Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przygoda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przygoda. Pokaż wszystkie posty

21 czerwca 2018

Winter is coming... Tym razem w komiksie.


Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercze stwory nie były wystarczającym zagrożeniem… Dobrzyk wierzy w swojego ogromnego pecha, a jego wiara ma wszelkie cechy samospełniającej się przepowiedni. Mimo pomocy Śmiłki nieustannie wpada w tarapaty. Kiedy w wyniku jego nierozsądnych czynów wszystkie zgromadzone na zimę zapasy żywności przepadają, decyduje się porzucić swoich bliskich, żeby nie narażać ich na dalsze niebezpieczeństwo… Śmiłka rusza jego śladem. Dołącza do niej Korina, księżniczka, która odkrywa, że w coś niepokojącego wydarzyło się w jej ojczyźnie, i chce wrócić do swego ludu, a pomagają im bojowa Żywia i dzielny Labhallan. Na bohaterów czyhają śnieg, mróz i mordercza mgła oraz… zguba zębiełków. Tak, zębiełków. No, wiecie, mały ryjek, białe ząbki…

Zaraz, czy wspomniałam, że mowa o ryjówkach?

Tomasz Samojlik pisze rewelacyjne książki i komiksy o zwierzakach. Uwielbiamy go z dziećmi za opowieści o żubrze Pompiku. Serię o ryjówkach już dawno chciałam przeczytać, bo kogo nie kusi tytuł „Ryjówka przeznaczenia”, ten trąba. Seria liczy sobie cztery tomy – pierwszy to wspomniana „Ryjówka przeznaczenia”, drugi „Norka zagłady”, trzeci „Powrót rzęsorka”, a czwarty i najnowszy to opisana wyżej „Zguba zębiełków”. 

Komiksy przeznaczone są dla nieco starszych, dużo starszych i całkiem już dorosłych dzieci. Są kopalnią wiedzy na temat życia leśnych zwierząt – powiedzmy sobie szczerze, przed lekturą moja wiedza na temat ryjówek była bliska zeru, a to fascynujący temat – wiedzieliście, że ryjówki potrafią się na zimę zmniejszać? Całe, łącznie z mózgiem. Codziennie zjadają dwa razy tyle, ile same ważą, a jeśli kilka godzin nie jedzą – grozi im śmierć. No i mają ząbki zabarwione na czerwono przez tlenki żelaza, co zabezpiecza je przed nadmiernym ścieraniem. 

 

Bez obaw, to nie zbiór encyklopedycznych suchych faktów - przygodowa akcja wciąga, bawi , a edukuje mimochodem. Kiedy Dobrzyk odkrywa (w pierwszym tomie), że ma na brzuchu królewskie znamię i jest ryjówką przeznaczenia - co prawda nader pechową – rozpoczyna się dla niego (i czytelników) ciąg szalonych przygód. Przepowiednia o zagładzie, inwazja norek amerykańskich, pożar lasu, zima bez zapasów żywności (skradzione!), wreszcie cała masa drapieżników – Dobrzykowi i jego  ryjówkowatym przyjaciołom niebezpieczeństwo grozi z każdej strony. Nie da się ukryć – dramatów i wyzwań, które są codziennością małych zwierzątek futerkowych nie wymyśliłby nawet George Martin. Na szczęście Samojlik nie szczędzi humoru, pisze w przeuroczy, żartobliwy sposób i często puszcza do czytelnika oczko. 


Nie stroni przy tym jednak od tematu bardzo poważnego, jakim jest  fatalny wpływ człowieka na środowisko naturalne. Śmieci  wyrzucane do lasu, śmieci wrzucane do pieca, a nawet udomowione zwierzęta – traktowane jak śmieci. Czasem wstyd być człowiekiem...

Komiksy publikuje (bardzo starannie, porządny papier, przyjazny format, twarda oprawa, brawo!) wydawnictwo Kutura Gniewu w serii "krótkie gatki".





1 kwietnia 2013

Skarby przeklęte

Wczoraj przypadkiem dojrzałam w telewizji informację o katastrofie w rezerwacie nosorożców w RPA - rozbił się tam helikopter z pięcioma żołnierzami chroniącymi zwierzęta. Jeszcze dwa tygodnie temu byłaby to dla mnie tylko jedna z wielu informacji, którą człowiek rejestruje na krótką chwilę, a potem szybko zapomina. I dobrze. W końcu jaką dawkę dziennych nieszczęść, na które nie mamy wpływu, możemy znieść? Umysł uczy się filtrować takie niusy albo popadamy w obłęd. Mnie jednak akurat ta wiadomość wyjątkowo zapadła w pamięć, a to przez niedawno przeczytaną książkę. Tylko co ma wspólnego reportaż o poszukiwaczach skarbów, czyli "Gorączka" Tomka Michniewicza, z rezerwatem chroniącym nosorożce?


