Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty

2 marca 2016

Malina, ach, Malina

Podchodzę sceptycznie do książek pisanych przez celebrytów, a już pisanych dla dzieci w ogóle nie tykam, chociaż może niesłusznie. "Malinę" tknęłam i nie żałuję, a skusił mnie głównie tytuł, bo uwielbiam dziewczęce imiona owocowe i kwiatowe. Autorką jest Katarzyna Pakosińska, artystka kabaretowa, więc liczyłam na lekturę lekką i zabawną i wcale się nie zawiodłam.

Malina (cud-dziewczyna) liczy sobie 10 lat i chodzi do czwartej klasy. Ma przesympatycznych rodziców (mama Tosia jest aktorką, tata Adam podróżnikiem), ukochane babcie oraz irytującego sąsiada, a w jej mieszkaniu stoi stare radio z zielonym oczkiem. Radio, które okazuje się mieć bardzo tajemnicze właściwości, bo z jego pomocą można... podróżować w czasie. Dzięki niemu Malina może przekonać się, jak to było, kiedy jej tata, mały Adaś, wykazał się nadzwyczajną odwagą, a mama Tosia wybrała się na wagary. Odkrywa też, że babcia Marzenka była za młodą niezłą psotnicą, a jej mama, prababcia Irena, wielką romantyczką. Udaje się też Malinie udaremnić niecny plan sąsiada Drążka, sięgający kilkadziesiąt lat wstecz!


Malina to przemiła bohaterka, jest urocza, zwariowana i lubi pakować się w tarapaty, wzbudziła moją ogromną sympatię. Bardzo spodobał mi się też pomysł podróży w czasie do czasów dzieciństwa własnych przodków - myślę, że wielu dziecięcych czytelników uświadomi sobie dzięki temu, że - po pierwsze - mamusia czy babcia też były kiedyś dziećmi, a - po drugie - że ich dzieciństwo wyglądało inaczej, bo przypadło na inne czasy. Plusem są też zabawne ilustracje Kasi Kołodziej.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do dodatkowej "edukacyjnej" warstwy książki. W treść wplecione są różne trudne słowa i wyrażenia, wyjaśniane w didaskaliach (w sposób lekki i zabawny) oraz zadania dla czytelnika (napisz, narysuj itp.). Jak dla mnie, to za dużo grzybków w barszcz. Powieść powinna opowiadać wciągającą historię, jeśli ma jakąś warstwę edukacyjną, niech będzie wpleciona w akcję, a nie podana wprost. A jeszcze lepiej edukację zostawić książkom do tego przeznaczonym. W tym przypadku fabuła broni się sama i reszta tylko przeszkadza, ale może dla dzieciaków, które mają problem ze skupieniem uwagi na dłuższym tekście, te przerywniki będą właśnie zaletą.

Recenzja ukazała się też na blogu Książniczka i braciszek.

19 maja 2014

Żyłam cudzym życiem

I to nawet nie jednym, bo po przeczytaniu wspomnień Marii Czapskiej mam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie i wcieliła w kilka osób na raz. Wrażenie dziwne, ale książka cudowna.

"Europa w rodzinie" zaczęła się średnio, bo początek nie do końca mnie wciągnął. Autorka pochodzi z niezwykłej rodziny, bardzo rozgałęzionej, wielonarodowościowej i wielowyznaniowej. Swoje wspomnienia zaczyna od opowieści o najdawniejszych znanych przodkach, cofając się w czasie nawet do XVII w. Rzecz zrozumiała, jej wiedza o ludziach żyjących w tamtych czasach jest szczątkowa, oparta o zachowane w archiwach rodzinnych dokumenty. Przez pierwsze strony miałam więc wrażenie podróży szaloną kolejką z wesołego miasteczka - migały mi przed oczyma niezliczone nazwiska, nazwy miejsc i daty, w których nie mogłam się połapać. Tu i ówdzie natrafiłam na jakąś zapadającą w pamięć anegdotę, jak ta o pewnej pannie z rodziny, która się kochała w Chopinie (był jej nauczycielem muzyki), czy o guwernantce z Rosji, która jako mała dziewczynka uciekała z Moskwy przed armią Napoleona i na całe życie zapamiętała, że zostawiła w domu swoją ukochaną lalkę.


Kiedy Czapska dociera w opowieści do swoich dziadków tempo zwalnia, a od momentu, kiedy zaczęła opowiadać o swoich rodzicach nie mogłam się już oderwać. Pal licho tych wszystkich utytułowanych przodków, autorka jest mistrzynią opowiadania o codzienności i czytając miałam wrażenie, jakbym sama pod koniec XIX wieku zamieszkała w Przyłukach, z licznymi siostrami i dwoma braćmi, wymodlonymi przez rodziców, z niezywkle religijną matką, ukochaną nianią Babuśką i nauczycielkami. W drugiej części książki, pt. "Czas odmieniony", wraz z młodą Marią przeżywałam I wojnę światową, która pozbawiła Czapskich dotychczasowego domu. Wraz z nią i jej rodzeństwem, potomkami kosmopolitycznj rodziny, którzy wyrośli na gorących polskich patriotów, szukałam swojego miejsca w świecie.

We wstępie Adam Zagajewski pisze o Marii Czapskiej, że "Wskrzesza (...) na moment, na stronę lub pół, człowieka, który przeżył całe życie gdzieś pod Mińskiem i nie została po nim już nawet mogiła - ale który - żyjąc - było może indywidualnością, uśmiechał się w pewien sposób i miał niepowtarzalny sposób mówienia" (s. 5). Nie potrafię tego ująć lepiej. Bardzo mnie ostatnio ciągnie w kierunku literatury faktu, przeżycia bohaterów fikcyjnych interesują mnie coraz mniej. Swoją drogą - los potrafi być okrutny, o wiele bardziej niż jakikolwiek pisarz-sadysta. Tak wyrafinowanych tortur, jakie życie zafundowało niektórym bohaterom, nie potrafiłby wymyśleć nawet George R.R. Martin. Zagajewski pisze też o tym, że książka ta jest w pewnym sensie opowieścią o upadku rodu - a właściwie wielu arystokratycznych, kosmopolitycznych rodów. Ich potomkowie, przetrzebieni dwiema wojnami, musieli odnaleźć się na nowo w ponurej powojennej rzeczywistości (ponurej zwłaszcza dla tych, którzy znaleźli się za świeżą polską wschodnią granicą po pierwszej wojnie). Nawet ci, którzy mieli szczęście znaleźć się na zachodzie, często kończyli, umierając w nędzy i samotności. Przypomniał mi się "Lampart", który zaczynał się od szelestu sukien w wielkim domu i wąchaniem dojrzałych brzoskwiń, a kończył tylko pielęgnowaniem przykurzonych wspomnień.

Siłą opowieści Marii Czapskiej jest też jej niezwykła szczerość. Nie podbarwia, nie udaje, nie wybiela ani siebie, ani członków rodziny. Pisze na przykład o matce: "Z matką my, średnie, nie miałyśmy bliskiego kontaktu. Rodzice nieraz wyjeżdżali za granicę, w ostatnich latach życia mama chorowała, wyczerpana częstymi połogami; do jej pachnącego saloniku przychodziłyśmy na lekcje religii i rozchodziłyśmy się na dalsze lekcje." (s. 191). Przy całej miłości i szacunku do niej, autorka przyznaje, że śmierć ukochanej niani przeżyła o wiele boleśniej.
O ojcu: "Niczego nam ojciec nie odmawiał, zostawiał nam swobodę, przychylał się do życzeń naszych, pokrywał różne wydatki, pozwalał nam starszym, na rozjazdy - tyle że go prawie nigdy nie było w domu". (s. 230)
O babci: "Jej krótka choroba i cichy zgon nie zostawiły głębszego śladu w mojej pamięci ani żalu po jej zniknięciu (...). Niejedno w nas musiało ją razić, może niepokoić, ale nie występowała nigdy z żadną krytyką, żadnymi nawet upomnieniami, nigdy jej się też nie zwierzaliśmy; otoczona opieką i szacunkiem, była wyłączona z naszego życia, dążeń i pragnień." (s. 253)
Równie szczerze pisze o swoich porażkach - jej praca pielęgniarki wśród rannych żołnierzy trwała jeden dzień, nie radziłą sobie też jako kierowniczka schroniska dla młodzieży. Odważnie pisze o umieraniu - to temat, który jest obecnie życiowym tabu, bo udajemy, że wszyscy jesteśmy młodzi, piękni, nieśmiertelni. W czasach młodości pisarki umieranie (ten proces ukrywany teraz po szpitalach i hospicjach) było codziennością.

Pisze też o swoich pierwszych niewinnych odkryciach w sferze seksualności - panienki wychowywane we dworze były izolowane od wszelkich informacji na ten temat w sposób wręcz przerażający. Kiedy najstarsza siostra Marii zaszła w ciążę, wyjawiła młodszym siostrom, że dzieci nie znajduje się w kapuście, ale nosi pod sercem. Brzmiało to pięknie, ale dociekliwa Maria próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie, jak się dzieciątko stamtąd wydostaje... Nam się to może wydawać zabawne, ale dla tego zdesperowanego dzieczęcia prawda skończyła się traumą.

O latach późniejszych, po zakonczeniu I wojny światowej, niewiele w tej książce, ale w dygresjach tu i ówdzie znajdzie się trochę informacji - dla mnie bardzo ciekawym wątkiem, była znajomość autorki z Januszem Korczakiem.

Wszystkim, którzy lubią literaturę wspomnieniową, bardzo gorąco polecam. Warto.

**************
Wydawnictwo Znak - któremu bardzo dziękuję za podarowanie mi tej pozycji - przygotowało dla czytelników mojego bloga specjalny rabat -35%, który znajdziecie TUTAJ

**************

Maria Czapska, Europa w rodzinie. Czas odmieniony, Wyd. Znak, Kraków 2014

26 czerwca 2013

Uroczy domek na zdradliwych bagnach

Koniec świata, lilybeth czyta polską literaturę kobiecą i jeszcze chwali zamiast się czepiać. Specjalnie odczekałam trochę z recenzją, żeby sprawdzić, czy mi się z biegiem czasu nie przestanie podobać, ale nie - nadal uważam, że to dobra powieść. Trochę klimatem przypominała mi "Smażone zielone pomidory", a to w moich ustach komplement wielkiego kalibru.

