często niezrozumiałe i nielogiczne.

„- Zrozumiałem, dlaczego akwinowie uprawiają seks tylko wtedy, gdy chcą się związać na całe życie. Czuję się teraz tak blisko z tobą związany. Nie wyobrażam sobie jak dam radę wyjechać do Uni-Milu.”

Ja rozumiem romantyzm, naprawdę. Ja nawet lubię romantyzm, ale gdybym usłyszała taki tekst od narzeczonego to chyba wybuchnęłabym nieposkromionym śmiechem a później zaczęłabym szukać śladu po wkłuciu, bo ktoś musiałby go nieźle odurzyć.

Niestety cała akcja została zakryta przez dziwną, niepokojącą miłością nastolatków, którzy sami nie wiedzą czego chcą i próbują udawać dorosłych, chociaż bliżej im do przedszkola, niż do poważnego życia. Cóż, być może mój starczy i podeszły wiek to sprawia, że czytanie o niespełnionej miłości, która miała być na śmierć i życie (mimo, że zakochani mieli po lat 16 i znali się dwa tygodnie) jakoś mnie już nie rajcuje. Chyba dorosłam a Rachem Cohn mi to uświadomiła.


Dziękuję, Rachel Cohn! Ale nie pisz już więcej książek.  

*zastanawiacie się pewnie co ja o bólu wiem. Otóż wiem wiele, bo obecnie wyżynają mi się jednocześnie dwie ósemki - górna i dolna, obie po tej samej stronie. W nocy w zasadzie nie śpię, bo boli, w dzień w zasadzie drzemię tylko wtedy, gdy nafaszeruję się lekami i chwilowo nie boli, ale wtedy mama mnie budzi i narzeka, że się faszeruję lekami. Włosy mi oklapły, nie pomagają żadne odżywki ani olejki, skóra mi zszarzała a pół szczęki napuchło i nawet gdybym umiała się malować, to nie wiem czy potrafiłabym to zakryć.
Pani dentystka pocieszyła mnie, że górną ósemkę już czuć pod palcem i tylko patrzeć jak wystawi główkę i  będzie wśród nas (czuję się, jakbym rodziła). Dolna niestety jest dopiero gdzieś w połowie drogi i nie obejdzie się chyba bez chirurga szczękowego. Na razie mam antybiotyk, który jest tak wielki, że nie da się go połknąć a jak wspaniałomyślnie przecięłam go na pół to myślałam, że z goryczy wyzionę ducha. Dlaczego antybiotyki nie mogą mieć smaku czekolady? Ludzie, potrafimy latać na księżyc a nie potrafimy zrobić dobrego antybiotyku?!
No, to się wyżaliłam. Tego mi było trzeba. 

20 kwi 2016

"Pasażer 23" Sebastian Fitzek


   Dzisiejsza recenzja Borejków zostaje przesunięta o tydzień w czasie, co musicie mi wybaczyć, ale musiałam całymi dniami szukać tego tomu w księgarniach i bibliotekach i dopiero teraz ją zdobyłam. Aby Wam to wynagrodzić, chcę przedstawić dzisiaj książkę niecodzienną i wstrząsającą.

   Powiedzmy sobie szczerze – są książki, które na pierwszy rzut oka nie zachwycają. Takie, które mają niezbyt piękne okładki i mało chwytliwe tytuły. Ale często zdarza się, że takie książki są jednymi z lepszych jakie przyszło nam czytać.