Tomka Michniewicza poznałam przy okazji "Samsary", opisującej jego backpackerskie przygody w Azji. Autor i jego dzieło wzbudzili moja sympatię i obiecałam sobie, że po kolejną książkę też sięgnę. Dotrzymanie obietnicy trudne nie było, jako że tematem następnej książki okazały się skarby. Kto się temu oprze?

Druga wyprawa z Tomkiem (niech mi Autor wybaczy, to nie przez brak szacunku, ale ciężko mi się posługiwać jego nazwiskiem, biorąc pod uwagę, że sam podpisuje się zdrobnieniem, a do tego mam nieodparte skojarzenia z bohaterem serii Szklarskiego) okazała się równie udana, co pierwsza. Styl jest żywy, lekki i świeży. Nie należy oczekiwać poważnego reportażu i głębokiej analizy problemu wydobycia skarbów w świecie, w końcu to opis przygód własnych, niemniej Autor nie ogranicza się do przytoczenia kilku soczystych historii, ale rzetelnie sprawdza wszystkie informacje, które podaje, wiele z nich nawet na własnej skórze...

A historie są zaiste soczyste, prawie jak z Indiany Jonesa, ale prawdziwe - mamy tu i złoto z hiszpańskich kopalni, ukryte na odludziu, i zatopione statki, wypełnione po brzegi skrzyniami pełnymi bogactw, mamy szaleńców, którzy poświęcają życie (często cudze) dla zaznaczonych na starych mapach krzyżyków, normalnych ludzi, których pasja poszukiwania wpędziła w obłęd oraz profesjonalne firmy o gigantycznym budżecie, które zajmują się wyłącznie wydobywaniem skarbów. Mamy też sporo tajemnic, które Autor sygnalizuje, ale których zdradzić nie może, bo poszukiwania skarbów to proceder bardzo niebezpieczny i często nielegalny - można o tym poczytać w ciekawym wywiadzie z Tomkiem Michniewiczem TUTAJ.

Spokojnie, zaraz dojdę i do nosorożców.

Ostatnia część książki dzieje się w Afryce. Tomek i jego przyjaciel dotarli tutaj w tym samym, co powyżej, celu - czyli znaleźć poszukiwaczy skarbów i opisać ich działalność. Ale im jakoś nie wyszło. Czytając, miałam wrażenie, że ta część bardzo tematycznie nie pasuje do reszty książki, choć da się ja podciągnąć pod "gorączkę złota". Po jakimś tygodniu od skończonej lektury przyznaję jednak, że pasująca czy nie, jest to jednak ten fragment książki, który najbardziej mnie poruszył i zapadł w pamięć. Zaczyna się od wstrząsającego opisu życia we współczesnym RPA - w podróży Tomkowi towarzyszy przyjaciel, który w tym kraju spędził dzieciństwo, jeszcze za czasów "szczęśliwych białych" i zderzenie ze współczesnością jest brutalne. Niby już trochę wiem, czytałam i oglądałam, na temat sytuacji w tym państwie, ale nadal uwierzyć mi trudno, jak bardzo ludzie potrafią postarać się, żeby zorganizować sobie piekło.

Ostatnia wyprawa Autora zawiodła go do rezerwatu w Imire, w Zimbabwe. Wstrząsająca masakra, która się tu wydarzyła, sprawia, że Autor świadomie decyduje sie porzucić temat skarbów i zaangażować w całkiem inną działalność. Choć z drugiej strony - tu złotem są dzikie zwierzęta, ich kły i kości, które można przerobić na drogie pamiątki dla bogaczy albo bezużyteczne pseudolecznicze specyfiki. Można więc uznać kłusowników za miejscowych "poszukiwaczy złota" - w każdym razie zostali opętani gorączką, która odebrała im ludzkie cechy. Chwała Autorowi, że on jednak ludzkie cechy wykazał i zaangażował się w pomoc - więcej szczegółów TUTAJ. Szczegółów opisywać nie będę, sięgnijcie po książkę.

24 sierpnia 2012

Blaski i cienie podróży w czasie


Wydawnictwo Prószyński i S-ka powinno wydać poradnik na temat tego, jak dobrze ukryć kawał świetnej powieści pod koszmarną okładką. Chociaż w jakim celu je ukrywają, nie mogę pojąć. Gdyby ktoś mi nie wetknął powieści do ręki i nie zmusił do czytania, nawet bym na nią nie spojrzała. To, co "Księga sądu ostatecznego" ma na wierzchu, woła o pomstę do autorki. Na miejscu Connie Willis powiedziałabym projektantowi coś do słuchu. Na pociechę i zachętę okładka angielska (też nie idealna, ale wygląda jakby estetyczniej).

