Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komedia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komedia. Pokaż wszystkie posty

24 sierpnia 2012

Blaski i cienie podróży w czasie


Wydawnictwo Prószyński i S-ka powinno wydać poradnik na temat tego, jak dobrze ukryć kawał świetnej powieści pod koszmarną okładką. Chociaż w jakim celu je ukrywają, nie mogę pojąć. Gdyby ktoś mi nie wetknął powieści do ręki i nie zmusił do czytania, nawet bym na nią nie spojrzała. To, co "Księga sądu ostatecznego" ma na wierzchu, woła o pomstę do autorki. Na miejscu Connie Willis powiedziałabym projektantowi coś do słuchu. Na pociechę i zachętę okładka angielska (też nie idealna, ale wygląda jakby estetyczniej).

 

Od okładki "Nie licząc psa" też bolą zęby, ale chociaż ma coś wspólnego z treścią, więc wybaczyć łatwiej.

Connie Willis stworzyła kilka powieści o podróżach w czasie, luźno połączonych miejscem akcji i bohaterami. Cykl jest niedługi, liczy 3 tomy*, które można czytać całkowicie niezależnie od siebie. Każda z powieści została nagrodzona - dwie otrzymały zarówno nagrodę Hugo, jak i Nebuli, trzecia "zaledwie" Hugo. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to jedne z najbardziej prestiżowych nagród dla powieści fantastycznych. O dwóch powieściach mowa w tym wpisie, trzecia - dwutomowa Blackout/All Clear - chyba jeszcze nie została przetłumaczona, ale mam ją w planach w oryginale.

Mamy połowę XXI wieku. Podróże w czasie są jednym z elementów pracy historyków. Centrum podróży mieści się na Uniwersytecie w Oxfordzie, skąd badacze wyruszają na swoje wyprawy. Uparta studentka historii, Kivrin Engle, przekonuje profesorów, by wysłali ją do średniowiecza. Jest doskonale przygotowana, niemniej wyprawa uważana jest za zbyt niebezpieczną, by podejmowała ją młoda dziewczyna. Kirvin stawia na swoim, sieć przenosi ją do XIV wieku - razem z rozbitą karocą, upozowaną na ofiarę napadu rozbójników (bo skąd miałaby się ni stąd, ni zowąd, wziąć w wiosce młoda dziewczyna z wyższej sfery).
I nagle uderza tragedia. Współczesny Oxford  zostaje zaatakowany przez wirus nowej grypy. Zarażona tym samym wirusem Kirvin przez kilka dni znajduje się w stanie delirium. Szczęśliwie trafia pod opiekę dość zamożnej miejscowej rodziny.  Zdrowieje i mogłaby  rozpocząć obserwację obyczajowości. Ale nieszczęścia chodzą parami. W wyniku pomyłki Kirvin została przeniesiona w rok 1348 (zamiast planowany 1320 r.) - w czasy wybuchu w Anglii epidemii Czarnej Śmierci. Grypa w Oxfordzie paraliżuje uniwersytet i uniemożliwia ściągnięcie z powrotem nieszczęsnej studentki. Profesor Dunsworthy rozpoczyna samotny wyścig z czasem, żeby uratować Kirvin.

Od książki dosłownie nie można się oderwać. Walka z czasem i bezlitosne epidemie emocjonują tak, że pochłaniałam powieść z wypiekami na twarzy. Należy jednak być świadomym, że nie jest to tylko ciekawa przygodowa lektura - pochód Czarnej Śmierci pokazany jest z bezlitosną szczerością. Czytelnik i bezradna Kirvin moga tylko patrzeć. Cuda się w tym świecie nie zdarzają.

Kiedy już odpowiednio zdołujemy się "Księgą sądu ostatecznego" możemy sięgnąć dla odprężenia po napisaną w zupełnie innym tonie powieść "Nie licząc psa". Większość z Was pewnie odgaduje po tytule nawiązanie do książki "Trzech panów w łódce, nie licząc psa" Jerome K. Jerome - i bardzo słusznie.