   Martin Schwartz jest policjantem, który nie boi się żadnego zadania; jeśli powodzenie misji zależy od wyrwania sobie zęba obcęgami i wstrzyknięcia antyciał wirusa HIV, robił to bez dłuższego zastanowienia. Nie dlatego, że kierowały nim wyższe pobudki czy też dlatego, że był odważny i nieustraszony. Robił to dlatego, że nie miał nic do stracenia, bo wszystko co kochał odeszło kilka lat wcześniej.
   Z nieznanych nikomu powodów jego żona uśpiła ich dziesięcioletniego syna chloroformem i rzuciła jego bezwładne ciało do ziejącego czernią oceanu a później dołączyła do niego, znikając w odmętach zimnej i nieprzyjaznej wody. Schwartz do końca nie wierzył, że to prawda; twierdził, że było to morderstwo, jednak proces sądowy zakończył się przyznaniem racji właścicielowi statku, na którym jego rodzina wtedy podróżowała – według opinii sędziego i całego świata, nikt trzeci nie brał udziału w tym wydarzeniu.

   Kilka lat później do cienia człowieka, jaki z Martina pozostał, dzwoni telefon. Nieznajoma staruszka twierdzi, że może pomóc udowodnić mu, że jego żona nie była dzieciobójczynią i samobójczynią. Policjant wkracza na statek, gdzie swoje ostatnie dni spędzili jego bliscy i zostaje złapany w pułapkę, o której nawet nie mógłby śnić w najgorszych koszmarach.

„Ostatni peeling przechodził rok temu, kiedy dwaj Słoweńcy przeciągnęli go twarzą po asfalcie na parkingu restauracji przy autostradzie.”

   Właściciel statku, niezwykle bogaty i wpływowy człowiek nakazuje mu rozwiązać zagadkę Pasażera 23 – dziewczynki, która zaginęła pewnej nocy, gdy statek był na pełnym morzu i wróciła nie wiadomo skąd kilka tygodni później. Jeżeli Schwartz powie komukolwiek o dziewczynce i o tajemniczych zaginięciach wielu osób, o których przekupione media milczały, zostanie oskarżony o jej porwanie i zgwałcenie. Problem w tym, że dziesięcioletnia dziewczynka cierpi na stres pourazowy i ciężko jest do niej w jakikolwiek sposób dobrzeć; dodatkowo na statku zaczynają dziać się niepokojące rzeczy a uwięziony na nim Schwartz nie wie do kogo może zwrócić się o pomoc.

   Całą książkę pochłonęłam w dwa wieczory – co biorąc pod uwagę mój ostatnio chroniczny brak czasu na czytanie – jest imponujące i świadczy jedynie o tym jaka dobra jest ta książka. Autor potrafi zachęcić i skubany przy każdej końcówce rozdziału, kiedy to stwierdziłam, że pora już iść spać, potrafił tak mnie zaciekawić i zamotać, że na drugi dzień chodziłam z workami pod oczami, ale za to byłam zaspokojona czytelniczo. Czego się nie robi dla własnej przyjemności...

„Z życzeniami jest pewien problem. Tylko te niewłaściwe natychmiast się spełniają.”
 
   Głównego bohatera nie da się lubić i to w nim lubię; nie jest przesłodzony, nie jest przystojny, nie zachwyca, nie ma chłopięcego uroku ani ironicznego poczucia humoru. Jest całkowicie przeciętny i lekko denerwujący z tą jego ciągłą depresją i chronicznym zmęczeniem – lecz mimo to muszę przyznać, że jest w nim coś nieuchwytnego co sprawia, że nie można przejść obok niego obojętnie. A to w głównych bohaterach jest najważniejsze – to, że potrafią intrygować.

   „Pasażer 23” to thriller, który już od pierwszego zdania trzyma czytelnika w uścisku mocnego napięcia i ciężko jest tego uczucia się pozbyć; nawet zakończenie nie uspokaja, wręcz przeciwnie – jakiś czas po skończeniu lektury chodziłam jakaś nieswoja, zaszczuta przez ogrom okrucieństwa, jaki był w książce przedstawiony. Ale to komplement, nie zarzut, bo – wiadomo – książka nie może wobec emocji czytelnika być obojętna; ona musi je łechtać, podrażniać.

   Jeśli szukacie dobrego thrillera osadzonego w nietypowym miejscu, bo na statku, to polecam Wam „Pasażera 23”. Nie będziecie zawiedzeni.