Saga rodzinna jak się patrzy, zaczyna się u progu XX wieku i obejmuje 100 lat istnienia domu na Czerwonych Bagnach, nad którym ciąży jakaś klątwa - żaden mężczyzna nie może w nim zamieszkać, a jeśli próbuje, cóż, nie wychodzi mu to na zdrowie. Z musu dom zamieszkuje więc ród kobiecy - poczynając od pięknej Julianny, w której bez pamięci zakochał się dziedzic z sąsiedztwa, po małą Olgę  w którym prym wiedzie córka Julianny, niemal stuletnia obecnie Roza. A jak kobiety same na odludziu mieszkają, to - wiadomo - pewnie czarownice. Za pomocą czarów czy bez nich, dały sobie radę na tym pustkowiu, a przeciwności było co niemiara, żeby wspomnieć chociaż dwie wojny światowe, choć Autorka skupia się jednak na perypetiach raczej natury uczuciowej.

Nie wiem czemu, może za sprawą mrocznej okładki, spodziewałam się jakiejś poważnej, głębokiej lektury, coś o rzeczywistym ciężkim losie kobiet uwikłanych w historię, walczących ze społeczną niechęcią. Pod tym względem się rozczarowałam, bo to jednak powieść wagi lekkiej, ale życzę sobie więcej takich rozczarowań. Co prawda nie do końca zachwycił mnie współczesny wątek Kornelii - to jej rozmemłanie, irytujące na tle innych silnych bab, mogłabym wybaczyć, ale cały wątek jej romansu był dla mnie naciągany, rodem z telenoweli brazylijskiej (ale ja pragmatyczna jestem, a są takie kobiety, które lubią sobie komplikować życie) - ale wynagrodziły mi to jej przodkinie. Przywiązałam się zwłaszcza do Rozy, która silną ręką trzymała tę kruchą siedzibę, sterując nią przez wszystkie burze. Zresztą, dla każdego coś dobrego, do wyboru z plejady postaci kobiecy są jeszcze postrzelone siostry, Gabrysia i Joasia, oraz eteryczna Mimi (żeby wymienić tylko te żyjące współcześnie).

Dobrze mi się czytało, bo nie tylko bohaterki były interesujące, ale i opisane ładnym językiem, z odpowiednio odmierzoną dawką poczucia humoru. Wciąż z sympatią wspominam Czerwone Bagna. Podejrzewam, ze książka stanie się jednym z moich literackich leków na chandrę. Polecam, zresztą nie tylko ja, bo pamiętam, że na wielu blogach ukazywały się pozytywne recenzje tej książki (a ja - jak zwykle - w ogonie czytających ;) ).

5 czerwca 2013

Dobre, bo czeskie

Mariusz Szczygieł zawsze kojarzył mi się z chudziutkim blondynkiem w okularkach, prowadzącym jakiś talk-show. Jakiś czas temu zaczęło być o nim głośno na blogach - rzeczony Szczygieł okazał się być czechofilem i autorem kilku świetnych książek o Czechach. Zrewidowałam swoje wyobrażenia o nim - uświadamiając sobie, że moje wspomnienie odnośnie do autora dotyczy czasów raczej zamierzchłych. Obiecałam sobie sięgnąć po jego książki, bo Czesi to przecież taki uroczy temat. Krecik, Sąsiedzi, Kola, formacja Buty, Hrabal, cudny język i w ogóle...


Sięgnęłam w końcu po audiobooka, czytanego przez samego Autora, i okazało się, że Szczygieł jest nie tylko zapamiętałym czechofilem i świetnym pisarzem, ale także rewelacyjnym lektorem. A miałam obawy, bo ostatecznie pisarz ma pisać - nie musi dysponować ładnym głosem ani dobra dykcją. (Przykładowo małżeństwo Mellerów według dla mnie zamordowało własną książkę o Gruzji, czytając ją, i nie jestem nawet w stanie powiedzieć, czy mi się podobała, tak zgrzytałam zębami słuchając ich klepania.) Okazało się jednak że Szczygieł dysponuje jednym i drugim, a do tego potrafi tchnąć życie w czytany tekst i słuchało się tego, jak najlepszej opowieści. Brawo. Jestem za tym, żeby go zatrudnić do czytania także innych audiobooków, może nawet przymusić, bo dobry lektor to skarb, do tego niezwykle rzadki (a zły potrafi naprawdę zarżnąć książkę - jeśli nie lubicie audiobooków, to może właśnie dlatego, ze nie trafiliście na dobrego lektora).

Forma formą, a treść również jest wyśmienita. Mimo szczerej sympatii do narodu czeskiego niewiele o nim wiedziałam. Że tacy niespecjalnie pobożni, to mi się o uszy obiło. Ale za to z ogromnym poczuciem humoru są. I rzeźbę panów siusiających na mapę Czech kojarzyłam (nierozerwalnie związaną z tym poczuciem humoru). I to tyle by było. Teraz czuję się o wiele bardziej kompetentna. Wiem, kto jest autorem rzeczonej rzeźby (i wielu innych), wiem, jak tam z tym kościołem bywa, wiem, że Czesi nie zawsze są weseli, ale cenią 'pohodę' (w przeciwieństwie do Polaków, co to tylko "pamięć i groby"...). Poznałam też fotografa czeskiego, filozofa-poetę-fekalistę (sic!), tłumaczkę literatury polskiej,  pisarkę Pawlowską (znaną w Polsce z serii z miotłą) i wielu innych ludzi, zarówno sławnych, jak i całkiem zwyczajnych . Oprócz walorów edukacyjnych, jest to jednak po prostu szalenie przyjemna lektura. Doskonale się o jej słuchało i już zacieram rączki na myśl o innych książkach Szczygła: "Gottland" i 'Laska nebeska". A tę polecam bardzo gorąco.

Za możliwość wysłuchania audiobooka dziękuję Audeo.pl.

1 kwietnia 2013

Skarby przeklęte

Wczoraj przypadkiem dojrzałam w telewizji informację o katastrofie w rezerwacie nosorożców w RPA - rozbił się tam helikopter z pięcioma żołnierzami chroniącymi zwierzęta. Jeszcze dwa tygodnie temu byłaby to dla mnie tylko jedna z wielu informacji, którą człowiek rejestruje na krótką chwilę, a potem szybko zapomina. I dobrze. W końcu jaką dawkę dziennych nieszczęść, na które nie mamy wpływu, możemy znieść? Umysł uczy się filtrować takie niusy albo popadamy w obłęd. Mnie jednak akurat ta wiadomość wyjątkowo zapadła w pamięć, a to przez niedawno przeczytaną książkę. Tylko co ma wspólnego reportaż o poszukiwaczach skarbów, czyli "Gorączka" Tomka Michniewicza, z rezerwatem chroniącym nosorożce?


Tomka Michniewicza poznałam przy okazji "Samsary", opisującej jego backpackerskie przygody w Azji. Autor i jego dzieło wzbudzili moja sympatię i obiecałam sobie, że po kolejną książkę też sięgnę. Dotrzymanie obietnicy trudne nie było, jako że tematem następnej książki okazały się skarby. Kto się temu oprze?

Druga wyprawa z Tomkiem (niech mi Autor wybaczy, to nie przez brak szacunku, ale ciężko mi się posługiwać jego nazwiskiem, biorąc pod uwagę, że sam podpisuje się zdrobnieniem, a do tego mam nieodparte skojarzenia z bohaterem serii Szklarskiego) okazała się równie udana, co pierwsza. Styl jest żywy, lekki i świeży. Nie należy oczekiwać poważnego reportażu i głębokiej analizy problemu wydobycia skarbów w świecie, w końcu to opis przygód własnych, niemniej Autor nie ogranicza się do przytoczenia kilku soczystych historii, ale rzetelnie sprawdza wszystkie informacje, które podaje, wiele z nich nawet na własnej skórze...

A historie są zaiste soczyste, prawie jak z Indiany Jonesa, ale prawdziwe - mamy tu i złoto z hiszpańskich kopalni, ukryte na odludziu, i zatopione statki, wypełnione po brzegi skrzyniami pełnymi bogactw, mamy szaleńców, którzy poświęcają życie (często cudze) dla zaznaczonych na starych mapach krzyżyków, normalnych ludzi, których pasja poszukiwania wpędziła w obłęd oraz profesjonalne firmy o gigantycznym budżecie, które zajmują się wyłącznie wydobywaniem skarbów. Mamy też sporo tajemnic, które Autor sygnalizuje, ale których zdradzić nie może, bo poszukiwania skarbów to proceder bardzo niebezpieczny i często nielegalny - można o tym poczytać w ciekawym wywiadzie z Tomkiem Michniewiczem TUTAJ.

Spokojnie, zaraz dojdę i do nosorożców.

Ostatnia część książki dzieje się w Afryce. Tomek i jego przyjaciel dotarli tutaj w tym samym, co powyżej, celu - czyli znaleźć poszukiwaczy skarbów i opisać ich działalność. Ale im jakoś nie wyszło. Czytając, miałam wrażenie, że ta część bardzo tematycznie nie pasuje do reszty książki, choć da się ja podciągnąć pod "gorączkę złota". Po jakimś tygodniu od skończonej lektury przyznaję jednak, że pasująca czy nie, jest to jednak ten fragment książki, który najbardziej mnie poruszył i zapadł w pamięć. Zaczyna się od wstrząsającego opisu życia we współczesnym RPA - w podróży Tomkowi towarzyszy przyjaciel, który w tym kraju spędził dzieciństwo, jeszcze za czasów "szczęśliwych białych" i zderzenie ze współczesnością jest brutalne. Niby już trochę wiem, czytałam i oglądałam, na temat sytuacji w tym państwie, ale nadal uwierzyć mi trudno, jak bardzo ludzie potrafią postarać się, żeby zorganizować sobie piekło.

Ostatnia wyprawa Autora zawiodła go do rezerwatu w Imire, w Zimbabwe. Wstrząsająca masakra, która się tu wydarzyła, sprawia, że Autor świadomie decyduje sie porzucić temat skarbów i zaangażować w całkiem inną działalność. Choć z drugiej strony - tu złotem są dzikie zwierzęta, ich kły i kości, które można przerobić na drogie pamiątki dla bogaczy albo bezużyteczne pseudolecznicze specyfiki. Można więc uznać kłusowników za miejscowych "poszukiwaczy złota" - w każdym razie zostali opętani gorączką, która odebrała im ludzkie cechy. Chwała Autorowi, że on jednak ludzkie cechy wykazał i zaangażował się w pomoc - więcej szczegółów TUTAJ. Szczegółów opisywać nie będę, sięgnijcie po książkę.

11 marca 2013

Dziś na marudząco

Bo remont trwa i niby jakieś światełko już się na horyzoncie majaczy, ale takie jakieś zamglone i pokryte patyną gipsowego pyłu...

Bo śnieg pada jak szalony, a ja co prawda zimę lubię, ale nie w marcu. W tym roku zima całkowicie zaspokoiła moje oczekiwania, za więcej serdecznie dziękuję...

Bo kolejna polska autorka mnie rozczarowała...