Historyk Ned Henry, specjalista od wieku XX, rozpaczliwie poszukuje strusiej nogi biskupa** - w 1940 roku. Nie robi tego dobrowolnie. To pewna bogata Amerykanka, Lady Schrapnell, herod-baba, która budzi lęk w męskich sercach, opętana wizją odbudowy katedry w Coventry, domaga się odnalezienia i dostarczenia do współczesności (2057 rok) artefaktów, które zostały zniszczone podczas bombardowania świątyni w czasie drugiej wojny światowej. Neda, który wykonał zdecydowanie zbyt dużo skoków w czasie, dopada atak choroby, powiedzmy, czasomocyjnej. Żeby mógł odbyć rekonwalescencję, trzeba ukryć go jednak ukryć. Lady Schrapnell nie przyjmuje wymówek. Ned zostaje więc wysłany w czasy wiktoriańskie. Tam, w towarzystwie młodego studenta Terence'a St. Trewes ląduje na łódce, która spokojnie sunie po Tamizie (brzmi znajomo?). Słońce, woda, relaks - jeśli Ned myśli, że to jego przeznaczenie, to grubo się myli. Płynie w sam środek zamotanej intrygi, obejmującej trzy wieki, a w której istotną rolę odegra rozkapryszona panna w falbankach, kotka imieniem Księżniczka Ardżumand i nieszczęsna strusia noga biskupa.

W przeciwieństwie do ściskającej za gardło "Księgi sądu ostatecznego", "Nie licząc psa" to rodzaj obyczajowej komedii. Nie należy jednak wyłączać szarych komórek, bo dzieje się tu dużo (streszczenie fabuły jest praktycznie niewykonalne), a zawiłe właściwości podróży w czasie i ich wpływu na współczesność niekiedy wręcz ciężko pojąć. Mogę polecić nie tylko wielbicielom fantastyki, ale także czasów wiktoriańskich - a szczególnie powieści Jerome'a.

* Gwoli dokładności - powstało też opowiadanie pt. "Fire Watch".
** Nie, nie zdradzę, co to.

9 lipca 2012

Filmy na podium

...czyli trzy najlepsze filmy, które obejrzałam w pierwszej połowie 2012 r. Kolejność przypadkowa.


Jestem miłością / Io sono l'amore, reż.  Luca Guadagnino, Włochy 2009

Bajeczne zdjęcia - nie tylko Włoch, w których rozgrywa się akcja, ale nawet najdrobniejszych przedmiotów codziennego użytku. Subtelna gra oszczędna w środki wyrazu. Rewelacyjni aktorzy. Poruszająca fabuła. Film typowo europejski - niby nic się nie dzieje, a namiętności kipią, aż w końcu się przeleją. Tilda Swinton w roli Emmy Recchi, żony i matki dorosłych dzieci, która nagle odkrywa, że udane, zamożne życie, które dotąd prowadziła, przestało jej wystarczać. Czy to już czas, żeby zacząć żyć życiem własnych dzieci i wnuków, czy może - żeby wreszcie zacząć własne?

Polski plakat niestety zepsuto zmienionym fontem i kolorystyką.

Jak spędziłem koniec lata / Kak ya provel etim letom, reż. Aleksei Popogrebsky, Rosja 2010

Pora, żeby polscy aktorzy, zamiast szczycić się studiami aktorskimi w Ameryce i raczkującą karierą w Hollywood, zapakowali się grupowo w autobus i udali na wschód. Rosyjskie kino nie ma sobie równych. Dobrygin i Puskepalis nie grali - oni się zmienili w bohaterów. W ich twarzach nawet przez sekundę nie wyczułam drgnienia fałszu. Coś niesamowitego.

Film dwóch aktorów (i trzech głosów), kompletne pustkowie (kamienie i zimne morze), znów niby nic, a jednak wszystko. Stacja meteorologiczna na biegunie, wokół żywej duszy, tylko białe niedźwiedzie. Młody Pavel trafia tu, żeby napisać wypracowanie (jakieś praktyki?) o tym, jak spędził koniec lata. Wraz z pracownikiem stacji Siergiejem codziennie spisuje odczyty urządzeń, wklepuje do komputera, drogą radiową przekazuje dalej. Dzień za dniem, dzień za dniem. Niemal dosłownie, bo tu nocy latem nie ma. Jedna nadesłana wiadomość zmienia wszystko.

Nic więcej nie zdradzę. Włączyłam go "na chwilkę", oderwałam się po dwóch godzinach. Obowiązkowy.