 

Od okładki "Nie licząc psa" też bolą zęby, ale chociaż ma coś wspólnego z treścią, więc wybaczyć łatwiej.

Connie Willis stworzyła kilka powieści o podróżach w czasie, luźno połączonych miejscem akcji i bohaterami. Cykl jest niedługi, liczy 3 tomy*, które można czytać całkowicie niezależnie od siebie. Każda z powieści została nagrodzona - dwie otrzymały zarówno nagrodę Hugo, jak i Nebuli, trzecia "zaledwie" Hugo. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to jedne z najbardziej prestiżowych nagród dla powieści fantastycznych. O dwóch powieściach mowa w tym wpisie, trzecia - dwutomowa Blackout/All Clear - chyba jeszcze nie została przetłumaczona, ale mam ją w planach w oryginale.

Mamy połowę XXI wieku. Podróże w czasie są jednym z elementów pracy historyków. Centrum podróży mieści się na Uniwersytecie w Oxfordzie, skąd badacze wyruszają na swoje wyprawy. Uparta studentka historii, Kivrin Engle, przekonuje profesorów, by wysłali ją do średniowiecza. Jest doskonale przygotowana, niemniej wyprawa uważana jest za zbyt niebezpieczną, by podejmowała ją młoda dziewczyna. Kirvin stawia na swoim, sieć przenosi ją do XIV wieku - razem z rozbitą karocą, upozowaną na ofiarę napadu rozbójników (bo skąd miałaby się ni stąd, ni zowąd, wziąć w wiosce młoda dziewczyna z wyższej sfery).
I nagle uderza tragedia. Współczesny Oxford  zostaje zaatakowany przez wirus nowej grypy. Zarażona tym samym wirusem Kirvin przez kilka dni znajduje się w stanie delirium. Szczęśliwie trafia pod opiekę dość zamożnej miejscowej rodziny.  Zdrowieje i mogłaby  rozpocząć obserwację obyczajowości. Ale nieszczęścia chodzą parami. W wyniku pomyłki Kirvin została przeniesiona w rok 1348 (zamiast planowany 1320 r.) - w czasy wybuchu w Anglii epidemii Czarnej Śmierci. Grypa w Oxfordzie paraliżuje uniwersytet i uniemożliwia ściągnięcie z powrotem nieszczęsnej studentki. Profesor Dunsworthy rozpoczyna samotny wyścig z czasem, żeby uratować Kirvin.

Od książki dosłownie nie można się oderwać. Walka z czasem i bezlitosne epidemie emocjonują tak, że pochłaniałam powieść z wypiekami na twarzy. Należy jednak być świadomym, że nie jest to tylko ciekawa przygodowa lektura - pochód Czarnej Śmierci pokazany jest z bezlitosną szczerością. Czytelnik i bezradna Kirvin moga tylko patrzeć. Cuda się w tym świecie nie zdarzają.

Kiedy już odpowiednio zdołujemy się "Księgą sądu ostatecznego" możemy sięgnąć dla odprężenia po napisaną w zupełnie innym tonie powieść "Nie licząc psa". Większość z Was pewnie odgaduje po tytule nawiązanie do książki "Trzech panów w łódce, nie licząc psa" Jerome K. Jerome - i bardzo słusznie.

Historyk Ned Henry, specjalista od wieku XX, rozpaczliwie poszukuje strusiej nogi biskupa** - w 1940 roku. Nie robi tego dobrowolnie. To pewna bogata Amerykanka, Lady Schrapnell, herod-baba, która budzi lęk w męskich sercach, opętana wizją odbudowy katedry w Coventry, domaga się odnalezienia i dostarczenia do współczesności (2057 rok) artefaktów, które zostały zniszczone podczas bombardowania świątyni w czasie drugiej wojny światowej. Neda, który wykonał zdecydowanie zbyt dużo skoków w czasie, dopada atak choroby, powiedzmy, czasomocyjnej. Żeby mógł odbyć rekonwalescencję, trzeba ukryć go jednak ukryć. Lady Schrapnell nie przyjmuje wymówek. Ned zostaje więc wysłany w czasy wiktoriańskie. Tam, w towarzystwie młodego studenta Terence'a St. Trewes ląduje na łódce, która spokojnie sunie po Tamizie (brzmi znajomo?). Słońce, woda, relaks - jeśli Ned myśli, że to jego przeznaczenie, to grubo się myli. Płynie w sam środek zamotanej intrygi, obejmującej trzy wieki, a w której istotną rolę odegra rozkapryszona panna w falbankach, kotka imieniem Księżniczka Ardżumand i nieszczęsna strusia noga biskupa.

