Przykro mi to mówić, ale "Zapomniany ogród" zostanie i przeze mnie zapomniany szybko. Uwielbiam książki o mrocznych rodzinnych sekretach, odkrywanych po latach, o grzebaniu w papierach i sekretach ukrytych na tajemniczych strychach w zakurzonych kufrach. Liczyłam, że ta powieść będzie w sam raz pasować do tego profilu - i niby pasowała, ale... No, zgrabne czytadło to jest, ale nic ponadto. Zachwyciło moja siostrę i mamę, na blogach tez czytałam pochwały, a ja się wyrodziłam. Trudno.
Akcja książki jest zagmatwana i ciężko ją dokładnie streścić. Zasadniczo bohaterkami są jednak trzy kobiety: Eliza Makepeace, żyjąca na początku XX w. autorka baśni, Nell - która z niewyjaśnionych przyczyn jako czterolatka znalazła się samotnie na statku płynącym do Ameryki i po latach szuka swoich korzeni oraz żyjąca współcześnie wnuczka Nell, Cassandra, która próbuje rozwikłać tajemnicę pochodzenia babki. Akcja toczy się w Australii, Ameryce i Anglii, na zmianę współcześnie, w latach 70. oraz na początku XX wieku.
Główne zarzuty:
Przede wszystkim - papierowe postacie, całkiem jednowymiarowe, albo dobre, albo złe. Na jednej szali mamy więc bezwzględną Adelinę, okrutną panią Swindell i obleśnego brata Georgiany, na drugiej wrażliwą Cassandrę, utalentowaną Elizę i zagubioną Nell. Wszystkie dobre bohaterki są rzecz jasna śliczne jak obrazek. Trochę się odróżnia Rose, kuzynka Elizy, chociaż nie tyle głębią charakteru, co jego brakiem - w budowie tej postaci nie było żadnej spójności, zmieniała się diametralnie w zależności od potrzeb akcji. We współczesnej części historii Cassandra i Nell podczas prób rozwikłania tajemnicy na swojej drodze spotykają wyłącznie dobrych ludzi, którzy kibicują ich poszukiwaniom, a do tego obdarzeni są słoniową pamięcią - zdrowy kornwalijski klimat, jak widać, zapobiega sklerozie wśród staruszków...
Po drugie - zabrakło mi doskonale oddanych realiów i atmosfery, tak jak to miało miejsce w "Domu w Riverton" tej samej Autorki. Z pewnością Kate Morton poparła swoją twórczość badaniami nad epoką, ale jakoś nie było tego widać w książce. Rzeczywistość jak z Harlequina - posiadłość plus damy w kapeluszach albo brudna i niebezpieczna uliczka w londyńskich slumsach to takie dwie "wyspy" całkowicie odizolowane od reszty świata, a wokół nicość. Może przez to, że dopiero co czytałam rewelacyjną "Wojnę wdowy" teraz, przez porównanie, czułam sztuczność tego świata. Początek był jeszcze niezły, ale im dalej, tym słabiej.
Po trzecie - ta sama wada, co w "Domu w Riverton" - rozwlekłość. Ostatnią ćwiartkę książki przelatywałam wzrokiem, byle skończyć, chociaż zakończenia i tak się domyśliłam wcześniej.
Wreszcie po czwarte - cudowne i porywające baśnie Elizy Makepeace, którymi przeplatana jest powieść i nad którymi pieją z zachwytu bohaterowie. Czy tylko ja odniosłam wrażenie, że nic w nich nadzwyczajnego nie ma, zero subtelności, poetyckości, magii? Rozumiem, czemu służyły w powieści, były ukrytym zapisem rzeczywistości itd., ale nie wystarczy powiedzieć, że coś jest cudowne, żeby rzeczywiście takim było.
Ogólnie, była to całkiem niezła książka do przeczytania w nudny dzień, spędzony w łóżku z lekką temperaturą i bolącym gardłem - dzięki jej objętości zagospodarowałam nią wiele godzin. Na tyle niewymagająca umysłowo, że nie męczyła w chorobie, oraz na tyle ciekawa, że chciało mi się dalej przewracać strony. To jednak, co po sobie pozostawiła, to głównie wrażenie zmarnowania dużej ilości czasu.
PS. Jeśli chodzi o redakcję, to książka woła o pomstę do nieba - nie wiem, co mnie powaliło bardziej: portrety "olejowe" czy włosy "truskawkowo-blond".
PS2. Moja recenzja "Domu w Riverton" Kate Morton jest tutaj.