Wspominałam kilkakrotnie, że szukam lekkich polskich kryminałów, pisanych przez kobietę, taki współczesny odpowiednik Chmielewskiej (obecna Chmielewska zupełni mi nie odpowiada, a "starą" zaczytałam do bólu i już nie mogę więcej). Szukam dość niemrawo, ale co jakiś czas sięgam po kolejną polecaną na blogach autorkę. Cel wyłącznie rozrywkowo-odprężający, nie ma być to nic ambitnego, byleby dało się czytać bez zgrzytania zębami. Efekt niestety pozostaje mizerny.

Pochwał powieści Klejzerowicz czytałam tyle, że nadzieje miałam spore. Niestety, od zachwytu jestem daleka. Może jednak po prostu źle wybrałam lekturę na pierwsze spotkanie? "Ostatnią kartą jest śmierć" to właściwie minipowiastka, objętościowo niecałe 200 stron, wielki font, potężna interlinia i co dwie strony obrazek (reprodukcja karty do tarota). Fabuła miała nawet potencjał, choć oparta była na kompletnie ogranych motywach. Zawiódł mnie jednak język i konstrukcja postaci.

W kwestii językowej:
Chmielewska może na literackiego Nobla szansy by nie miała, jej maniera językowa może wielu razić, ale trudno jej zarzucić brak oryginalności. Do tego jeszcze różnicowała styl wypowiedzi w zależności od bohatera, który głos zabierał (no, w powieściach z ostatnich 20 lat ten aspekt niestety zanikł i wszystkie postacie posługują się jednolitą grypserą). Tymczasem w moich poszukiwaniach trafiam wyłącznie na pozycje w stylu opowieści z gazet "z życia wziętych". Jest prosto i poprawnie (na ogół), jak w czytance, i to koniec zalet. Nie oczekuję nie wiadomo czego, jak będę chciała poobcować z piękną prozą, to sięgnę po inny typ literatury, ale konstruowanie tekstu ze zdań złożonych wielokrotnie, to chyba nie jest aż takie wyzwanie?

W kwestii postaci:
Nijakie. Papierowe. Naciągane. Jak wiadomo, samobójca świeżo odcięty od sznura to rewelacyjny kandydat na Tego Jedynego. Zwłaszcza, że to samobójca przystojny, inteligentny i samotny, ale marzący o stałym związku. I do tego artysta. Z kucykiem. Po odcięciu dochodzi do siebie w kilka dni i nadaje się już do zagospodarowania przez obrotną bohaterkę, żadnych więcej problemów z psychiką nie wykazując.

Wracając do fabuły - pewna wróżka-tarocistka ginie, wypadając przez okno. Policja uznaje śmierć za wypadek, ale jej mąż uważa, że wypadkiem nie była, i prosi o pomoc młodą dziennikarkę. Panna Dagmara przeprowadza śledztwo, znajdując wyjaśnienie i przy okazji miłość życia. Koniec. Nie odradzam całkowicie lektury, sprawdziłaby się dobrze np. w podróży pociągiem, dwie godziny zajmie, w torebce bez problemu się zmieści, zostawić w przedziale można bez żalu, a inny podróżny na pewno się ucieszy. Zapłaciłam za nią 5 zł* i za taką cenę jest satysfakcjonująca, ale cena okładkowa (25 zł) jest bolesną przesadą.

Anna Klejzerowicz, Ostatnią kartą jest śmierć, Oficynka 2010

* W Media Markt! Człowiek unika księgarni, żeby nie być na pokuszenie wodzonym, a tu proszę, gdzie nie wejdzie, tam tania książka.


4 października 2012

Telenowela na Jeżycach ("McDusia" M. Musierowicz)


Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam.  Oczekiwanie dłużyło mi się niemiłosiernie, zwłaszcza, że nowy tom zapowiadany był już w poprzedniej "Sprężynie", a i samo dziewczę wjechało na poznański peron w 2008 roku (wtedy rozgrywała się akcja ostatniego tomu).

Należę do tej frakcji wielbicieli "Jeżycjady", która uważa ostatnie tomy za - niestety-niestety - coraz słabsze. Brak w nich tego doskonałego dawniej wyczucia komizmu i trafnych obserwacji, które Autorka zastąpiła podwójną porcją moralizatorstwa i obficie podlała patosem. Krzewienie wartości dobra rzecz, ale pod warunkiem, że nie wsuwa się w powieści na plan pierwszy. Bohaterowie też coraz bardziej przypominają karykatury samych siebie -szczególnie irytują: święta Gabryjela z dzielną grzywką, wzór cnót wszelakich, i natchniony starzec ucieleśniony-wzorzec-staropolskich-mądrości Ignacy Borejko. Rozkoszne dzieci (Bobcio z pisankami czy Tomcio i Romcia żujący balonówę) zmieniły się w małych starców, mądrych od kołyski i - co najgorsze - zostały wysunięte na plan pierwszy. Pierwotnie "Jeżycjada" była kierowana do nastolatków (choć czytywana przez pełne spektrum odbiorców), których życie uczuciowe dziesięciolatka niekoniecznie interesuje najbardziej.

Nic dziwnego, że "McDusi" oczekiwałam z poważnymi wątpliwościami, których nie rozwiewało nieustanne przesuwanie premiery. Wczoraj wreszcie wyczekiwane wydarzenia nastąpiło. Zanim udało mi się rzucić do księgarni, dorwałam się do forum fanów Musierowicz na gazeta.pl, gdzie spojlerowanie trwało w najlepsze. Opinie były - ach, niestety - mocno krytyczne. Poczytałam, podłamałam się (zwłaszcza cytatami) i popędziłam na zakupy. Nikogo chyba nie zdziwi, że książkę połknęłam w jeden wieczór. I co?

Nie jest tak źle, jak się obawiałam.
Nie jest tak dobrze, jak na to liczyłam.

Wspomniane forum fanów jest nader krytyczne i sporo ich opinii uważam za zwykle czepialstwo (do którego mają prawo, ale ja osobiście nie zamierzam robić rozbioru każdego zdania powieści). Jeden zarzut jest jednak nie do podważenia - "McDusia" jest po prostu nudna. Nie będę tu streszczać fabuły - wielbiciele będą chcieli mieć niespodziankę, a ci, którzy "Jeżycjady" nie czytują i tak się nie połapią w licznych bohaterach. Nawet gdybym jednak chciała akcję streszczać, to nie mogę - bo jej tam po prostu nie ma. Magdusia Ogorzałkówna przyjeżdża do Poznania uporządkować rzeczy po pradziadku. Laura przygotowuje się do ślubu, który w końcu bierze. Koniec. Nic więcej się nie dzieje.

Mamy za to pełen przegląd postaci z poprzednich tomów - pojawiają się choć na ułamek sekundy albo przynajmniej ktoś wspomina, co się z nimi dzieje. Powieść rozgrywa się w ostatnim tygodniu grudnia 2009 r., a jest to okres sprzyjający zgromadzeniom, nawet i bez ślubów. Miło było dowiedzieć się, co u wszystkich słychać, odwiedzić stare kąty, wygrzać się w cieple borejkowskich... kaloryferów ;) Niemniej mam wrażenie, jakbym obejrzała 20 odcinków telenoweli. Zajęło to sporo czasu (powieść liczy 300 stron), ale właściwie nic się nie wydarzyło. Jeden bohater popatrzył na drugiego, drugi pomyślał coś o trzecim... Wątek uczuciowy z główną bohaterką niby jest, ale jest to wątek najmniej udany ze wszystkich, kompletnie niewiarygodny, upchnięty na siłę, bo tradycji musi stać się zadość i pierwszoplanowe dziewczę musi być na koniec szczęśliwie zakochane.

Kolejny minus to przesłodzenie powieści. Jest miło, dobrze, krzepiąco, wszyscy mają w oczach łzy wzruszenia, wybaczają dawnym wrogom, którzy ułatwiają to, gorąco się kajając. Wroga właściwie jest sztuka jedna. Reszta konfliktów już dawno roztopiła się w cieple borejkowskich serc. To jedyna we wszechświecie tak wielka rodzina, która nie generuje absolutnie żadnych sporów (przynajmniej od czasu spacyfikowania drapieżnego Tygryska i przemienienia go w uroczą syrenkę). Wszyscy się kochają i stoją ramie przy ramieniu - oni kontra ten okropny współczesny świat. Naprawdę, jakiś przyjemny dramacik, np.na linii mąż Róży - teściowa (która w końcu może mu mieć sporo za złe), ubarwiłby znacznie powieść. Niestety, Fryderyk jako postać średnio krzepiąca jest obecnie tylko cieniem na ścianie, przesuwającym się gdzieś w tle.

Było tez kilka mniejszych irytacji. Kilka tomów temu pojawiła się pewna nieznośna maniera - i niestety została utrzymana. Co drugie zdanie bohaterów, to zwrotka jakiegoś wiersza. Nie przypominam sobie, żeby np. w domu Żaczków ("Szósta klepka") przerzucano się nieustannie poezją lub żeby w stanie wojennym Kreska pocieszała się recytując sobie cichcem "Pana Tadeusza" ("Opium w rosole"). Nie mam nic przeciwko wieszczom narodowym, ale bardziej wierzę w rodzinę rzucającą przy stole hasłem "kto mlaszcze, dostanie w paszczę" niż dławiącą się na patriotycznych strofach, recytowanych między zupą a drugim daniem.

I wreszcie - paskudne ilustracje. Dawniej bardzo lubiłam rysunki bohaterów, wykonywane przez Autorkę. Chyba jednak nie radzi sobie ona z postarzaniem swoich bohaterów (czy to w "Sprężynie" był cudowny Baltona w charakterze starego obleśnego dziada?). Aurelia Bittner w postaci postarzonej pacynki jest po prostu upiorna*, przypomina postać z horroru i nie wiem, jakim cudem nikt w wydawnictwie nie zaprotestował. Od ilustracji, na samym początku książki, przedstawiającej licealistów Ignacego Grzegorza i Magdusię, nie mogłam się długą chwilę oderwać, bo nie rozumiałam, co właściwie widzę - początkowo myślałam, ze coś się ze skalą popsuło. Ignaś wyglądał jak dziesięciolatek, ale w powiększeniu, a Magdusia jak kwadratowy krasnalek, sięgający mu do pasa. Nie znalazłam w treści wzmianki o tym, że Ignacy wyrósł na dwa metry, ani że Magdusia liczyła sobie zaledwie metr trzydzieści wraz z fryzurą, więc chyba po prostu coś się posypało z proporcjami ciała. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy na kolejnych rysunkach zobaczyłam bohaterów z zagadkowo krótkimi rączkami, po wyprostowaniu sięgającymi najwyżej bioder. Jedyna Laura się Autorce udała.