W przeciwieństwie do ściskającej za gardło "Księgi sądu ostatecznego", "Nie licząc psa" to rodzaj obyczajowej komedii. Nie należy jednak wyłączać szarych komórek, bo dzieje się tu dużo (streszczenie fabuły jest praktycznie niewykonalne), a zawiłe właściwości podróży w czasie i ich wpływu na współczesność niekiedy wręcz ciężko pojąć. Mogę polecić nie tylko wielbicielom fantastyki, ale także czasów wiktoriańskich - a szczególnie powieści Jerome'a.

* Gwoli dokładności - powstało też opowiadanie pt. "Fire Watch".
** Nie, nie zdradzę, co to.

29 maja 2012

Podręczny zestaw superbohaterów

John Carter

John Carter, reklamowany z wyprzedzeniem jako wydarzenie sezonu, przeszedł przez kina niemal bez echa. Nie mogę się temu dziwić.

Po pierwsze - główny bohater jest boleśnie nijaki. W scenariuszu nie zapewniono mu wystarczająco fascynującej osobowości, a casting przeprowadzono chyba według kryterium: "ma ładnie wyglądać z długimi włosami". Trudno się do niego przywiązać, bo nie wzbudza żadnych uczuć, chyba że irytację. Gdyby pozwolono nam zadać jakieś pytanie bohaterowi, brzmiałoby ono chyba: "Ale o co właściwie ci chodzi, człowieku?".

Po drugie - znaczna przewaga efektów specjalnych nad fabułą. O ile część dziejąca się na Ziemi w XIX w. jest dość intrygująco pomyślana, to historyjka z Marsa jest banalna do bólu. Mieszanka "Gwiezdnych wojen" z "Avatarem". Trochę fantazyjnych zielonych stworków i piękna wojownicza księżniczka, która ma być wydana za niesympatycznego typa, a zakochuje się w naszym bohaterze. Wizualnie ładne to było, ale nic więcej. Jedyny plus tej części to piesek z Marsa - uroczy.

Stracona szansa. Mogło być dzieło kultowe, a wyszła nudnawa bajka. Może spodobać się starszym dzieciom / młodszym nastolatkom.

Conan Barbarzyńca


Dla Jasona Momoa mogę znieść wiele. Z tym hasłem podjęłam próbę obejrzenia Conana Barbarzyńcy. Od razu wyjaśniam, że pierwowzoru książkowego nie znam, a co gorsza nie widziałam nawet wersji z gubernatorem Arnoldem. Ale wiem, o co w niej chodziło, bo obejrzałam adekwatny odcinek Nostalgicznego Krytyka na youtube (swoją drogą polecam).

To, czym się nowy Conan nie różni od starego, to spora dawka absurdów - np. niewiarygodnie szybki i skuteczny zabieg cesarskiego cięcia wykonany sztyletem na polu bitwy. Całe szczęście, ze atakujący wrogowie taktownie postanowili nie przeszkadzać i kurcgalopkiem przenieśli się na drugi plan. Trzeba chyba być pozbawionym poczucia humoru, żeby obejrzeć cały ten film na poważnie. Na szczęście wentyl w postaci prywatnych komentarzy z offu pozwolił nam pełniej docenić dzieło. Zresztą, fabularnie nie był nawet taki zły - co wnioskuję na podstawie tych nieczęstych momentów, kiedy miałam otwarte oczy. Zamykałam je, żeby nie widzieć niewiarygodnej ilości komputerowych trójwymiarowych flaków latających po ekranie.

Dobrze zagrany. Barbarzyńca był rzetelnie barbarzyński, czasem robił wrażenie autystycznego psychopaty, ale równoważył to wyglądem ;) Ukochana Conana, Tamara, jak zwykle w amerykańskich superprodukcjach - ładna i kompletnie nijaka. Twarz nie do zapamiętania. Świetna za to wiedźma Marique.

Film raczej dla bezkrytycznych wielbicieli Conana. I Jasona Momoa :)

21 października 2011

Trzej supermuszkieterowie

Nie miałam dużych wymagań, idąc do kina. Chciałam, żeby było lekko, kolorowo i odprężająco. Z odrobiną wdzięcznych walk na szpady, złym kardynałem Richelieu, wszystko doprawione humorem. Te kryteria film spełnił, dzieje się dużo, dialogi są dowcipne, bitwy na statki powietrzne widowiskowe, a aktorzy naprawdę dobrze dobrani. 