Nietykalni / Intouchables, reż. Olivier Nakache, Eric Toledano, Francja 2010

Potężna dawka optymizmu, tym skuteczniejsza, ze oparta na faktach. Do sparaliżowanego milionera, który poszukuje asystenta, trafia - właściwie przypadkiem - młody chłopak z ubogiej dzielnicy, który świeżo wyszedł z więzienia. Czy to wygląda na początek wspaniałej przyjaźni? Śmiech do łez. Polecam gorąco.
Na polskim plakacie tradycyjnie przesadzono z zachętami. Z drugiej strony - nieamerykańskie filmy na ogół trzeba reklamować mocniej, więc wybaczam.

4 kwietnia 2012

Królewna Śmieszka


Obrodziło nam w tym roku w kinach Śnieżkami. Czekam z utęsknieniem na wersję na poważnie "Snow White and the Huntsman" z Charlize Theron w roli macochy (premiera bodajże w dzień dziecka, chociaż po trailerze sądząc nie jest to najbardziej prodziecięcy film w historii). Tymczasem miałam okazję obejrzeć wersję komediową z Julią Roberts "Mirror mirror" (po polsku nudny tytuł "Królewna Śnieżka" zamiast "Lustereczko, lustereczko"). Ten dla odmiany nadawał się doskonale dla młodego widza - ale i dla starego był w sam raz :) Zresztą na seansie z napisami* o 20.30 szczęśliwie dzieci się nie uświadczy.

Bardzo sympatyczna komedia, ze świetnie dobranymi aktorami, ładna wizualnie i co najważniejsze - śmieszna. Do tego żarty były z poziomu POWYŻEJ pasa, co ostatnio zdarza się dziwnie rzadko. Nie jest to może śmiech do bólu brzucha i łez w oczach, ale widz (w tej roli ja) wychodzi z seansu w dobrym humorze, nucąc finałową piosenkę :)



Prześliczna Lily Collins w roli Śnieżki była doskonała - gdyby Disney ją znał, tak by ją właśnie narysował. Do tego Armie Hammer, czyli bliźniak Winklevoss z "Social Network" o upojnym głosie jako Książę i najlepszych siedmiu krasnali, jakich kiedykolwiek widziałam (w kinie, oczywiście ;) ). A i tak, moim zdaniem, show skradła Julie Roberts jako macocha - bardzo lubię tę aktorkę i jej zaraźliwy śmiech.

Reżyserem filmu jest Tarsem Singh, twórca cudownego "The Fall". Polecam.


* Stanowczo odmawiam oglądania filmów z dubbingiem. Podkładanie głosu pod Julię Roberts albo Hammera to zbrodnia, a do tego polski zwiastun miał w sobie jakieś 20% dowcipu oryginału.

30 marca 2011

Ojciec i syn

Mąż
Peter Karena i jego najstarszy syn, Llewelyn

"What I do for the living? I live for the living"

Peter Karena jest Europejczykiem, ale wychował się w Nowej Zelandii - w dzieciństwie został adoptowany przez Maoryską rodzinę. Jego przybrany ojciec nigdy nie zaakceptował go do końca i stosunki miedzy nim a Peterem są bardzo napięte. Jednak sam Peter jest wspaniałym ojcem dla własnych dzieci - a ma ich sześcioro. Jest dla mnie wręcz encyklopedycznym wzorem ojca - mądrym, silnym, kochającym. Potrafi zapewnić rodzinie byt, dostarczyć pożywienie, zbudować dom, okazać uczucia. Daje dzieciom wolność i miłość, uczy samodzielności.


Film jest dokumentem - twórcy przez cztery lata obserwowali i filmowali losy rodziny. Stworzyli fascynujący portret ludzi, którzy we współczesnym świecie nie zagubili tego co najważniejsze. Żyją w bliskim kontakcie z przyrodą i sobą nawzajem. Przedmioty materialne nie mają dla nich wielkiego znaczenia. Dają sobie radę nawet wtedy, gdy tracą dom (prawdopodobnie wskutek knowań ojca Petera). Kiedy im się przyglądałam czułam tęsknotę za takim życiem - za wypisaniem się z nieustannej gonitwy, która trwa we współczesnym świecie, znalezieniem swojego miejsca na ziemi i życiem według prostych zasad.