Podsumowując, jako fanka oczywiście ustawie "McDusię" na półce i pewnie kiedyś do niej wrócę, tak jak się wpada w odwiedziny do dobrych znajomych. Może trochę chętniej niż od ostatnich tomów, ze względu na nieobecność irytujących przemądrzałych dziesięciolatków (trochę się tylko Gramatyczna Łucja popisuje, ale niezbyt często). Ale jeżeli ktoś chciałby zaczynać przygodę z Musierowicz - to zdecydowanie nie od tego tomu.

*Inna sprawa, że żadna kobieta z "Jeżycjady" nie zmienia fryzury od ukończenia 16 roku życia. Jednej Idzie włosy odrosły po brutalnym strzyżeniu. Hasło, że "kobieta zmienną jest" to w tym kontekście jakiś dowcip. Mężczyźni za to zapuszczają wąsy. Nie wiem, czy to jakiś fetysz aktorki, ale mam wrażenie, że wąsy nie są najpopularniejszym obecnie atrybutem czterdziestolatka. Żeby chociaż broda, ale nie! - styl Piasta Kołodzieja dominuje.

23 lipca 2012

Droga do Putte

Wacław Holewiński
Droga do Putte
Wydawnictwo Dolnośląskie 2007
ss. 266

Wszyscy słyszeli o Rubensie, większość o Van Dycku, ale trzeci z flamandzkich malarzy, tworzących wielką "trójcę" w XVII-wiecznej Antwerpii, jest słabiej znany. A przecież Jacob Jordaens przeżył swoich konkurentów. 

Holewiński bierze na warsztat biografię malarza. Pokazuje jego życie od momentu największej sławy Jordaensa, kiedy konkurenci już nie mogli mu zagrozić (Rubens zmarł w 1640, van Dyck w 1641 r.). Malarz, w pełni sił życiowych, był nie tylko słynnym twórcą, o którego obrazach marzyli ówcześni możni, mistrzem dla licznych uczniów, ale też mężem ukochanej Cathariny i ojcem trójki dorastających dzieci. Pisarz wiedzie nas od tego momentu aż po samotną śmierć - w zapomnieniu i odosobnieniu - od zarazy szalejącej w mieście, która tego samego dnia zabrała także mieszkającą z nim niezamężną córkę.


Książka jest bardzo dobrze napisana, przenosi czytelnika w sam środek XVII-wiecznej Flandrii, doskonale odmalowuje atmosferę tamtych czasów, życie codzienne. Można z niej wynieść naprawdę sporą wiedzę na temat ówczesnego świata, flamandzkiego malarstwa - aż dziw, w jak drobnych szczegółach udało się odmalować Holewińskiemu tamte czasy. Powieść ma jednak także spory minus - nie oferuje nic czytelnikowi niezainteresowanemu biografią Jordaensa. Nasuwa się oczywiste skojarzenie z "Dziewczyną perłą" (w końcu Vermeer to zbliżone czasy i niewielka odległość geograficzna), w którym intrygowała zagadka tytułowego obrazu. U Holewińskiego nie ma żadnego motywu przewodniego, nic nie skłania do poznawania życiorysu pisarza. Czyta się, żeby czytać. 


To dobra powieść - na tyle dobra, że nie odłożyłam jej, choć malarstwo flamandzkie nie jest tematyką, która frapuje mnie najbardziej (jeśli już miałabym wybierać, wolałabym biografię van Dycka, genialnie malował). Na tyle jednak nudna, że czytałam ją tylko wtedy, kiedy akurat wpadła mi w rękę - nie czekałam na moment, kiedy znów będę mogła po nią sięgnąć. Polecam tylko zainteresowanym.


Jeden z ulubionych motywów Jordaensa - pijący król.

A poniżej "wielka trójka" - od lewej: "Autoportret z żoną i córką Elżbietą" Jakuba Jordaensa (1621-22), "Autoportret ze słonecznikiem" van Dycka (1633) i "Autoportret  z Isabelą Brant" Rubensa (1609-10).


10 czerwca 2012

Z wizytą u Sienkiewicza. Cztery Marie.

Pierwszą mu odebrano.
Druga umarła.
Trzecia go porzuciła.
Czwarta go przeżyła.

Przedziwne życie uczuciowe miał Sienkiewicz. Cztery razy Amor połączył go z kobietą o imieniu Maria. Ponieważ z trzema z nich był żonaty, śmiano się, że w ten sposób powrócił do swojej ulubionej formy literackiej - trylogii. Śmiać się jednak nie wypada, bo słynny pisarz przeżył na tym polu sporo dramatów.

Pierwsza była delikatna panienka, lat 19 - Maria Keller, zwana Milą. Młodzi byli zaręczeni, szykowano ślub, ale przyszłych teściów doszły słuchy o częstych wizytach pisarza w domu Heleny Modrzejewskiej. Podejrzewano romans z aktorką, trudno powiedzieć, czy słusznie. Ojciec narzeczonej zmusił córkę do zerwania zaręczyn, co oboje młodych wpędziło w depresję. Maria nigdy nie wyszła za mąż.








Dopiero 5 lat później Henry oświadczył się kolejnej kobiecie - Marii Szetkiewiczównej - ale nie od razu został przyjęty. Po kolejnych 2 latach odbył się ich ślub. Przeżyli wspólnie cztery wspaniale lata, kochali się do końca, który nastąpił zbyt szybko. Maria zmarła na gruźlicę. Pozostawiła Henrykowi dwoje dzieci.







Po siedmiu latach 46-letni wdowiec wpakował się w aferę sercową, która długo potem bawiła arystokracje na salonach. Pewna zaradna dama, Helena Wołodkowicz, podsunęła mu swoja młodziutką, 18-letnią przybraną córkę, Marię Romanowską. Marynuszka była zdaje się w tym romansie dość bierna, a pierwsze skrzypce grała jej matka. Sienkiewicz początkowo się bronił, twierdząc, że jest za stary na męża młodej dziewczyny, ale w końcu uległ i po roku nastąpił ślub. Małżeństwo przetrwało około 6 tygodni. Żona opuściła męża w trakcie podróży poślubnej. Dlaczego odeszła i czemu właściwie go poślubiła nie wiadomo - tej informacji nie udało się zdobyć nawet synowi Marynuszki (z drugiego małżeństwa, też zresztą niedługiego). Skandal w każdym razie był ogromny. "Podczas podróży poślubnej Sienkiewicz tak przestraszył albo, co gorsza, nie przestraszył niewinnej panienki, że ta zwiała mu wprost w objęcia zdumionej matki" (to relacja Magdaleny Samozwaniec).


W wieku 58 lat wreszcie Henrykowi się poszczęściło. Poślubił swą cioteczną siostrzenicę, 42-letnią Marię Babską, którą nazywał Markiem. Ślub odbył się w tajemnicy, tylko w gronie najbliższych. Chyba Henryk zraził się do hucznych fet po ośmieszającej historii z Romanówną. Od przyjaciół otrzymał życzenia takiej treści:  "Obyś był taki męski jak ona babska".

Tak naprawdę miał szansę stworzyć z nią udany związek 15 lat wcześniej. Panna Maria bowiem oświadczyła się wujowi i nawet została przyjęta, ale zaręczyny zerwano. Być może było dla Henryka zbyt wcześnie po śmierci pierwszej żony. Mówi się jednak, że wina leżała po stronie szwagierki Henryka, siostry jego pierwszej żony, która w domu Sienkiewicza miała ogromne wpływy, dbając o wychowanie jego dzieci. Tak czy inaczej, w 1904 r. związek wreszcie stał się faktem i państwo Sienkiewiczowie przeżyli wspólnie 12 szczęśliwych lat, aż do śmierci pisarza.


Jeśli mamy być skrupulatni, to była także piąta Maria - Radziejewska, trzydzieści lat młodsza od pisarza dziennikarka. Romans roku 1899 trwał jednak krótko, wymienili ze sobą kilkanaście listów, na ostatnie Henryk nie odpowiedział. Ponoć z zachowanego pamiętnika Marii wynika, że była w nim naprawdę zakochana.








Ten wpis to pokłosie mojego weekendowo-urodzinowego wyjazdu w Góry Świętokrzyskie, przy okazji którego odwiedziłam dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. To urocze miejsce pisarz otrzymał w prezencie od polskiego społeczeństwa jako wyraz uznania za zasługi na polu literatury. Wielu przypina obecnie Sienkiewiczowi łatkę pisarza klasy B, zapominając jak niezwykle ważną postacią był dla swoich współczesnych rodaków. Wystarczy zerknąć do dworkowych wnętrz, żeby uświadomić sobie, że był prawdziwym "celebrytą" swoich czasów. Ściany, półki i biurka uginają się od prezentów nadsyłanych mu ze wszystkich stron, także spoza granic Polski. Od rycin i obrazów z ilustracjami do jego powieści, przez pamiątkowe rzeźby (na jednej jest nawet sam Sienkiewicz w złotym wieńcu laurowym) po drewnianą malowaną skrzynię wypełnioną pierwotnie głowami cukru i z życzeniami, by jego życie zawsze było słodkie. Ale otrzymywał nie tylko takie "drobiazgi" - od nieznajomego, który podpisał się jako Pan Wołodyjowski, dostał kilkanaście tysięcy rubli. Odmówił przyjęcia, a ostatecznie przeznaczył je na fundusz pomocy. Odmówił także przyjęcia pewnej posiadłości od wielbiciela swoich powieści, który zapisał mu ją kosztem własnych dzieci.

Dworek od frontu

Zwiedzanie Oblęgorka gorąco polecam - nie dość, że miejsce piękne i zadbane, wstęp niedrogi, a pracownicy mili, to jeszcze każdy zwiedzający otrzymuje audioprzewodnik. Ten rzadko spotykany w polskich muzeach gadżet zdecydowanie poprawia jakość zwiedzania. Wyszłam ze świadomością, że rzeczywiście czegoś się dowiedziałam, a nie tylko pogapiłam na ładne przedmioty :)

I od strony ogrodu

2 kwietnia 2012

Some are born to Endless Night

To chyba najbardziej kontrowersyjna książka Tokarczuk. Czytałam sporo recenzji tej powieści i gama odczuć była w nich niespotykana - od zarzutów "mierności i płycizny" po zachwyt. Nie będę Was trzymać w niepewności i wyjaśnię od razu - ja czuję wyłącznie zachwyt. Fantastyczna książka.

Olga Tokarczuk
Prowadź swój pług przez kości umarłych
Wydawnictwo Literackie 2009

Ubrana w kryminalny kubraczek historia okrucieństwa ludzi wobec zwierząt. Na płaskowyżu, w odludnej osadzie w pobliżu Kotliny Kłodzkiej, mieszka starsza pani Janina Duszejko. Życie w bliskim kontakcie z naturą bywa piękne, ale i bardzo ciężkie. Najgorsza jednak dla bohaterki jest świadomość, że piękne dzikie zwierzęta są nieustannie zagrożone przez bandę wąsatych facetów, którzy uganiają się z nimi ze strzelbami, pod sztandarem tradycji i dbania o przyrodę. Kiedy myśliwi zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach, pani Duszejko podejrzewa, że być może zwierzęta wreszcie zaczynają brać odwet...

