Moje "przygody" z Urzędem Miejskim zapowiadają się na powieść w odcinkach <śmiech przez łzy> Skontaktowałam się po długim majowym weekendzie z panią O. z Wydziału Skarbu- jedną z nielicznych kompetentnych i życzliwych urzędników! i dowiedziałam się, że pomimo ogromnych obaw okazało się, że panie z BOMu określiły sporne pomieszczenie jednak jako loggię. Nie ma jednak ciągle odpowiedzi z Wydziału Gospodarki Komunalnej. Zadzwoniłam więc do pana H., który w kwietniu robił oględziny, ale poprosił on o kilka dni zwłoki i ostatecznie oddzwonił do mnie w poniedziałek. Ku swemu przerażeniu usłyszałam, że pan H. zna stanowisko BOMu, ale jednak będzie upierał się przy werandzie. Odparłam, że absolutnie się na to nie zgodzę, bo nie jest to zgodne z prawdą. Zapowiedziałam, że udam się na rozmowę do dyrektora Wydziału Gospodarki Komunalnej. Wcześniej jednak za radą pani O. zadzwoniłam do kierowniczki jednej z komórek WGK pani L. z pytaniem, co mam dalej robić i kiedy wyślą odpowiedź do WS. Gdy podałam nazwisko i adres, usłyszałam, że sprawa jest jej znana i że to ja nie wpuściłam inspektorki w celu dokonania oględzin. Ręce mi opadły. Pokrótce wyjaśniłam jak było, zapowiedziałam, że wybieram się do dyrektora Wydziału Gospodarki Komunalnej i otrzymałam zapewnienie, że odpowiedź do WS zostanie przesłana do jutra, czyli do wtorku. Nie muszę chyba mówić, że odpowiedzi do dzisiaj, czyli środy rano oczywiście nie było. Udałam się dziś zatem przed godziną 10 do gabinetu dyrektora. Dyrektor S. przyjmuje petentów tylko jeden raz w tygodniu między 10 a 12. Dziś jednak zaczął przyjmować z bardzo dużym opóźnieniem, pierwsza osoba weszła chwilę po 10:30. Ja byłam siódma i weszłam jakoś około 11:15. Zostałam zapytana o adres i nazwisko, a ponieważ nazwisko mam trudne pan S. zaczął dopytywać jak się je pisze, jak czyta i co ono oznacza. Po tym dość luźnym wstępie i pytaniu z czym przychodzę, kiedy zaczęłam opowiadać bardzo pokrótce o co chodzi, nagle zadzwoniła dyrektorska komórka, którą pan S. bezceremonialnie odebrał (wydaje mi się, że jak wie, że ma godziny przyjęć to telefon powinien wyłączyć?) i przez dobre 10 minut rozprawiał, najpierw na tematy służbowe lecz po chwili na zupełnie prywatne, wypytując m.in. o doktorat interlokutora. Słuchałam tego z zażenowaniem. Kiedy po zakończeniu tej rozmowy mogłam wrócić do streszczania mojego problemu, przerwano mi słowami "no ale w czym jest problem?". Odparłam więc spokojnie, że jak pan nie będzie przerywał to ja zaraz powiem, lecz jedno moje zdanie dalej znów usłyszałam ponaglające "ale w czym pani widzi problem?", odpowiedziałam więc już lekko poirytowana pytaniem, czy mogę dokończyć zdanie, i dokończyłam, że teraz procedura wykupu się przedłuża, bo zmusza się mnie do podpisania aneksu i martwię się, że jakiemuś urzędnikowi jeszcze przyjdzie do głowy, żeby naliczyć mi czynsz za 30 lat wstecz, kiedy to "weranda" nie była uwzględniona w powierzchni użytkowej. Na co pan dyrektor odparł, dobijając mnie całkowicie, że można naliczyć do trzech lat wstecz. Zdębiałam. Stwierdziłam, że to jest niepojęte, że błąd nie leży absolutnie po mojej stronie. A wtedy usłyszałam: "to ile tam pani płaci tego czynszu, 6 złotych?" Odparłam, że normalnie, 10,20, taka jest stawka. Na co on: "nie załapała się pani na zniżkę?" więc odpowiedziałam, że pracuję również w urzędzie państwowym, zarabiam 1500 złotych na rękę i nie, nie załapałam się na zniżkę. Pan S. zapytał jaka jest powierzchnia "werandy" i szybko wyliczył, że to by było około 1800 zł. Na moje oburzone stwierdzenie, że to jest więcej niż moja miesięczna pensja usłyszałam, że przecież "dostaję" bonifikatę przy wykupie! Kiedy wróciłam do sedna, czyli sporu o werandę/loggię usłyszałam, że tu nie chodzi o nazewnictwo. Dyrektor wykonał przy mnie telefon, domyśliłam się, że do kierowniczki L., polecił jej umówić się na spotkanie z Wydziałem Skarbu, po czym zwrócił się do mnie, że sprawa zostanie omówiona między wydziałami, bo trzeba zachować "spójne procedury", a skoro w moim budynku sprzedano lokale z werandami, to w przypadku mojego mieszkania musi być tak samo. Domyśliłam się, że to koniec spotkania. Wyszłam zdruzgotana. Cały sposób prowadzenia tej rozmowy, ponaglanie, przerywanie, uważam za bardzo arogancki, żeby nie powiedzieć wręcz chamski. Nie jestem w stanie pisząc te słowa, oddać tej atmosfery, ale cały czas czułam się jak natręt, który przeszkadza jaśnie panu urzędnikowi w pracy. Nie mogę zrozumieć, dlaczego, skoro nie chodzi o nazewnictwo, Wydział Gospodarki Komunalnej upiera się jednak przy tej werandzie. Niech wpiszą do protokołu "loggia", niech policzą mi jej metraż, zapłacę za nią przy wykupie, ale dlaczego zmusza się mnie do występowania z wnioskiem do urzędu o sporządzenie aneksu i tym bardziej-dlaczego zupełnie realna wydaje mi się wizja obciążenia mnie czynszem na wyimaginowaną werandę za trzy lata wstecz??? Utkwiłam w filmie Barei. Walę głową w mur. Dalszy ciąg zapewne nastąpi...
P.S. Po powrocie do pracy stwierdziłyśmy z koleżankami, że w polskim prawie nie istnieje pojęcie precedensu i powoływanie się na inne podobne sprawy nie powinno mieć miejsca, co mnie obchodzi, że sąsiad sprzedał z werandą? Pewnie też padł ofiarą urzędniczej manipulacji... Czy każdy przypadek nie powinien być rozpatrywany indywidualnie?
P.S. Po powrocie do pracy stwierdziłyśmy z koleżankami, że w polskim prawie nie istnieje pojęcie precedensu i powoływanie się na inne podobne sprawy nie powinno mieć miejsca, co mnie obchodzi, że sąsiad sprzedał z werandą? Pewnie też padł ofiarą urzędniczej manipulacji... Czy każdy przypadek nie powinien być rozpatrywany indywidualnie?