Poza tym, przyznaję, szalenie zazdroszczę takiego dzieciństwa dzieciom Petera. Ponieważ czasu się nie cofnie, mam nadzieję, że chociaż uda mi się stworzyć namiastkę takiego świata moim dzieciom.


This way of life
reż. Thomas Burstyn
Kanada, Nowa Zelandia 2009



Trailer dla chętnych.






Wdowiec
 

11-letni Boy także żyje w Nowej Zelandii, ale jego dzieciństwo różni się znacząco od świata rodziny Karena. Mieszka z młodszym bratem Rockym (który wierzy, że posiada supermoce), babcią, która się nimi opiekuje i rozlicznym kuzynostwem. Matka chłopców nie żyje, ojciec siedzi w więzieniu. Boy właściwie go nie zna, ale wierzy, że tata do niego wróci.


Czasem marzenia się spełniają... I podobno jest to takie chińskie przekleństwo... Alamein, ojciec chłopców, wraca do domu akurat pod nieobecność babci i przewraca życie dzieciaków do góry nogami. Idealizujący go Boy nie potrafi krytycznie ocenić jego poczynań - dla niego tata jest takim samym bożyszczem jak Michael Jackson (czy wspomniałam, że akcja toczy się w latach 80.?). Zresztą chłopiec kłamie tak dobrze, że nawet siebie samego potrafi długo oszukiwać...


The Boy to komedia wyciskająca łzy z oczu albo dramat z przymrużeniem oka - ja szlochałam pod koniec jak głupia. Nie jest to smutny film, ale silnie działa na emocje (Amerykanie mogli by się na tym przykładzie uczyć, jak wywoływać łzy bez choćby grama patosu). Całość jest naprawdę świetna i fenomenalnie zagrana. Dzieciaki zasłużyły na wszystkie filmowe nagrody świata, a Taika Waititi (reżyser, scenarzysta i aktor grający ojca dzieci) jest tak przekonujący w swojej roli, że wręcz nie potrafię go sobie wyobrazić jako dojrzałego odpowiedzialnego człowieka. Gorąco polecam.

The Boy
reż. Taika Waititi
Nowa Zelandia 2009



Trailer dla chętnych.







Rozwodnik

 
Pewnego razu piękna Włoszka spotkała nie mniej urodziwego Meksykanina (wyglądającego jak skrzyżowanie latynoskiego Jezusa i pirata z Karaibów). Roberta i Jorge zakochali się w sobie, pobrali, spłodzili syna. I wszystko byłoby pięknie, gdyby wkrótce nie odkryli, że więcej ich dzieli niż łączy, a ich wizja przyszłości znajduje się na przeciwległych biegunach. Po kilku latach separacji zdecydowali się na ostateczne rozstanie. Roberta postanowiła wrócić wraz z synkiem do Rzymu. Jorge, który przekładał życie bliskie naturze nad uroki cywilizacji, zdecydowany był zostać.

Tak mogłaby się zaczynać opowieść o ostrej walce o dziecko toczonej przez rodziców, ze wszystkim obrzydliwymi zagrywkami... Na szczęście, mimo rozczarowania wspólnym życiem, Jorge i Roberta nie znienawidzili się i nie postanowili walczyć ze sobą. Uznali filozoficznie, że widocznie przeznaczone im było się spotkać właśnie po to, żeby stworzyć tak cudowne dziecko, jak ich synek Natan.


Przed wyjazdem Natana z matką do Europy, Jorge zabrał małego na wyprawę, by pokazać mu część jego dziedzictwa. Na rafie koralowej, w drewnianym domu na palach wyrastających wprost z Morza Karaibskiego, z krokodylem przepływającym obok - to chyba najbardziej niezwykłe wakacje na jakie może liczyć kilkulatek.



Kolejny magiczny dokument, pokazujący życie w symbiozie z dziką przyrodą, a jednocześnie hymn na cześć miłości ojcowskiej. Możemy obserwować ją w dwóch przejawach - relacji Jorge ze swoim ojcem i jego relacji z Natanem.