Nie dziwię się wcale, ze książka wzbudza tak różne opinie. To, co jest potrzebne do jej pozytywnego odbioru, to współodczuwanie - z główną bohaterką i ze zwierzętami. Ludzie, którzy uważają, że ziemia została nam dana dla naszej przyjemności - razem z całym inwentarzem, który możemy wykorzystywać wedle uznania - pewnie odczytają tę powieść jako zlepek dziwacznych idei nawiedzonej staruszki. Dla mnie to swoisty protest song przeciw temu jak urządzony jest świat - jak sami go urządzamy. Mogę się pod nim podpisać obiema rękami. Nie jem mięsa, a zwierzęta stawiam często wyżej niż ludzi. Dla mnie sprawa jest prosta - przykazanie mówi "nie zabijaj". Nie: "nie zabijaj ludzi", tylko "nie zabijaj". Nikogo. Nie będę pisała nawet, co sądzę o myśliwych, bo musiałabym użyć całej masy niecenzuralnych słów. Ciężko mi się czytało fragmenty o polowaniach... O morderstwach popełnianych na ludziach jednak łatwiej, a na myśliwych - bez większego problemu (bo w końcu, kto mieczem wojuje...).

Irytuje mnie zarzucanie autorce, że napisała książkę o ekologii i wegetarianizmie, bo to chodliwy temat. Myślę, że napisała o tym, co głęboko odczuwa. Czytałam na papierze własne myśli - nie da się tego stworzyć, jeśli nie potrafi się tego czuć. Drażni mnie także zarzucanie powieści, że nie jest to thriller idealny - myślę, ze nie takim miał być, bo nie o znalezienie mordercy w nim chodziło. To tylko forma. Zresztą jako kryminał też mi się czytało świetnie i nie mam mu pod względem fabuły nic do zarzucenia.

Zachwyciła mnie też konstrukcja głównej bohaterki - jednej z tych starszych pań, która przez osoby z zewnątrz odbierana jest jako typowa dziwaczka (bredzi o astrologii, bombarduje listami policję, rzuca się z pięściami na myśliwych), ale która wzbudza sympatię, jeśli pozna się ją "od środka" (książka napisana jest w pierwszej osobie, możemy więc śledzić tok myślenia bohaterki). Śmieszyły mnie zarzuty recenzentów, że Tokarczuk promuje astrologię, a także że widzi Czechy jako raj. Zachwyty nad Czechami były - w moim odczuciu - myśleniem życzeniowym (z pełną tego świadomością) na zasadzie: "gdzieś tam przecież musi być lepiej, a ludzie muszą być mądrzejsi". Też czasem próbuję w to uwierzyć, ale przeważa u mnie poczucie, że cały świat to jedno bagno...

Pozostaję bezkrytyczna wobec Tokarczuk,a "Prowadź swój pług..." z pewnością nabędę na własność - ciężko mi się rozstać z egzemplarzem bibliotecznym.

P.S. Po raz pierwszy dzięki tej powieści zetknęłam się z twórczością Williama Blake'a. Z pewnością będzie to znajomość kontynuowana z mojej strony.

“Every Night and every Morn
Some to Misery are born.
Every Morn and every Night
Some are born to Sweet Delight,
Some are born to Endless Night”
― William Blake, Songs of Experience

30 marca 2012

Czytam klasykę - Ulubione książki mojej babci

Przyznaję, że Maria Rodziewiczówna znalazła się na mojej liście klasyków do przeczytania głównie z jednego powodu - koszmarnie mi się myliła z Mniszkówną i chciałam je wreszcie zacząć rozróżniać. Żadnej do tej pory nie czytałam, ale jak się kojarzy Mniszkówna wiadomo - melodramaty, sentymenta i parodia autorstwa Magdaleny Samozwaniec. Siłą skojarzeń i po Rodziewiczównie spodziewałam się romansów okrutnych.

Niniejszym uroczyście to odszczekuję. Cudnie pisała Rodziewiczówna i współczesne pisarki mogłyby się od niej uczyć. Dramat miesza się z dowcipem, miłość z tragedią. Bohaterowie są ludzcy, żadne tam papierowe marionetki. Akcja potrafi zaskoczyć nagłym skrętem w bok. Zakończenie krzepi - jak to w lekkich powieściach, czytanych dla przyjemności, wskazane.

Zaczęłam od "Między ustami a brzegiem pucharu". Dobrze, ze miałam starsze wydanie, bo ta całująca się para na okładce odrzuciłaby mnie z pewnością. A tymczasem w treści pocałunki można policzyć na palcach jednej ręki. Chociaż ciężko mi było przebrnąć przez początek, bo zaczyna się od czułego kląskania hrabiego Wentzla i pięknej Aurory. Szybko jednak się okazuje, że to nie nowi Romeo i Julia. Aurora mężatką jest, a Wentzel to fircyk, co mężatki lubi.  Nie lubi natomiast Polaków -  pech chciał, że jego ojciec, niemiecki hrabia, ożenił się z polską dziewczyną. Ta jednak zmarła szybko, dając życie Wentzlowi i od tej pory chłopak nie miał do czynienia z polską gałęzią rodziny, a publicznie się do takiej w ogóle nie przyznawał. Za "wyzwanie" od Polaków sam wyzywał - na pojedynek.

Wszystko zmienia się jednak, kiedy poznaje piękną pannę Jadwigę, wychowankę swojej polskiej babki. Przyzwyczajony do umizgów kawaler spotyka się z lodowatym przyjęciem, a babka, która uważa go za Prusaka, nie puszcza nawet za próg. Panna zresztą jest zaręczona, więc szanse Wentzla bliskie są zeru. Jak wiadomo jednak między ustami a brzegiem pucharu wiele zdarzyć się może...


To, co mnie urzekło najbardziej to poczucie humoru pisarki. Wcale się go nie spodziewałam, a tymczasem dialogi od niego aż kipią. No i ta atmosfera dworkowa, cudowna. Ciężkie to były czasy dla Polaków, a jednak urzekająco piękne. Jeśli ktoś lubi "Nad Niemnem" (a wiem, ze są tacy i nie jestem wyjątkiem) to powinien po Rodziewiczównę sięgnąć obowiązkowo. Dobra wiadomość, że ją ostatnio wznawia, w ładnych okładkach, wydawnictwo MG (które wsławiło się przekładami - nareszcie - "Shirley" i "Lokatorki Wildfell Hall").



Zaraz po przewróceniu ostatniej strony "Między ustami..." złapałam za "Strasznego dziadunia". Opis nie zachęcał - jakiś niesympatyczny acz bogaty dziadek, dwóch dorosłych wnuków, o czym tu czytać? Wsiąkłam od pierwszej strony  nie oderwałam się dopóki nie skończyłam. Tym razem obyło się bez stosunków polsko-niemieckich. Akcja w dużym stopniu toczyła się w Petersburgu, gdzie studiował jeden z wnuków wrednego dziadka Polikarpa - Hieronim. Sierota, ale mądry i prawy, nie miał na świcie nikogo poza przyjacielem Żabbą i małą dziewczynką, wychowanką uratowaną z powodzi. Swego dziadka do bliskich nie zaliczał - ten bogaty starzec żądał od swych wnuków bezwzględnego posłuszeństwa i tylko za nie nagradzał - słuchał go drugi z wnuków, Wojciech, ale Hieronim miał własny plan na życie. Jednak plany planami a życie życiem, los miał dla Hieronima w zanadrzu okrutne niespodzianki, planując odebranie mu wszystkiego, co mu jeszcze na świecie pozostało.

"Straszny dziadunio" był powieściowym debiutem Rodziewiczówny - wygrała nim konkurs ogłoszony przez czasopismo "Świt". Wydał mi się nieco bardziej naiwny niż dojrzalsza "Między ustami...", ale nadal wart uwagi. Polecam i planuję przeczytać kolejne powieści Rodziewiczówny.

Maria Rodziewiczówna
Między ustami a brzegiem pucharu (1890)
Straszny dziadunio
(1887)

12 marca 2012

Edukacja Helenki

Słyszałam o dydaktyzmie Zofii Urbanowskiej, oglądałam romansową okładkę z serduszkiem (ohydną, swoją drogą) i byłam pełna jak najgorszych przeczuć co do lektury. Tymczasem "Księżniczka" okazała się przemiłą niespodzianką. W swoich czasach zresztą była "bestsellerem" i nawet przetłumaczono ją na język francuski. Chętnie czytałabym więcej takich polskich perełek. Jane Austen i siostry Bronte wielkimi są, ale na Anglii świat się nie kończy, a polskie panienki XIX-wieczne też miewały ciekawe żywota ;)

Zofia Urbanowska
Księżniczka 
1886

Bohaterka książki, siedemnastoletnia Helenka, wychowywała się w bogatym domu. Śliczna jak obrazek dziewczyna ma dobre serce, ale przyzwyczajona jest do zbytków i zaspokajania zachcianek. Jej matka to wzór arystokratki, kobieta, której ulubionym zajęciem jest siedzenie w pozie omdlałej na szezlongu, a w swej córce wytrwale pielęgnuje ów uroczy "rys słabości", który jej zdaniem jest główną ozdobą dziewczyny. Ojciec to człowiek dobry, ale niepotrafiący gospodarować pieniędzmi, których zawsze miał pod dostatkiem. Dobre serce i nieumiejętność odmowy wpędzają go w końcu w poważne długi. Rodzina staje na skraju bankructwa.

Helenka, dotąd żyjąca głównie myślą o balach, na których właśnie zaczęła bywać, staje nagle w obliczu nieuniknionej nędzy. Matka ma dwie białe, delikatne i lewe rączki, ojciec jest stary i schorowany, a ratunku szuka w modlitwie. Helenka musi zakasać swoje muślinowe rękawki i wziąć się do pracy.

Jako "panna sklepowa" trafia do firmy ogrodniczej i domu rodziny Radliczów. Dom ten w niczym nie przypomina jej własnego. Rodzina nazywana jest przez Helenkę szyderczo "kwakrami" - ze względu na skromny i prosty styl życia. Powoli jednak rozpieszczona panienka dostrzega pielęgnowane przez Radliczów wartości i rozpoczyna długi a zwłaszcza nader bolesny proces wewnętrznej przemiany.

