Pokazywanie postów oznaczonych etykietą baśń. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą baśń. Pokaż wszystkie posty

2 czerwca 2012

Królewna w zbroi

Kto by pomyślał, że można bajkę o Królewnie Śnieżce oglądać z zapartym tchem? Rewelacyjna adaptacja. Tyle chciałam powiedzieć.


No dobra, nie będę taka, powiem więcej.

Podczas szczególnie ciężkiej zimy mała królewna Śnieżka traci ukochaną matkę. Wkrótce potem tajemnicza armia atakuje królestwo. Ojciec Śnieżki pokonuje wroga, ale jednocześnie spotyka tajemniczą piękność, która oszałamia go do tego stopnia, że natychmiast czyni ją swoją drugą żoną. Tym samym podpisuje na siebie wyrok śmierci. Jego córka znajdzie się w szponach macochy, okrutnej i nieszczęśliwej zarazem kobiety, opętanej myślą o wiecznej młodości i przekonanej, że tylko nieskazitelna uroda da jej szczęście. Przez wiele lat więziona, królewna ucieka. Jej tropem, do Mrocznego Lasu, zostaje wysłany znający tamte okolice łowca (nader przystojny). Jednocześnie pewien książę, przyjaciel Śnieżki z dzieciństwa, wyrusza jej na pomoc.


Mamy złą macochę, piękną niewinną królewnę, przystojnego i szlachetnego księcia, zaczarowane lustro, siedmiu krasnoludków oraz bonus w postaci Chrisa Hemswortha. Z wyjątkiem tego ostatniego wszystkie elementy zgodne są ze starą baśnią, a jednak twórcom udało się uzyskać całkiem nową, świeżą jakość. Film utrzymany jest w konwencji mrocznego fantasy, zdecydowanie nie nadaje się dla dzieci. Śnieżka nie jest już bierną dzieweczką, która pierze krasnoludkom gatki i czeka na wybawienie. Czuje się odpowiedzialna za swój lud, gnębiony przez złą Królową, i jest dla niego gotowa poświęcić życie. Szczęśliwie, w tej bajce nie chodzi o to, z kim się Śnieżka chajtnie na końcu. A mamy dwóch przystojniaków, więc żywiłam pewne obawy co do intensyfikacji romansowych dramatów. Na szczęście niesłusznie.

Charlize Theron, grająca macochę, jest fantastyczna - piękna i zła, właśnie taka, jaka powinna być. Miłym zaskoczeniem była Kristen Stewart. Przyznaję, że po obejrzeniu "Zmierzchu" miałam jak najgorsze przeczucia do obsadzenia jej w roli Śnieżki. Na szczęście okazało się, że panna Bella ma cały arsenał min, a ponieważ rola nie wymagała rozdawania uśmiechów na prawo i lewo*, pasowała do niej doskonale. Sama się dziwię, że to piszę, ale nie zamieniłabym jej na inną. O Chrisie Hemsworthie nawet nie będę wspominać, bo po "Thorze" jestem gotowa oglądać go we wszystkim. Poza tym - doskonała i dopracowana scenografia, przepiękne plenery, nieprzesadzone efekty specjalne, świetna muzyka. Po obejrzeniu zwiastuna obawiałam się, że wszystkie najlepsze momenty zostały już w nim pokazane - jak to często się zdarza w średnich filmach. Okazało się jednak, że był to tylko niewielki ułamek. Z nielicznych minusów - uważam, że mogli sobie darować słodkookie elfy i milusie zwierzaczki o futrzanych pupkach w zaczarowanym lesie, ale malutko ich, więc nie razi to jakoś bardzo.


Chyba już zgadujecie, że uważam ten film za najlepsza filmową bajkę ever. Gorąco zachęcam do obejrzenia.

 
 
* Ta aktorka z założenia się nie uśmiecha. Czasem jej trochę kąciki warg drgną. Ale tylko trochę.

20 maja 2012

Opowieść o perskich dywanach

Najpierw nie było, a potem było. Przed Bogiem nie było nikogo.

Anita Amirrezvani
Krew Kwiatów
The Blood Of Flowers, tłum. Jarosław Skowroński
Wyd. Cyklady 2007
ss. 440














Od tych słów zaczynają się perskie opowieści, to odpowiednik naszego "dawno dawno temu".