To białe to dziki ptak, którego Jorge i Natan oswajają

Ten film najmocniej uzmysłowił mi rolę, jaka może odegrać ojciec w życiu dziecka - pokazując mu świat, oswajając z niebezpieczeństwem. Moja kobieca natura podczas oglądania podszeptywała mi nieustannie - przecież coś go ugryzie w te bose stópki, ukąsi go jakiś wąż, pożre krokodyl, wypadnie z tej łodzi, ten ptak go zaraz dziobnie, ten dom nie ma żadnej barierki, on zleci do wody itp. itd. (Ile znacie kobiet, które uczyłyby dziecko pływać na środku morza?  I jakbyście się zachowały, gdyby podpływał do niego krokodyl? Taka już chyba natura matki, żeby we wszystkim wypatrywać najpierw ewentualnego zagrożenia dla potomstwa.)

Nie muszę chyba dodawać, że dzieciak przeżył, cały, zdrowy i szczęśliwy.




Piękny film, spokojny, wręcz medytacyjny, a jednak nie sposób się od niego oderwać.

Alamar (Nad morzem)
reż. Pedro González-Rubio
Meksyk 2009


Trailer dla chętnych







W obu dokumentach bardzo podobał mi się sposób wychowywania dzieci. Nikt z dorosłych nie organizował im czasu - dzieciaki zajmowały się same sobą, bawiły z innymi dziećmi i pomagały dorosłym. I nie marudziły, że muszą im pomagać - raczej były z tego dumne, uznając to za wyróżnienie. Stare, dobre zapomniane relacje. Może to klucz do tego, by dziecko czuło się kochane i zadbane, nie uważając zarazem, że jest pępkiem wszechświata.

18 stycznia 2011

Niegrzeczne dziewczynki z St. Trinian's

Oto niespodzianka! Sięgnęłam po dwuczęściową komedię dla nastolatek "Dziewczyny z St. Trinian", oczekując płytkiej rozrywki. (Mam słabość do filmów o pensjach dla dziewcząt, a ze względu na nadmiar pracy intelektualnej ostatnimi czasy ciągnie mnie w kierunku relaksu, który nie przemęcza szarych komórek - aż wstyd się tak publicznie przyznawać, jeszcze ktoś przeczyta). Rozrywkę otrzymałam, nie bardzo głęboką, ale przy okazji dowiedziałam się, że mam do czynienia ze zjawiskiem, które w Anglii ma kilkudziesięcioletnią tradycję. No, to postanowiłam się z Wami podzielić, a co! Nie będę taka samolubna :)


Dziewczęta z pensji St. Trinian nie są wytworem ostatnich lat, wbrew temu, co mi się wydawało. Narodziły się w głowie brytyjskiego rysownika Ronalda Searle'a, który w latach 40. stworzył serię absurdalnych komiksów o niegrzecznych uczennicach z wyjątkowo nieortodoksyjnej szkoły.


Bardzo szybko małe potwory ze szkoły St. Trinians wymknęły się twórcy spod kontroli i opanowały społeczeństwo angielskie niemal jak potteromania.

W 1954 r. powstała pierwsza ekranizacja "The Belles of St. Trinian's", w której podwójną rolę ekscentrycznej dyrektorki szkoły i jej brata zagrał mężczyzna - Alistaire Sim (co stało się tradycją - w ostatniej ekranizacji obie role zagrał Rupert Everett). Za nim poszły kolejne: "Blue Murder at St. Trinian's" (1957), "The Pure Hell of St. Trinian's" (1960), "The Great St. Trinian's Train Robbery" (1966) i "The Wildcats of St. Trinian's" (1980). Nie tracę nadziei, że uda mi się je obejrzeć.


Bardziej współczesne ekranizacje powstały całkiem niedawno - pierwsza część w 2007 r., druga w 2009. Reżyserii podjął się nie byle kto, bo Oliver Parker, który wcześniej ekranizował Szekspira ("Otello") i Oskara Wilde'a ("The importance of being earnest", a całkiem niedawno "Dorian Gray"). Odszedł dość daleko od pierwowzoru, wyraźnie uwspółcześniając treść - fabuła ma niewiele wspólnego z komiksem Searle'a. W jego szkole St. Trinian można spotkać reprezentantki wszystkich młodzieżowych subkultur, od przysłowiowych "blondynek", przez gotyckie wersje emo, po zapaleńców ekologicznych. Rupert Everett grający dyrektorkę szkoły - Camillę Fritton, wyraźnie wzorował się na Camilli Parker-Bowles. Dyrektorka jest zreszta uwikłana w romans z pierwszym mężem Wielkiej Brytanii - nie, nie księciem, ale premierem, granym przez Colina Firtha (ten film musiałam zresztą obejrzeć również dla niego).