Obawiałam się ciężkiego przypadku romansu, ale wątek miłosny występuje tu na bardzo dalekim planie. Główną rolę odgrywa przemiana bohaterki oraz zmagania z ciężką sytuacją finansową. Walka Helenki o uratowanie rodziców przed bankructwem naprawdę wciąga. W dodatku historia pracy bohaterki nad własnym charakterem jest psychologicznie prawdziwa - żadne tam hop siup, tylko pot, łzy i wewnętrzny bunt. Poza samą fabułą powieść jest po prostu ciekawym obrazkiem obyczajowym Polski okresu rozbiorów, a także stosunków polsko-niemieckich. W dodatku to zdecydowanie pozytywistyczno-feministyczne dzieło, podkreślające rolę kobiet w społeczeństwie, a także konieczność kształcenia tychże w czymś więcej niż śpiew i haft. Książka Urbanowskiej niewątpliwie ma pełnić rolę edukacyjną, zresztą została napisana na konkurs "Tygodnika Ilustrowanego" na powieść ukazującą obraz i wzór "dojrzałej kobiety, a kobieta przedstawiona być miała na polu właściwego jej działania w rodzinie lub poza jej obrębem". Abstrahując jednak od nauk płynących z lektury, sama fabuła jest wyjątkowo wciągająca, styl uroczy, a przekazywane nauki niezmiennie aktualne.

Zachęcam gorąco i samej sobie życzę podobnych literackich odkryć.

A na koniec minimalistyczny cytacik:

"Wzrosłaś w atmosferze zbytku i nie masz pojęcia o poprzestawaniu na małym - a jednakże ono czyni ludzi szczęśliwszymi, bo im daje większą swobodę. Człowiek, nie mogący się obejść bez wielu rzeczy, staje się rzeczywiście ich niewolnikiem. Im więcej potrzeb, tym większa niewola." (s. 39)

Recenzja ukazała się także na blogu "Klasyka Młodego Czytelnika", ale jest to dobra lektura dla ludzi w każdym wieku.

13 lutego 2012

Szkoła w starym zamku


Jaka to urocza książeczka! Przyznaję, ze mam słabość do powieści o dziewczątkach na pensji, a także do polskiej literatury dla młodzieży z okresu międzywojennego - może dlatego tak mnie "Kierdej" zachwycił. Fabuła jest dość prosta, ale ze stron promieniuje młodość i radość. Można poczuć się tak, jakby samemu wybiegało się ze starych komnat zamkowych do rozsłonecznionego ogrodu.


Cała recenzja na blogu Klasyka Młodego Czytelnika.

7 lutego 2012

Zielonym trabantem donikąd

Kolejna próba znalezienia "nowej Chmielewskiej" albo przynajmniej lekkiej i zabawnej powieści dla pań z wątkiem kryminalnym. Kolejny niewypał.


Głowna bohaterka to trzydziestokilkuletnia Lilka, świeża rozwódka, nieszczęśliwa, z lekką nadwagą, lekceważona przez matkę, która woli młodszą i ładniejszą córkę, Ewelinę. Obie siostry dziedziczą niespodziewanie podupadły peerelowski hotelik po niemal nieznanej ciotce. Ewelina nie jest nim zainteresowana, ale Lilka dostrzega okazję do odmiany swojego życia, wyrzucenia z głowy byłego wiarołomnego męża oraz odejścia z nielubianej pracy. Podejmuje się prowadzenia penjonatu, mimo że nie ma o tym biznesie zielonego (nomen omen) pojęcia, a w zadaniu tym pomaga jej przyjaciółka, Jagoda.
Bohaterem drugiego wątku jest Kamil, kucharz hotelowy i pasjonat modeli samochodowych, który wikła się w bardzo nieprzyjemną aferę, a uciekając, trafia do hoteliku Lilki.

Zaczęło się nawet dość obiecująco: bohaterowie wyraziści, język autorek nie zgrzytał zanadto, historia z gatunku tych, co to nie wiadomo, jak się potoczą. Niestety, gdzieś po połowie audiobooka zdałam sobie sprawę, że akcja nadal się rozkręca i rozkręcić nie może - bohaterki niemrawo snują się po zaniedbanym pensjonacie i ani nie mają większych kłopotów, ani szczególnych sukcesów, a wątek kryminalny toczy się gdzieś na szesnastym planie. Może bym nawet dosłuchała do końca, mimo obaw że akcja skończy się zanim się na dobre rozpocznie, ale nie dałam rady, czego powodem była Lilka. Główna bohaterka położyła powieść. Nieznośnie jęcząca, bezradna, pozwalająca każdemu wchodzić sobie na głowę, niezdolna do żadnych zdecydowanych działań. Gdyby nie Jagoda, fabuły prawdopodobnie nie byłoby wcale, bo Lilka siedziałaby na schodach hotelu, wzdychając za eksem i pozwalając szarogęsić się kierowniczce. Rozumiem, że autorki miały jakiś cel w uczynieniu tej - excusez le mot - niedojdy główną bohaterką, ale tego się nie dało czytać. Znacznie lepiej wypadłaby na pierwszym planie Jagoda, a Lilka mogłaby snuć się w tle i nawet stanowiłaby wtedy pewną atrakcję.

Przypomniawszy sobie, że przymusu czytania w naszym kraju nie ma, słuchania audiobooków też, a na półce tłoczą się bardziej obiecujące pozycje, porzuciłam powieść po ok. 3/4 objętości i powrotu nie planuję.

29 stycznia 2012

Z literacką wizytą we Wrocławiu

Jak to jest, że mnie się zawsze wszystko podoba na odwrót niż innym? Niech mi to ktoś wyjaśni. Nie zachwyciła mnie Majgul Axelson, którą chwalą wszędzie (dobra pisarka, ale czarnowidząca, więc nie, dziękuję). "Cukiernię pod Amorem" zakończyłam w połowie (nie wciągnęła mnie), a "Dom sióstr" Link uważam za ciężkiego gniota (wybaczcie, tak już mam). Nie boli mnie ta odmienność gustów, ale jednak zastanawia...


Przy poniższym zbiorku opowiadań nie było inaczej. Po lekturze rzuciłam się na recenzje, których sporo pojawiło się na blogach kilka tygodni temu, i odkryłam, że u mnie znowu wszystko stoi na głowie... Chwalony Chwin znudził mnie tak, że porzuciłam książkę w połowie jego opowiadania i przez parę tygodni nie mogłam się zmusić, żeby do niego wrócić. Skończyłam opowiadanie, kartkując i krzywiąc się, bo mnie rozbolały zęby od zderzenia banałów i nieprawdopodobieństwa oraz udźganych na siłę nazw ulic i innych zakamarków Wrocławia. Zachwalana jako najlepsza "Oddana" Łukasza Orbitowskiego była dobra, po prostu dobra, ale dla mnie za bardzo wydumana. Kuczoka skwitowałam skrzywieniem jak po cytrynie, jak nie ma, o czym pisać, to najlepiej o seksie, a żeby było bardziej oryginalnie to jeszcze dorzućmy profanację - zupełnie jak w polskim kinie. Braki w fabule najlepiej uzupełnia się rozebraną aktorką. Ech... Ale od początku.


Wrażenie pierwsze
A na początku zauważyłam okładkę, na której zepsuto ciekawy pomysł (w dolnej połowie) koszmarnym typograficznie tytułem - "hej, właśnie nauczyłem się używać Worda i umiem zrobić taki kolorowy napis", co z tego, że pasuje jak sól do herbaty. Ale nie oceniajmy po okładce, przejdźmy do treści...


Wrażenie drugie
A zbiorek rozpoczynał się niestety, ach niestety, tym niefortunnym Chwinem, porzuconym w połowie (opowiadania ułożono alfabetycznie wg nazwisk autorów i moim zdaniem nie był to dobry pomysł). Banalna strona opowiadania mówiła o małżeństwie, które się pokłóciło o pierdoły i rozstało, a nieprawdopodobna o bałkańskich szczudlarzo-hakero-prawieaniołach, co to im postanowili wiarę w miłość wzajemną przywrócić. No, nie zachwyciło mnie.

Na drugi ogień poszła Iwasiów, która na szczęście znacznie lepiej opowiadała o poszukiwaniach informacji o pewnej miłości z dawnych lat, która się rozegrała we Wrocławiu. Niemniej także i to opowiadanie pozostawiło mnie letnią i raczej znudzoną.

Wrażenie trzecie
Dalej było już lepiej. Karpowicz, którego byłam bardzo ciekawa, nie rozczarował. Napisał opowiadanie, które bez marudzenia przeczytałam od początku do końca. Zaciekawił, ale pozostawił bez irytującego niedosytu. O kobiecie, która zakochuje się w nastolatku, krótko mówiąc.
Potem, niestety, nastąpiły zgrzyty w wykonaniu Kuczoka, czyli opowiadanie o doggingu we wrocławskim kościele, oraz Malickiego - o pisarzu, który  miesza fikcję z rzeczywistością (nudno).
Za to dalej dobra "Oddana" Orbitowskiego - mroczna historia dziewczyny porwanej przez rzekę. I oddanej... Ciekawy debiut Joanny Pachli "Stacz", o zakochaniu z wzajemnością, ale w jak się okazuje, niewłaściwym człowieku. Wizualizacja spaceru o północy w Wigilię z mężczyzną przebranym za zebrę - bezcenna. Drugie, po Karpowiczu, opowiadanie, które uczciwie przeczytałam od początku do końca, nie mając nawet przez chwilę chęci przeskakiwać wzrokiem akapitów.
Pasewicz w roli zaskoczenia tomu - opowiadanie o miłości homoseksualnej jakoś mnie nie pociągało, a połknęłam je, nagrodzona przewrotnym, a jednak życiowym zakończeniem.
Dalej Pilipiuk, za którym jakoś szczególnie nie przepadam, naprawdę dobrze rozprawił się z konwencją kryminalną i chociaż motywy zbrodni odkryłam za szybko, to i tak bawiłam się dobrze tym makabrycznym opowiadaniem o samobójstwie poprzez... mumifikację.
Równie mocno spodobał mi się utwór Marty Syrwid, pozornie banalna historia "podrywu", ale świetnie opowiedziana, cudownie prawdziwym (aż do bólu) i giętkim językiem. Jedyna autorka, po której "pełnowymiarowy" utwór chcę po tym wrocławskim doświadczeniu sięgnąć (wydała powieść "Zaplecze").
Trio Grin-Grzegorzewska-Świetlicki, zjechani równo we wszystkich recenzjach, nie wydali mi się aż tacy źli. Teatrzyk absurdu, a ja lubię ten gatunek. Może nie było to mistrzostwo świata (ech, "Dialogi na cztery nogi"...), ale nie bolało. 
Krzysztof Varga nawiązuje do Śniadania u Tiffany'ego. Znów jestem wyjątkiem, bo Holly Golightly mnie wyłącznie drażni (w książce, filmu nie widziałam), ale opowiadanie niezłe. I wreszcie dość udane dziełko Andrzeja Ziemiańskiego - po twórcy "Achai" nie spodziewałam się sympatycznego realizmu z akcentem magicznym.