Szkoda, że sensu tam za dużo nie ma, a odległość od oryginału jak stąd do Australii. Imiona zostały te same, sposób, w jaki d'Artagnan poznaje Atosa, Portosa i Aramisa też się zgadza, a i jakiś naszyjnik królowej się w tle plącze. To by było na tyle, reszta to swobodna gra w "co by tu jeszcze zrobić, żeby taka ramota się nastolatkom podobała". Stąd latające machiny wojenne, walki na szpady na czubku kościoła (pech reżysera, że wtedy jeszcze nie było wieży Eiffla - na jej czubku, to by dopiero było widowisko) i nurkujący Atos w stroju samurajolordovaderowopodobnym.

Od lewej: D'Artagnan, Aramis, Portos i Atos
Muszkieterowie trzej i Milady
Muszkieterowie na paryskim bruku

Lubię ekranizacje powieści, które dodają coś od siebie - zwłaszcza jeśli chodzi o książki ekranizowane już w przeszłości wielokrotnie. Oglądanie n-tej z kolei wiernej ekranizacji nie ma wielkiego sensu, opowiedzenie historii na nowo - ma. Dlatego bardzo podobał mi się Robin Hood z Russelem Crowe, czyli całkiem nowa interpretacja znanej wszystkim legendy, a właściwie - legenda napisana od początku. Mimo że była to historia zupełnie inna od tej znanej, psychologiczna wiarygodność postaci i umieszczenie akcji w realiach historycznych pozwoliły stworzyć świetną opowieść. W "Trzech muszkieterach", niestety, postawiono wyłącznie na widowiskowość. Postacie są zupełnie jednowymiarowe - każda ma jeden charakterystyczny rys, np. Richelieu chce władzy, król Ludwik XIII chce ładnych strojów i żeby go królowa kochała, Milady zdradza każdego, a książę Buckhingham ma diabelski błysk w oku i coś ciągle knuje. Na realia historyczne nie ma co liczyć, bo twórcy poszli w stronę fantastyki. Tak, Dumas pisał powieści przygodowe, ale przygody muszkieterów były powodowane ich wiernością pewnym ideom. Tu nie ma idei, jest za to 3D.

Buckhingham (Orlando Bloom), a w głębi Richelieu (Christoph Waltz)
Karykatura króla Ludwika (Freddie Fox)
Juno Temple jako królowa Anna

Nie odradzam seansu, zabawa jest dobra, tylko porażająco powierzchowna. Po tygodniu naprawdę niewiele pamiętam. Przeraża mnie to, że każda kolejna ekranizacja jest coraz prostsza i płytsza. Wersja z 1993 r. wydawała się mocno okrojona przy starej ekranizacji z Chamberlainem (1973), ale przy najnowszej to wręcz arcydzieło dramaturgii. Czy to znaczy, że widz jest coraz głupszy? Czy może coraz bardziej się go ogłupia? I jak będzie wyglądać ekranizacja muszkieterów za kolejne 20 lat?

11 października 2011

Samsara, czyli nieustanne wędrowanie


Samsara to przyjemna lektura. Lekka, zabawna, bezpretensjonalna - dobra na wakacje. Przyznaję jednak, że spodziewałam się po niej czegoś innego niż otrzymałam. Po niesamowicie entuzjastycznych recenzjach (przytoczonych tu) oczekiwałam trochę reportażu, a trochę traktatu o filozofiach i religiach Wschodu. Tymczasem, jest to po prostu kolejna relacja z podróży. Głównymi bohaterami opowieści są Autor i jego towarzysze - nie tubylcy. Michniewicz opisuje przygody przeżyte podczas wycieczki do Azji, okraszając relację mnóstwem anegdot, dygresjami z poprzednich podróży, ciekawostkami, odrobiną informacji o kulturze i obyczajach.

Czyta się to (a w moim przypadku słucha) znakomicie. Autor ma lekkie pióro i duże poczucie humoru (i potrafi się śmiać z samego siebie, chociaż czasem zwycięża postawa "ja - wielki podróżnik"). Widać, że uwielbia być w drodze i doskonale czuje się w Azji. Zgrabnie opisuje swoje perypetie - przygoda to może za duże słowo, choć parę tych też się trafiło. Słuchając, mogłam się choć przez chwilę poczuć, jakbym siedziała na dachu autobusu (od ośmiu godzin, cała zakurzona, w prażącym słońcu i tłoku, podczas gdy kierowca właśnie bierze ostry wiraż nad przepaścią) i beztrosko jechała w nieznane.