Dziewczęta z St. Trinian piją, biją, demolują, kradną, pędzą bimber, który potem sprzedają oraz uczą się radzić sobie w życiu, wykorzystując wszystkie swoje atuty (cielesne też).  Nauczyciele z dyrektorką na czele to zbiór niepoprawnych ekscentryków, którzy bynajmniej nie próbują temperować wychowanek (naiwni nosiciele kaganka oświaty szybko rezygnują z pracy). Kiedy pojawiają się kłopoty, uczennice stają jednak murem za szkołą. W pierwszej części muszą uratować szkołę od bankructwa, w drugiej - pomagają dyrektorce odnaleźć legendarny skarb Frittonów.


Przez film przewijają się młode gwiazdki, w tym Gemma Arterton, która w wydaniu chanelowskim prezentuje się znacznie lepiej niż jako księżniczka Tamina ("Książe Persji") oraz modelka Lily Cole ("Parnassus"). Na pierwszy plan wysuwa się Tallulah Riley (Mary z "Dumy i uprzedzenia"), a epizodycznie pojawia się ponoć Mischa Barton (nie zwróciłam uwagi).



Tych, którzy spodziewają się nieskomplikowanej komedii, uprzedzam, że jest to typowy przykład humoru brytyjskiego - mieszanka absurdu z dosłownością (i niech mi nikt nie mówi, że Monty Python to taki jest wyrafinowany i do dosłowności się nie zniża, bo obcinanie rąk i nóg, a następnie sikanie krwią z ran nie jest mu bynajmniej obce - pod tym względem St. Trinian to szczyt subtelności). Nie każdemu musi się podobać. Ja zostałam pozytywnie zaskoczona. Nie jest to arcydzieło, ale też nie udaje, że ma nim być. Poprawia humor oraz przekonuje, że kobieta może wszystko - posługując się bardzo różnymi sposobami. Piosenka przewodnia, wykonywana przez Girls Aloud, bardzo wpada w ucho (choć to muzycznie nie moja bajka), a tekst przyczepia się na stałe: "we are the best, so screw the rest, we do as we damn well please". Czasem człowiek ma ochotę wypisać sobie coś takiego na koszulce ;)




Uwaga - film jest całkowicie niepedagogiczny. Mnie nie zaszkodzi, ale kto go tam wie, jak wpłynie na młody umysł. Na wszelki wypadek nieletnim nie polecam. Reszcie - na własną odpowiedzialność. Sami wiecie, jaki macie poziom odporności na głupie komedie.

26 grudnia 2010

Będąc rzymskim patrycjuszem

Eduardo Mendoza
Niezwykła podróż 
Pomponiusza Flatusa

El asombroso viaje
de Pomponio Flato

tłum. Marzena Chrobak
Wyd. Znak 2009
ss. 144


To ziemia obiecana, przyjacielu poganinie. Ziemia Obiecana! 
Problem w tym, że nikt nie wie, na czym polega obietnica i kiedy się spełni.

W I w. n.e. w mieście Nazaret popełniono odrażającą zbrodnię - zamordowany został bogaty obywatel miasta, niejaki Epulon. Podejrzany został już ujęty i skazany na śmierć poprzez ukrzyżowanie. Dowody zbrodni mówią same za siebie, a nawet sam oskarżony nie zaprzecza zarzutom. Jednak jego małoletni syn nie wierzy w winę ojca i stara się za wszelką cenę wyjaśnić zagadkę śmierci Epulona zanim wyrok zostanie wykonany. W tym celu wynajmuje "prywatnego detektywa" - czyli tytułowego Pomponiusza Flatusa, rzymianina stanu ekwickiego, z zamiłowania filozofa, bawiącego przejazdem w mieście. 

Warto wspomnieć, że oskarżony to Józef, cieśla, prawy i rozsądny człowiek, któremu jedyne co można było dotąd zarzucić to pysznienie się nieudowodnionym pochodzeniem z rodu dawidowego. Jego małoletni syn nosi imię Jezus, a mieszkańcy miasta maja pewne wątpliwości co do jego rzeczywistego pokrewieństwa z Józefem. Autor zaś - to Eduardo Mendoza, a to oznacza, że książka nie jest zwykłym kryminałem, tylko lekko szaloną mieszanką historycznych realiów, kryminalnej intrygi, biblijnych przypowieści, greckich i rzymskich mitów oraz - nade wszystko - rubasznego poczucia humoru (patrz: żart o przelatywaniu od tyłu, który przewija się przez powieść jak refren).