Polecam zainteresowanym (miłością, Wrocławiem, opowiadaniami), nie jest to lektura obowiązkowa, ale ja cieszę się, że ją przeczytałam. Początkowo miałam czarne przeczucia, więc zbiorek zaskoczył mnie pozytywnie. Sięgnęłam po niego głównie dlatego, że mało czytam polskich autorów, wielu kojarzę tylko z nazwiska i uznałam to za dobrą okazje do ekspresowego zapoznania się z ich stylem. W efekcie, na pewno zapamiętam Karpowicza, Syrwid i Pasewicza, a może sięgnę też po "Wampira z M3" Pilipiuka (którego znałam wcześniej, ale nie przepadałam za nim - za Pilipiukiem, nie za wampirem ;)).

3 stycznia 2012

Trzech panów z telewizji

Kiedy kilka lat temu byłam w UK, zadziwiło mnie pewne książkowe zjawisko. Półki w księgarniach pełne były mianowicie nie powieści, ale autobiograficznych "dzieł" celebrytów, czyli ludzi znanych z tego, że są znani. Królowała książka niejakiej Jordan, kobiety słynnej z dużego i sztucznego biustu, plastikowej urody i dziwnie nazwanych dzieci. Zaraz za nią plasowały się biografie uczestników Big Brothera. Patrzyłam na to z osłupieniem i przyznaję, że przez to do dziś dość krytycznie podchodzę do rzekomego zaawansowanego czytelnictwa na wyspach. Czytają tam dużo, ale co czytają, to już inna sprawa...


Ostatnio ta moda dotarła też do nas, i zamiast ze szklanego ekranu, niektórzy ludzie zaczęli gapić się na nas nas z księgarnianych półek. A to Rock-Mann, a to Niedźwiedzki, a to Pani Prezydentowa. Chyba działa tu znana zasada, że ludzie najbardziej lubią to, co już znają, więc nazwiska słyszane wielokrotnie i znane twarze przyciągną ich nawet do księgarnianych półek.

Sama ostatnio sięgnęłam po dwa dzieła stworzone przez ludzi o nazwiskach spoza literackiego panteonu. Panami M. podzieliła się ze mną znajoma osoba, a Kutz zaatakował z bibliotecznej półki. W obu przypadkach wrażenia są dość mieszane.

Piwne opowieści

Książka Manna i Materny wydana jest jak marzenie - gruby matowy papier, pancerna okładka, kolorowe zdjęcia, pomysłowy skład. Wiekopomne to dzieło ma szansę przetrwać stulecie. Żeby tak Szekspira wydawali,ale nie... (pewnie nie zasłużył ;) ) Inna sprawa, że stylistyka miejscami zgrzyta, więc nie wiem, czy na redakcję językową poświęcono dostatecznie dużo czasu, bo chyba autorzy nie są aż takimi literatami, żeby pewnych niezgrabności nie można było wygładzić.

Co z treścią? Wyobraźcie sobie wieczór ze znajomymi przy piwie, pomiędzy którymi dwaj panowie M. snują opowieści zaczynające się od "A pamiętasz...". Jest miło, wesoło, co prawda niczego nowego się nie dowiadujecie, ale przynajmniej wieczór szybko płynie. Tu kabarecik na "Batorym", tam zmagania szarego człeka PRLu z amerykańskim hotelem pięciogwiazdkowym. Sympatyczna gawęda, tylko po wyjściu nie możecie sobie przypomnieć ani słowa. Taki to typ książki mniej więcej.

Autorzy opisują kilka swoich podróży, czasem wspólnych, czasem nie, zarówno służbowych, jak i prywatnych. W różnych krajach bywali, więc trochę anegdot się uzbierało, a miejsca pomiędzy nimi wypełnili całą masą kompletnie nieistotnych szczegółów. Da się to czytać bezboleśnie i nawet jest to czynność relaksująca. Znośna lektura pomiędzy poważniejszymi książkami, ale w żadnym wypadku nie obowiązkowa.

Ciekawy cytat - dlaczego powstała ta książka:
"Uczciwie stawiając sprawę, napisaliśmy ją z powodu kasy. [...] To nie jest elegancki powód, ale prawdziwy" (s. 248).
"Poza tym wszyscy, którzy nie mieli o czym napisać książek, już je napisali. Nie mamy zamiaru wlec się w ogonie" (s. 253).
 Za szczerość - gorące oklaski.


Wódka i śledzik

Opowieść Kutza jest znacznie bardziej mięsista, więc i napoje poważniejsze są wymagane do jej wysłuchania ;) W porównaniu z książką duetu na M. "Piąta strona..." wypada znacznie lepiej. Napisana jest ładnym literackim językiem. Przybliża świat niby nam znany, a jednak całkiem obcy - pozwala sobie uświadomić do jakiego stopnia Śląsk jest krainą odległą od Polski. Szczególne brawa za rozpoczęcie w gwarze, szkoda, że dość szybko zaczyna ona zanikać i tylko od czasu do czasu pojawia się mimochodem jakieś słówko.

Wspomnienia o tym świecie, nadal odrębnym, ale jednak zanikającym, są warte poznania. Kutz opisuje swoje dzieciństwo i młodość, rodzinę, sąsiadów, przytacza anegdoty o przodkach i bolesne historie wojenne. I niby wszystkie składowe są takie, jakie lubię, i do niczego nie mogę się przyczepić, ale jednak była to nużąca lektura. Dość chaotyczne skakanie po temacie męczyło mnie i ciężko mi się było skupić na treści. Czytałam ją długo i z doskoku. Chętnie sięgnęłabym teraz za to po "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert, bo wiem, że od jej książki na zbliżony temat nie mogłabym się oderwać.

Zrażał mnie też trochę wyzierający spomiędzy wierszy szowinizm autora. Nic agresywnego, ale traktowanie kobiet jako uroczego dodatku do ludzkości właściwej nie budzi mojego szczególnego entuzjazmu.

Wydanie ponownie zasługuje na oklaski - bardzo staranne, piękny żółtawy papier (łatwiej się czyta niż z białego), wysmakowana okładka. Doskonały pomysł, z umieszczaniem słowniczka śląskiej gwary na marginesach - nie trzeba było przerywać lektury, żeby zrozumieć "obce" słowa.

Polecam zainteresowanym tematem.

Ciekawy cytat - o książkach:

"Dzięki pojawieniu się Kamila Sienickiego w Szkole Powszechnej numer 6 w Roździeniu, a co za tym idzie, dostępności biblioteki jego matki, stawaliśmy się na naszym pogranicznym polsko-niemieckim zadupiu domorosłymi inteligentami. Bo człowiek w połowie bierze się z książek" (s. 111).

14 listopada 2011

Czytam klasykę! - Mój pierwszy Lem

Podobno Philip Dick twierdził, że "Lem nie istnieje, a jego nazwisko to skrótowy kryptonim specjalnej komórki założonej przez komunistyczny wywiad dla infiltracji środowiska s.f." (źródło).

Wydawało mi się to bardzo zabawne do momentu przeczytania Solaris. Nie, nie zacznę twierdzić, że Lem nie istniał ;) Niemniej przez pierwsze kilkadziesiąt stron książki rosło we mnie poczucie niedowierzania. Jak to, ta powieść ma 50 lat? Pół wieku? Polak ją napisał w głębokim PRLu? Przecież to jest jakaś nowość, prosto spod drukarskiej prasy. Dawno już nie czytałam czegoś tak niezwykle świeżego i odkrywczego. Jak się domyślacie - pierwsze rendez-vous z Lemem było nadzwyczaj udane i już się umawiam na kolejne.

Psycholog Kris Kelvin przybywa na niezamieszkaną planetę Solaris, gdzie znajduje się ziemska baza, a w niej trzech (?) naukowców. Napisałam niezamieszkaną? Właściwie ma jednego mieszkańca. To ocean, płynna forma, z którą nie można się porozumieć, a jednak trudno uznać ją za materię nieożywioną. Jego aktywność, przejawiająca się w najdziwniejsze sposoby, została starannie zbadana przez wielu "solarystów", zamknięta w niezliczonych tomach opracowań, a jednak nadal pozostaje zagadką. Do jakiego stopnia może zaskakiwać, Kris przekona się na własnej skórze, kiedy oko w oko spotka się z własną przeszłością.

Więcej o fabule pisać nie będę, bo ten tajemniczy ląd należy poznawać na własną rękę. To bardzo nietypowa powieść SF. Nie znajdziecie tu właściwie kosmicznych przygód, wiele jest natomiast niemal naukowych opisów oceanu (co za niezwykłą wyobraźnię posiadał Autor, że potrafił stworzyć tak trudny świat w tak drobnych detalach). Przede wszystkim Lem skupił się jednak na jednostce zamkniętej w odizolowanym miejscu, z dala od świata rządzonego znanymi regułami, postawionej w obliczu Obcego.

Jak pisał sam Lem, Solaris "...okazała się soczystym żerem dla krytyków. Czytałem jej omówienia tak uczone, że mało, co z nich sam rozumiałem." (źródło). Nie pokuszę się o interpretację. Dla mnie to powieść o próbie zrozumienia niezrozumiałego. O czym jest dla Was, musicie się przekonać sami.

Powstały dwie ekranizacje "Solaris". Jako pierwsza rosyjska, której niestety nie oglądałam, ale planuję, chociaż podobno Lemowi się nie spodobała (odbiega od oryginału). Druga - amerykańska z Georgem Clooneyem, którą oglądałam kilka lat temu. Dobrze ją wspominam, choć akcenty rozłożono w niej inaczej niż w powieści, skupiając się na wątku romansowym. Świetnie natomiast oddawała klaustrofobiczne poczucie zamknięcia i zagrożenia.

Solaris, reż. Steven Soderbergh, USA 2002
Solaris, reż. Andriej Tarkowski, Rosja 1972

18 października 2011

Popołudnie w tajemniczym ogrodzie

Zanurzyłam się w poetyckich opisach ogrodu Zawrocia, jakbym zanurzała się w chłodnej wodzie podczas upalnego dnia. Co za cudowna odmiana po ostatnich doświadczeniach z polską literaturą dla pań.


Tego lata, w Zawrociu Hanny Kowalewskiej ukazało się pod koniec lat 90., kiedy motyw otrzymania w spadku (lub dobrowolnej wyprowadzki do) domu z ogrodem na wsi nie był jeszcze tak oklepany. Ale nawet teraz, kiedy co druga bohaterka próbuje odbudowywać swoje życie na łonie natury z zapałem godnym Jana Jakuba Rousseau, książka Kowalewskiej nadal pozostaje oryginalna.