Jeżeli jednak ktoś szuka źródła wiedzy, to może się na Samsarze zawieść.  Ja byłam rozczarowana, kiedy w części o Indiach znalazłam te same informacje, co w Jadę sobie Filipczak i Moich Indiach Kreta (przy czym Jadę sobie zdecydowania dostarczyło mi najwięcej wiedzy). Nigdy w Indiach nie byłam, a kraj "spory", więc miałam nadzieję, że jednak dowiem się czegoś nowego. Na szczęście podroż Michniewicza okazała się zakrojona bardzo szeroko - poza Indiami odwiedził także Nepal (tam zaczęła się cała podróż), Laos, Tajlandię, Malezję, Wietnam... Wszystkich nie pamiętam, a audiobooka nie da się przekartkować ;) Dzięki temu trochę nowej wiedzy udało mi się uzyskać, bo o tych krajach wiem niewiele.

Parę rzeczy skrzętnie wynotowałam sobie w pamięci. Mianowicie, gdyby kiedyś zagroziła mi podróż do Azji, będę pamiętać, żeby nigdy-przenigdy nie jechać na słoniu i nie wspierać tego bestialskiego procederu (z trudem wybaczyłam przy tym fragmencie Autorowi jego brak reakcji poza wewnętrznym zżymaniem się). Na pewno nie zjem płetwy rekina (mało prawdopodobne, nawet gdybym nie dowiedziała się z książki, jak się ją zdobywa). No i nie będę próbować spontanicznie żywić się w chińskich restauracjach...

Podsumowując, dla rozrywki polecam, sama chętnie przeczytam kolejną relację Michniewicza. Żądnych zaawansowanej wiedzy i głębszej analizy uprzedzam, że to nie ten typ literatury. Książka przyda się za to osobom mającym chęć na "backpackerską" wyprawę. Michniewicz może nie udziela wprost zbyt wielu porad, ale z jego doświadczeń można wyciągnąć wnioski dla siebie. Na końcu zamieszcza zaś dodatek, za który jestem mu bardzo wdzięczna, przedstawiający mroczny wpływ turystyki na Azję. Dobrze, żeby entuzjaści podróży mieli świadomość skutków ubocznych swoich wesołych wypraw.

Bardzo podobał mi się audiobook - naprawdę świetnie przeczytany przez Macieja Orłowskiego (czułam się, jakby sam podróżnik opowiadał o swoich przygodach) i ilustrowany fragmentami autentycznych muzycznych nagrań z podróży (rewelacja). Na oficjalnej stronie książki zamieszczone są bardzo ładne zdjęcia ilustrujące podróż.

Tomek Michniewicz

17 kwietnia 2011

Literatura na ekrany! - Mężczyzna w kapturze (część 1).


Jedną z moich najukochańszych książek dzieciństwa były "Wesołe przygody Robin Hooda". Posiadałam właśnie tę wersję z obrazka obok, autorstwa Howarda Pyle'a i do dziś jest to dla mnie wersja "najsłuszniejsza". Nie tylko dlatego, że jest najstarsza (1883 r.) i najsłynniejsza - po prostu znałam ją prawie na pamięć i tak się do niej przywiązałam, że nie mogłam się przekonać do wersji innych autorów. To tak, jakby czytać "Dumę i uprzedzenie" autorstwa kogoś innego niż Austen.

Legenda o Robinie ma długie korzenie - pierwsza zachowana wzmianka pochodzi z XV w., a od tej pory powstało kilkaset dzieł na jego temat - nie tylko literackich, ale także filmowych. Do filmów jakoś nie jestem uprzedzona, nie ma dla mnie najlepszej wersji - jest wiele dobrych. Dla inauguracji mojego cyklu chciałam przedstawić Wam najciekawsze, moim zdaniem, ekranizacje. Ponieważ powstało ich sporo, będzie to wpis w odcinkach :) Rzecz jasna wszystkich nie omówię, ale jeśli ktoś jest zainteresowany, to zachęcam do zajrzenia na tę stronę, gdzie wymieniono chyba wszystkie.


1938 - Dawno dawno temu....
Przygody Robin Hooda
(The Adventures of Robin Hood) 


Spotkałam się z opiniami, że ekranizacja z Errolem Flynnem jest najlepszą jaka powstała i w ogóle "jedyną słuszną". Mogłabym się kłócić. Mogłabym się też zgodzić. Wszystko zależy od tego, czego się po ekranizacji oczekuje.