Nie wszystkim odpowiada styl Mendozy - ja go uwielbiam. Wielbicielom trylogii o fryzjerze damskim gorąco polecam "Niezwykłą podróż...", ale resztę ostrzegam, że nie każdemu ten typ humoru przypadnie do gustu - niemniej spróbować warto. To nie jest głęboka lektura, cała powieść jest po prostu świetnym żartem, z mnóstwem odniesień do starożytnych i chrześcijańskich wierzeń, ze zdecydowanie nieczołobitnym podejściem do początków chrześcijaństwa i niepoprawnym politycznie podejściem do Żydów (i jeśli już o tym mowa,  także do Greków, Rzymian i wszystkich innych nacji, łącznie z własną), ale i ze sprawnie poprowadzoną intrygą oraz uczciwie oddanymi realiami opisywanych czasów. Podsumowując, dobra zabawa.

20 września 2010

Jak znaleźć męża?


Recepta jest prosta, trzeba ją tylko znać, bo samemu wymyślić nie da rady. Na szczęście mamy jednak sporo amerykańskich komedii romantycznych, na których możemy się podszkolić. (Uwaga - jeśli jesteście zaręczone i wydaje Wam się, że nie musicie szukać, mylicie się. Narzeczony nigdy nie jest Tym Jedynym. NIGDY.)

A więc do dzieła:

1. Należy mieć dobrze płatny zawód. Bez tego realizacja kolejnych punktów może być utrudniona.

2. Trzeba zachowywać się adekwatnie do swojej pozycji zawodowej, tzn. arogancko i wyniośle (ostatecznie da się i bez tego, ale to ubarwia poszukiwania). Dobrze podkreślać to strojem nieadekwatnym do sytuacji, ale pasującym do biura (szpilki na dalekie trasy - niezbędne).

3. Konieczna jest podróż do Europy, w ostateczności tak daleko, jak się da (Alaska), tak by znaleźć się w środowisku ludzi zachowujący się zupełnie anormalnie (a to przesiadujących w barach przesądnych staruszków, a to gadatliwych maniaków wina i spaghetti, a to przesadnie zżytych rodzin). Uwaga, wybieramy tylko kraje z odpowiednimi widokami, na tle których możemy się romantycznie upozować.
4. Na miejscu trzeba znaleźć odpowiedniego mężczyznę, to znaczy takiego, który na pierwszy rzut oka budzi w Nas nieodpartą agresywną antypatię i vice versa, ale za to jest przystojny. (Jeśli ma się takiego pod ręką w miejscu zamieszkania, można wyjechać od razu z nim - to zaoszczędza czas.)


5. Z tymże niesympatycznym typem należy już tylko zjeść beczkę soli i miłość sama się pojawi (wspólne podróże, zmagania z pogodą lub rodziną sprawdzają się najlepiej) - odrzucicie (obydwoje) swoje odrażające powłoki i na wierzch wypełźnie najbardziej czuła cząstka Waszej natury.
 

6. Jeśli tylko zostawicie nowo odnalezionego wybranka samego, z pewnością natknie się gdzieś na swoją byłą narzeczoną. Mimo to zostawianie jest sugerowane - to pozwoli mu odkryć jak szaleńczo Was kocha.

7. A potem już żyjecie długo i szczęśliwie.
Proste prawda?

Te nie-tak-oczywiste prawdy odkryłam, dzięki zapoznaniu się z trzema filmami: 

Listy do Julii / Letters to Juliet, 2010
reż. Gary Winick 


Oświadczyny po irlandzku / Leap year, 2010
reż. Anand Tucker 


Narzeczony mimo woli / Proposal, 2009
reż. Anne Fletcher











I hej, wiecie co? Mam gdzieś, że pełno tam było schematów i stereotypów. Dobrze mi się te filmy oglądało. Nie oczekiwałam cudów, chciałam, żeby było ciepło, krzepiąco i ładnie. I było. Na chandrę, polecam.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...