Dwudziestokilkuletnia Matylda, warszawianka o mocno nieuporządkowanym życiu osobistym, otrzymuje w spadku po babce Zawrocie, czyli dom z ogrodem, w pobliżu  prowincjonalnego miasteczka. Jest to o tyle zaskakujące, że owa babka wyrzekła się swojej córki i ani z nią, ani z wnuczką Matyldą nie utrzymywała żadnych kontaktów. Zdumiona Matylda przyjmuje dar, ale próbuje odkryć, jakie motywy mogły kierować jej mało sympatyczną przodkinią - bo raczej nie była to skrucha. Jednocześnie próbuje dojść do ładu ze wspomnieniem babki, z własnym poplątanym życiem, mężczyzną, który czeka na nią w mieście (ale możliwe, że długo czekać nie będzie), z uczuciami do niego, ale i tymi nowoobudzonymi - do Zawrocia.

Autorka jest poetką i to widać. Powieść ma postać monologu wewnętrznego Matyldy, z nielicznymi dialogami. Język jest piękny, melancholijny, subtelny jak akwarela. Opisy ogrodu pozwalają do niego wejść, usiąść pod jabłonią i napawać się zapachem rozgrzanej trawy lub moknąć razem z bohaterką w ulewie. 

Fabuła wciąga. Niby wiele się nie dzieje - bohaterka prowadzi wewnętrzną rozmowę z babką, trochę szpera po domu, trochę rozmawia ze zgorzkniałą ciotką, przepełnioną nienawiścią kuzynką, kuzynem geniuszem lub szaleńcem. Nic tu nie jest proste, łatwe do odgadnięcia, żadnych schematów.

Jeżeli coś mi przeszkadzało, to właśnie bohaterowie - wszyscy są histeryczni i melodramatyczni,  wewnętrznie rozedrgani, okaleczeni przez przeszłość i często pałający nienawiścią do teraźniejszości. Mężczyźni zbyt emocjonalni, jakby w ich męskich ciałach zamknięto kobiecą psychikę. Artyści. Egoistyczny gatunek, za którym nie przepadam. Niemniej wszystkie postacie były ostre, wyraziste, pełnokrwiste, a to rzadkość, którą doceniam.

Początkowo chyba książka była planowana jako zamknięta całość - wszystkie wątki zostały rozwiązane. Powstał jednak ciąg dalszy i z radością po niego sięgnę, żeby móc znów zajrzeć do Zawrocia.

11 października 2011

Samsara, czyli nieustanne wędrowanie


Samsara to przyjemna lektura. Lekka, zabawna, bezpretensjonalna - dobra na wakacje. Przyznaję jednak, że spodziewałam się po niej czegoś innego niż otrzymałam. Po niesamowicie entuzjastycznych recenzjach (przytoczonych tu) oczekiwałam trochę reportażu, a trochę traktatu o filozofiach i religiach Wschodu. Tymczasem, jest to po prostu kolejna relacja z podróży. Głównymi bohaterami opowieści są Autor i jego towarzysze - nie tubylcy. Michniewicz opisuje przygody przeżyte podczas wycieczki do Azji, okraszając relację mnóstwem anegdot, dygresjami z poprzednich podróży, ciekawostkami, odrobiną informacji o kulturze i obyczajach.

Czyta się to (a w moim przypadku słucha) znakomicie. Autor ma lekkie pióro i duże poczucie humoru (i potrafi się śmiać z samego siebie, chociaż czasem zwycięża postawa "ja - wielki podróżnik"). Widać, że uwielbia być w drodze i doskonale czuje się w Azji. Zgrabnie opisuje swoje perypetie - przygoda to może za duże słowo, choć parę tych też się trafiło. Słuchając, mogłam się choć przez chwilę poczuć, jakbym siedziała na dachu autobusu (od ośmiu godzin, cała zakurzona, w prażącym słońcu i tłoku, podczas gdy kierowca właśnie bierze ostry wiraż nad przepaścią) i beztrosko jechała w nieznane.

Jeżeli jednak ktoś szuka źródła wiedzy, to może się na Samsarze zawieść.  Ja byłam rozczarowana, kiedy w części o Indiach znalazłam te same informacje, co w Jadę sobie Filipczak i Moich Indiach Kreta (przy czym Jadę sobie zdecydowania dostarczyło mi najwięcej wiedzy). Nigdy w Indiach nie byłam, a kraj "spory", więc miałam nadzieję, że jednak dowiem się czegoś nowego. Na szczęście podroż Michniewicza okazała się zakrojona bardzo szeroko - poza Indiami odwiedził także Nepal (tam zaczęła się cała podróż), Laos, Tajlandię, Malezję, Wietnam... Wszystkich nie pamiętam, a audiobooka nie da się przekartkować ;) Dzięki temu trochę nowej wiedzy udało mi się uzyskać, bo o tych krajach wiem niewiele.

Parę rzeczy skrzętnie wynotowałam sobie w pamięci. Mianowicie, gdyby kiedyś zagroziła mi podróż do Azji, będę pamiętać, żeby nigdy-przenigdy nie jechać na słoniu i nie wspierać tego bestialskiego procederu (z trudem wybaczyłam przy tym fragmencie Autorowi jego brak reakcji poza wewnętrznym zżymaniem się). Na pewno nie zjem płetwy rekina (mało prawdopodobne, nawet gdybym nie dowiedziała się z książki, jak się ją zdobywa). No i nie będę próbować spontanicznie żywić się w chińskich restauracjach...

Podsumowując, dla rozrywki polecam, sama chętnie przeczytam kolejną relację Michniewicza. Żądnych zaawansowanej wiedzy i głębszej analizy uprzedzam, że to nie ten typ literatury. Książka przyda się za to osobom mającym chęć na "backpackerską" wyprawę. Michniewicz może nie udziela wprost zbyt wielu porad, ale z jego doświadczeń można wyciągnąć wnioski dla siebie. Na końcu zamieszcza zaś dodatek, za który jestem mu bardzo wdzięczna, przedstawiający mroczny wpływ turystyki na Azję. Dobrze, żeby entuzjaści podróży mieli świadomość skutków ubocznych swoich wesołych wypraw.

Bardzo podobał mi się audiobook - naprawdę świetnie przeczytany przez Macieja Orłowskiego (czułam się, jakby sam podróżnik opowiadał o swoich przygodach) i ilustrowany fragmentami autentycznych muzycznych nagrań z podróży (rewelacja). Na oficjalnej stronie książki zamieszczone są bardzo ładne zdjęcia ilustrujące podróż.

Tomek Michniewicz

9 października 2011

Krótka wizyta w cukierni

Wniosek numer 1. Sagi rodzinne najwyraźniej nie są dla mnie.
Wniosek numer 2. Polska literatura kobieca zdecydowanie nie jest dla mnie.
Wniosek numer 3. Same pochwalne recenzje książki nie oznaczają, że mnie też się spodoba.

Przy okazji recenzji Polowania na Perpetuę wspominałam, że mam w planach jeszcze kilka polskich pisarek, z nurtu literatury lżejszej, i liczę, że któraś mnie wreszcie uwiedzie. Jak się domyślacie ze wstępu - Marioli Gutowskiej-Adamczyk i jej Cukierni pod Amorem to się nie udało.

W 1995 roku, w Gutowie, małym miasteczku, podczas wykopalisk archeologicznych na rynku zostają odnalezione zmumifikowane zwłoki kobiety z czasów II wojny światowej ze średniowiecznym pierścieniem na palcu. Rodzina właścicieli miejscowej cukierni rozpoznaje w owym pierścieniu zaginioną pamiątkę rodzinną, ale w jaki sposób znalazł się on w tak upiornym miejscu - nie wiedzą. Studentka Iga podejmuje próbę wyjaśnienia tej zagadki.
Historia ta przeplatana jest opowieścią o dziejach rodu Zajezierskich w XIX wieku - ze szczególnym uwzględnieniem uwodzicielskiego Tomasza (jak można wywnioskować z drzewa genealogicznego, zamieszczonego na końcu książki, jest on przodkiem Igi) oraz mnóstwa szlachcianek na wydaniu.

Nie będę tym razem psioczyć na książkę, bo uważam, że w swoim gatunku jest raczej dobra. Autorka ma lekkie pióro, a do tego wyraźnie napracowała się nad realiami historycznymi, dzięki czemu jej opisy dworków szlacheckich czytałam z dużym zainteresowaniem. Książka jednak do mnie nie przemówiła i zdecydowałam, że przestanę sięgać po powieści tego typu. Przeczytam tylko Kowalewskiej "Tego lata, w Zawrociu", bo mam ją na półce, oraz Cherezińskiej "Sagę Sigrun", też czekającą na stosie, chociaż co do tej drugiej to mam nadzieję, że jest raczej powieścią historyczną niż romansem osadzonym w dawnych czasach.

A co mi się nie podobało w "Cukierni"? Nie wciągnęłam się. Zakończyłam na 300. stronie (całość liczy ok. 450) ze świadomością, że zupełnie nie obchodzi mnie los tabuna kochliwych panien z XIX w., Iga nie wzbudziła nawet krzty mojej sympatii, a i los pierścienia mnie nie ciekawi. Może doczytałabym do końca, gdybym wiedziała, że nastąpi tam jakiś efektowny finisz, ale zostałam uprzedzona, że rozwiązania nie ma, bo akcja przenosi się do drugiego tomu. Drugiego czytać nie zamierzam, więc dojeżdżanie do końca uznałam za stratę czasu.

Wątek dziewiętnastowieczny wydawał mi się ciekawszy niż współczesny,  ale wolałabym, gdyby autorka skupiła się na jednej-dwóch postaciach. Przeskakiwanie między kilkunastoma bohaterkami sprawiło, że do żadnej nie byłam w stanie się przywiązać i ich szczęście małżeńskie lub pozamałżeńskie było mi doskonale obojętne. Na moment zaciekawił mnie wątek Wandy, która z własnej winy, a wbrew chęciom, ląduje w klasztorze, ale szybko został tak trywialnie spłaszczony (dobry seks lekarstwem na wszystko), że straciłam resztki zapału. Inne bohaterki były tak do siebie podobne, że z trudem zapamiętywałam imiona. Ogólnie, ładnie było to wszystko osadzone w realiach, ale czytało mi się raczej jak anegdotki z przeszłości niż powieść.

Wątek współczesny nie podobał mi się wcale - mimo ciekawego rozpoczęcia. Postaci niby mniej, ale znajdująca się w centrum wydarzeń Iga była nijaka, może z wyjątkiem scen rozmów z mężczyznami, kiedy robiła się narwana. Zagadka pierścienia rozwiązywana była bardzo niemrawo - rozumiem, ze ma jej starczyć na kilka tomów, ale moje początkowe zainteresowanie szybko przez to oklapło. No i ta cukiernia, opisywana jako cudne, ciepłe miejsce, do którego wszyscy się garną. Jakoś nie poczułam tej atmosfery. Oczekiwałam drugiej Cukierni pod Pierożkiem z Wiśniami, a to tylko sklep z ciastkami.

Podsumowując, do Cukierni w Gutowie zaglądać już nie będę.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...