Ta na pewno jest wierna legendzie, stanowi doskonałą ilustrację książki, tak jak ją pamiętam z dzieciństwa. Wesoła kompania Robin Hooda, odziana w kolorowe stroje, pstrokata jak papugi (mowa o wersji podkolorowanej), mieszka sobie bezproblemowo na słonecznej polance, gdzie deszcz nigdy nie pada, a Robin i kamraci mogą spokojnie popijać piwo i zagryzać pieczonym dzikiem, śpiewając wesołe ballady. Szeryf Nottingham, Guy of Gisbourne i książę Jan są źli i głupi aż miło, bogaci pozwalają się łupić do woli, za to biedacy są Robinowi dozgonnie wdzięczni i wychwalają go pod niebiosa. Lady Marion, piękna jak lelija, chętnie porzuca atrakcje zamkowe dla wesołego łucznika, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie.


Jednocześnie jest to ekranizacja, która nigdy nie leżała obok hasła "prawda historyczna". Średniowiecze z Errolem jest śliczne, kolorowe i czyściutkie, pstrokate stroje stanowią doskonały ubiór maskujący w lesie (zwłaszcza Szkarłatny (dosłownie) Will ukrywa się,  udając prawdopodobnie biedroneczkę), Robin ma ufryzowane loki, zabójczy wąsik i obcisłe zielone rajstopki, a Lady Marian - idealnie umalowany koral ust. Skarby kapią od drogocennych szkiełko-kamieni i wszyscy bogaci przechadzają się z nimi po lesie. Podział na dobrych i złych jest zupełnie jasny i nie ma co analizować.


Miło się to oglądało, ale już mam takie zboczenie po studiach historycznych, że lubię, jak nawet klechdy i podania ekranizuje się w sposób realistyczny. Niemniej, jako sympatyczne kino familijne sprawdza się świetnie, jest dobrą ilustracją legendy, a do tego Errol ma - nie ukrywajmy - ogromną ilość uroku. Cieszę się, że obejrzałam tę  wersję, ale nie godzę się z tezą o jedynym-prawdziwym.


1976 - Tej historii nie znacie...
Powrót Robin Hooda
(Robin and Marian)

To z pewnością jeden z najciekawszych filmów o Robin Hoodzie - nie tylko dzięki doskonałym aktorom (w rolach głównych Sean Connery i Audrey Hepburn), ale i niestandardowemu ujęciu tematu.

Akcja toczy się w 20 lat po "wesołych przygodach" bandy Robin Hooda, kiedy Robin i Marian mają po 40 lat. Robin wraca do kraju po wielu latach walki u boku króla Ryszarda, najpierw w Ziemi Świętej, potem we Francji. Przez ten czas Marian zdążyła na nowo ułożyć sobie życie - zostając przeoryszą w klasztorze. Drużyna Robina rozpadła się po jego wyjeździe, część zmarła, większość zajęła się czym innym, tylko kilku pozostało w lesie. Szeryf Nottingham i książę Jan, nadal mają się świetnie. Czas, jaki upłynął, nie zmniejszył ich niechęci do Robina, więc jeszcze raz będzie musiał stawić im czoło. Nie spodziewajcie się jednak, że będą to "wesołe przygody" w dwadzieścia lat później. To film o tym, że nie ma powrotu do przeszłości.


Bohaterowie legendy nie są tu czarno-biali - mają wyraziste charaktery. Król Ryszard wreszcie nie jest chodzącym wzorem władcy - film zaczyna się od sceny, w której tenże morduje kobiety i dzieci, bez żadnego uzasadnienia. Robin mu służy, bo to "jego król" i  przyjaciel, ale jego poczucie prawości nie pozwala mu pozostać obojętnym w takiej sytuacji. Oprócz swojej prawości, a także typowego dla Robin Hoodów zawadiackiego uroku, ma jednak i inną cechę. Jest uzależniony od adrenaliny, walki, "igraszek ze śmiercią". Nie dla niego spokojny żywot z ukochaną. Z kolei szeryf z Nottingham, odwieczny wróg Robina, należy do kategorii "lepszy stary wróg niż nowy przyjaciel". Stoi po drugiej stronie barykady, ale też jest człowiekiem mężnym, prawym i szlachetnym. Z Robinem dobrze się znają i darzą szacunkiem, chociaż walczą na śmierć i życie. Natomiast Marian to nie śliczna lalka, ale silna kobieta. Kocha Robina, ale już opłakała jego utratę, może śmierć, i zbudowała sobie nowe życie. Broni się jak może przed powrotem do dawnego życia i dawnego uczucia. Audrey Hepburn zagrała ją po mistrzowsku.


W przeciwieństwie do radosnej i kolorowej wersji z 1938 r., ten film jest dobrze osadzony w realiach. Jego klimat jest znacznie poważniejszy, nie brakuje w nim jednak poczucia humoru - inteligentny dowcip w dialogach jest na najwyższym poziomie. Bardzo gorąco polecam, bo to film, o którym myśli się jeszcze długo po seansie.



c.d.n.