Lata 20. XVII w., kometa widoczna nad Iranem zwiastuje ponure wydarzenia. Wyraźne piętno odciśnie na życiu 14-letniej bohaterki. To miał być jej szczęśliwy rok, rodzice planowali wydać ją za mąż. Niestety - ojciec ginie tragicznie, ona i matka zostają bez  środków do życia i muszą przenieść się z rodzinnej wsi do wielkiego, hałaśliwego i całkiem obcego miasta, Isfahanu, pod opiekę nieznanego stryja i jego niezbyt przyjaznej żony. Bez ojca, zmuszona do upokarzającego, tymczasowego kontraktu małżeńskiego, nasza bohaterka odkrywa powoli, że własne szczęście zależy od niej samej. Zanim (jeśli w ogóle) je osiągnie zmuszona będzie jednak przeżyć wiele...

Rzadko się zdarza, żebym dobierała lektury po okładce, ale ta urzekła mnie kolorystyką (chociaż mój biblioteczny egzemplarz miał całkiem wytarte literki). Zresztą lubię opowieści z Bliskiego Wschodu, pachnące kawą i dymem z nargili, przeplatane tymi przedziwnymi wschodnimi baśniami, w których mnożą się nieprawdopodobieństwa, a nie sposób dopatrzeć się morału. "Krew kwiatów" wpasowuje się w ten schemat doskonale - historia głównej bohaterki uzupełniana jest legendami opowiadanymi przez jej matkę (z wyjątkiem dwóch wymyślonych przez pisarkę, reszta legend jest autentyczna), a zamiast nargili mamy - równie egzotyczne - perskie dywany. Bohaterka - celowo bezimienna* - ma dar umiejętnego tkania jedwabnych dywanów, z których wyplatania słynął Isfahan. Ten talent, który ma szansę rozwijać pod okiem stryja, mistrza w tej dziedzinie, stanie się jej błogosławieństwem.

O sztuce wyplatania perskich dywanów dowiedziałam się z tej powieści całkiem sporo. O XVII-wiecznym Iranie tez co nieco - książka powstawała przez 9 lat, a autorka starannie przeszukiwała źródła, więc wierzę, że odmalowała wiernie tamte czasy. Moja wiedza nie pozwala mi tego zweryfikować. Sama historia była zajmująca i wytrwale kibicowałam bohaterce. Mimo wszystko jednak, nie potrafię się tą powieścią zachwycić. Niby wszystko było w porządku, brak wyraźnych wad. Jednak cala historia zlewa mi się w jedno z wieloma podobnymi, mówiącymi o ciężkim losie kobiety w kulturze islamu. Bohaterka co prawda nieco inna, bo walczy o własny los (wydawała mi się zresztą w tym zbyt współczesna), ale nie z tych, które głęboko zapadają w serce czytelnika. Podejrzewam, że za tydzień nie będę już pamiętać tej książki.

Podsumowując, polecam zainteresowanym tematem. Ładna lektura, ale nie obowiązkowa.

* Autorka nie podała imienia bohaterki w hołdzie anonimowym mistrzom sztuki tkania dywanów. Dywany przeżyły swoich twórców. Tylko najwięksi otrzymywali od szacha pozwolenie na wplecenie swojego miana w tkane dzieła.

4 kwietnia 2012

Królewna Śmieszka


Obrodziło nam w tym roku w kinach Śnieżkami. Czekam z utęsknieniem na wersję na poważnie "Snow White and the Huntsman" z Charlize Theron w roli macochy (premiera bodajże w dzień dziecka, chociaż po trailerze sądząc nie jest to najbardziej prodziecięcy film w historii). Tymczasem miałam okazję obejrzeć wersję komediową z Julią Roberts "Mirror mirror" (po polsku nudny tytuł "Królewna Śnieżka" zamiast "Lustereczko, lustereczko"). Ten dla odmiany nadawał się doskonale dla młodego widza - ale i dla starego był w sam raz :) Zresztą na seansie z napisami* o 20.30 szczęśliwie dzieci się nie uświadczy.

