Ma ataki nieokiełznanego krzyku i płaczu. Myśli, że 'ale ja CHCĘ' może zdziałać cuda. Że wszystko da się naprawić, albo chociaż skleić, nawet pęknięty balon, porwaną kartę czy zjedzonego pingwina z marcepanu. Że słowo 'przepraszam' cofnie wszelkie kary. Jest w tym wszystkim prawie (prawie!) tak samo uroczy, jak irytujący. Sprzeczki z nim to mentalny rollercoaster, a przecież ma dopiero pięć lat. To co będzie potem?! 'Ja tak uważam, a ja myślę, MNIE się tak wydaje' to jego argumenty nie do przebicia. Subiektywizm poznawczy, level: mistrz. No, oczywiście, że po mamusi! ;)
- Ja z tobą oszaleję! - wołam.
- A ja tu z tobą zwariuję! - odpowiada mi ze śmiechem.
Pokonuje mnie moją własną bronią. Raz za razem.
- Kto krzyczy, nie dostaje słodyczy, pamiętasz? - przypomina.
Coraz częściej odpuszczam. Nie w kwestiach zasadniczych, ale w tych drobnych tak. Żeby poczuł, że coś wywalczył. Że mu się udało mnie przekonać. Słowem, nie histerią. Przy histerii nie ma mowy o odpuście. Z terrorystami się u nas nie pertraktuje ;)
Mimo wszystko kłócimy się często, mamy swoje charakterki i po prostu iskrzy. Pan Mąż jest uparty i bojowy, więc niby jakie mielibyśmy mieć dzieci, prawda? Takie geny. Taka karma. Ale za to też właśnie tego mojego synucha kocham.
Mam go ciągle przed oczami takiego drobnego, ważącego tyle, co półtorej paczki mąki. Tyle co nic. Z nierozwiniętymi uszkami i wielkimi czarnymi oczami, pełnymi przerażenia. Z burzą czarnych kudłów na chudej głowie. Pamiętam te dni, ciągnące się jak miesiące, kiedy każde wypite przez niego 5 ml mleka, oznaczało zwycięstwo, a każdą pełną pieluchę trzeba było zważyć. Dźwięki monitorów, zapach płynu do odkażania rąk, te wszystkie diagnozy, które brzmiały jak wyroki. Mogłam na niego tylko patrzeć, dopiero po kilku dniach pozwolono mi na dotyk. Więc wkładałam rękę do inkubatora i głaskałam jego chude ciałko i trzymałam palec pod jego maleńką dłonią - tak małą, że mieściła się akurat na moim paznokciu. Dziś kiedy przychodzi nad ranem do naszego łóżka i wciska się między nas, a potem łapie mnie za rękę, kiedy czuję jego dużą i silną dłoń w swojej - mam łzy w oczach i przez sen dziękuję znów i znów, że tu jest - taki duży i zdrowy.
Oczywiście nie jestem dzięki temu bardziej cierpliwa i nie wydaje mi się, żebym kochała mocniej niż inne mamy kochają swoje dzieci, chociaż mój syn jest dla mnie wyjątkowy i niezwykły. Ale na pewno takie doświadczenia pomagają złapać właściwą perspektywę i ustalić swoje priorytety. Na przykład taki, że wolę, żeby był szczęśliwy niż grzeczny. Tylko o tym szaaaaaaaaaa! Bo ten mały czort na pewno bezczelnie by to wykorzystał!
- Ja z tobą oszaleję! - wołam.
- A ja tu z tobą zwariuję! - odpowiada mi ze śmiechem.
Pokonuje mnie moją własną bronią. Raz za razem.
- Kto krzyczy, nie dostaje słodyczy, pamiętasz? - przypomina.
Coraz częściej odpuszczam. Nie w kwestiach zasadniczych, ale w tych drobnych tak. Żeby poczuł, że coś wywalczył. Że mu się udało mnie przekonać. Słowem, nie histerią. Przy histerii nie ma mowy o odpuście. Z terrorystami się u nas nie pertraktuje ;)
Mimo wszystko kłócimy się często, mamy swoje charakterki i po prostu iskrzy. Pan Mąż jest uparty i bojowy, więc niby jakie mielibyśmy mieć dzieci, prawda? Takie geny. Taka karma. Ale za to też właśnie tego mojego synucha kocham.
Mam go ciągle przed oczami takiego drobnego, ważącego tyle, co półtorej paczki mąki. Tyle co nic. Z nierozwiniętymi uszkami i wielkimi czarnymi oczami, pełnymi przerażenia. Z burzą czarnych kudłów na chudej głowie. Pamiętam te dni, ciągnące się jak miesiące, kiedy każde wypite przez niego 5 ml mleka, oznaczało zwycięstwo, a każdą pełną pieluchę trzeba było zważyć. Dźwięki monitorów, zapach płynu do odkażania rąk, te wszystkie diagnozy, które brzmiały jak wyroki. Mogłam na niego tylko patrzeć, dopiero po kilku dniach pozwolono mi na dotyk. Więc wkładałam rękę do inkubatora i głaskałam jego chude ciałko i trzymałam palec pod jego maleńką dłonią - tak małą, że mieściła się akurat na moim paznokciu. Dziś kiedy przychodzi nad ranem do naszego łóżka i wciska się między nas, a potem łapie mnie za rękę, kiedy czuję jego dużą i silną dłoń w swojej - mam łzy w oczach i przez sen dziękuję znów i znów, że tu jest - taki duży i zdrowy.
Oczywiście nie jestem dzięki temu bardziej cierpliwa i nie wydaje mi się, żebym kochała mocniej niż inne mamy kochają swoje dzieci, chociaż mój syn jest dla mnie wyjątkowy i niezwykły. Ale na pewno takie doświadczenia pomagają złapać właściwą perspektywę i ustalić swoje priorytety. Na przykład taki, że wolę, żeby był szczęśliwy niż grzeczny. Tylko o tym szaaaaaaaaaa! Bo ten mały czort na pewno bezczelnie by to wykorzystał!