29 sierpnia 2010

Zagubiona w czasie

Jeanette Winterson
Dom na krańcu czasu
Wyd. Znak, Kraków 2008
ss. 273 

"- Od czasów rewolucji przemysłowej, która (...) rozpoczęła się od wynalezienia przez Jamesa Watta maszyny parowej w roku 1769, nasz świat porusza się coraz szybciej. Przez większą część swej historii człowiek poruszał się z prędkością własnych nóg, a najwyżej z prędkością konia, którego dosiadł.  Teraz potrafi przelecieć samolotem z jednego końca świata na drugi w ciągu kilku godzin. Jego fabryki wytwarzają w godzinę więcej towarów, niż dawny rzemieślnik mógł ich wyprodukować przez całe życie. Nie wystarczają nam już powolne przemiany pór roku. Teraz hodujemy żywność w sztucznym świetle, nasze kury znoszą jajka przez cały rok, bo nie wiedzą, kiedy jest zima. (...).
To dziwne, bo choć wiek maszyn i komputerów obiecywał śmiertelnikom więcej czasu, w rzeczywistości mamy go jakby coraz mniej. Za szybko zużywamy czas, podobnie jak inne bogactwa Ziemi.
Ludzie nie rozumieją Czasu, ale nim manipulują. W efekcie czas nie jest już taki jak dawniej. Nie można już na niego liczyć.
- To co będzie?
- To się okaże (...)."

Czas przestał nadążać za tempem życia na Ziemi. Zaczął się rwać i giąć. Planetę nawiedzają tornada czasu - zawirowania, w których znikają ludzie, a zamiast nich pojawiają się czasem zjawy z dawnych epok, a czas staje lub gwałtownie przyspiesza. Lepiej nie wychodzić z domu. Zwłaszcza jeśli jest to taki dom, jak Tanglewreck - potężne domostwo zbudowane przez prawie pięciuset laty. Lata świetności ma już jednak za sobą. Jego właścicielka - 11-letnia Silver - nie ma zbyt wiele do powiedzenia, bo o wszystkim decyduje jej okropna ciotka, pani Rokabye, która nie lubi ani domu, ani swej podopiecznej. Rodzice Silver i jej siostrzyczka zniknęli w Pętli Czasu. Życie dziewczynki jest już wystarczająco żałosne - głoduje, a jej opiekunka wykorzystuje ją do najcięższych robót. Jednak los szykuje dla niej jeszcze gorszą niespodziankę. Oto do Tanglewreck przybywa Abel Darkwater, tajemniczy typ, który szuka zegara zwanego Czasomierzem - potężnego narzędzia, które pozwala kontrolować Czas, a które ponoć znajdowało się pod opieką przodków Silver. Po piętach depcze mu demoniczna Regalia Mason alias Maria Profetessa. Silver będzie musiała stawić czoła tym dwojgu i odnaleźć swoje dziedzictwo - podróż, która rozpocznie się w Londynie, będzie wiodła po miejscach, których istnienia nie podejrzewała, od podziemnego świata po odległą planetę...

 Jeanette Winterson jest autorką książek dla dorosłych (których nie znam), a to, według informacji na okładce, jej pierwsza powieść dla młodzieży. Niestety, moim zdaniem, niezbyt udana. Zaczyna się interesująco, ale w rozwinięciu akcji autorka przekombinowała. Próbowała w jedną niezbyt grubą książkę wrzucić taką masę fascynujących przygód, że w pewnym momencie fabuła zamieniła się w kompletny chaos. Czego tam nie ma: dom połączony tajemną więzią z bohaterką, dziwny lud, mieszkający w kanałach po Londynem wraz z mamutem (!), inne planety, szpital psychiatryczny, w którym przeprowadza się eksperymenty, piraci królowej Elżbiety, tajemnice z przeszłości wiodące od Egiptu przez Rzym do Londynu, pałac pełen papieży, przerażająca czarownica-bizneswomen, Czarna Dziura i Droga Mleczna, tajemna prastara organizacja Tempus fugit, potężna firma Quanta i jej knowania z rządem...

Atmosfera początkowo przypomina nieco Mroczne Materie Pullmana, Silver to odpowiednik Lyry, Regalia Mason - Pani Coulter, zaś miejsce Willa zajmuje Gabriel. Jednak tam wszystkie pomysły były zgrabnie połączone, a tu się rozłażą, bohaterowie są dziwnie niespójni. Po pewnym czasie byłam zmęczona tym całym galimatiasem bardziej niż bohaterka. Doczytałam książkę do końca, ale nie odczuwam z tego powodu większej satysfakcji. Nie czuję się też zachęcona do sięgnięcia po pozostałe pozycje tej autorki.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...