Bardzo sympatyczna komedia, ze świetnie dobranymi aktorami, ładna wizualnie i co najważniejsze - śmieszna. Do tego żarty były z poziomu POWYŻEJ pasa, co ostatnio zdarza się dziwnie rzadko. Nie jest to może śmiech do bólu brzucha i łez w oczach, ale widz (w tej roli ja) wychodzi z seansu w dobrym humorze, nucąc finałową piosenkę :)



Prześliczna Lily Collins w roli Śnieżki była doskonała - gdyby Disney ją znał, tak by ją właśnie narysował. Do tego Armie Hammer, czyli bliźniak Winklevoss z "Social Network" o upojnym głosie jako Książę i najlepszych siedmiu krasnali, jakich kiedykolwiek widziałam (w kinie, oczywiście ;) ). A i tak, moim zdaniem, show skradła Julie Roberts jako macocha - bardzo lubię tę aktorkę i jej zaraźliwy śmiech.

Reżyserem filmu jest Tarsem Singh, twórca cudownego "The Fall". Polecam.


* Stanowczo odmawiam oglądania filmów z dubbingiem. Podkładanie głosu pod Julię Roberts albo Hammera to zbrodnia, a do tego polski zwiastun miał w sobie jakieś 20% dowcipu oryginału.

13 marca 2012

O dobrych i złych bajkach

Trafiłam w necie na ciekawy wywiad z panią socjolog dr hab. Joanną Mizielińską na temat tego, jakie bajki czytać dzieciom. Wywiad można znaleźć TU. I mam mieszane uczucia. Rozumiem argument o Calineczce:

"...Calineczkę ciągle ktoś zmusza do małżeństwa: najpierw syn ropuchy, potem chrabąszcz, wreszcie kret. A gdy na końcu znajduje swego księcia, od razu rzuca się w jego ramiona.
- Mimo że on błyskawicznie przemianowuje ją na Maję, gdyż jej stare imię jego zdaniem jest brzydkie. Od razu też Calineczka przyjmuje warunki przyszłego męża: dostaje skrzydła (bo jej ukochany je nosi) i musi się przeprowadzić tam, gdzie on mieszka, bardzo daleko od swojego kraju (...)"

No, rzeczywiście, zły wzór dla dziewczyny, podobnie jak wszystkie te kopciuszki, śpiące królewny i inne Śnieżki piorące gacie bandzie krasnali. Nie wspominając o masochistycznej Małej Syrence, która dla mężczyzny oddaje własny głos i zgadza się na nieustanny ból przy chodzeniu. Kiedy pomyślę o czytaniu tych bajek własnych dzieciom, zaczynam się wahać. A jednak - ja sama się na nich wychowałam. Bardzo wcześnie nauczyłam się czytać, pod ręką miałam pełen wybór literatury, swobodnie przeplatałam mity greckie, polskimi legendami o Halszkach zamurowywanych w wieży i klasycznymi baśniami Perraulta, braci Grimm i Andersena. Rodzice nie cenzurowali moich lektur, właściwie nie kontrolowali tego, co czytam. I wyrosłam na całkowicie normalną kobietę (tak sobie pochlebiam ;) ), która nie czekała na księcia z założonymi rączkami z nadzieją, że ją na swoim białym rumaku uwiezie prosto w nowe życie. Nawet tak dosyć feministycznie wyrosłam i człowieka oceniam po wartości, a nie płci.

Dlatego zastanawiam się, czy naprawdę należy dokonywać selekcji lektur własnych dzieci  podtykać im tylko te poprawne? A może każdą bajkę okraszać umoralniającym kazaniem? Czy to jednak nie odbierze czytaniu magii? Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, żeby dziecko nie znało Kopciuszka czy Calineczki, bo to postaci mocno zakorzenione w europejskiej kulturze i  mnóstwo innych dzieł, nawet kierowanych do dorosłych, zawiera odniesienia do postaci z baśni.

Jak myślicie? Czytacie własnym dzieciom wszystko czy zwracacie raczej uwagę na zalety wychowawcze?

Calineczka według Eugenio Recuenco

25 października 2011

Wygnańcy

Mam problem z oceną Półksiężyca. Z jednej strony brnęłam przez niego z mozołem, z drugiej - byłam pod wrażeniem wspaniałego stylu Autorki, pięknego języka, umiejętności doskonałego odtworzenia realiów. Bohaterowie wydawali się żywi, miejsca akcji dawało się "zobaczyć", a od opisów jedzenia szalały ślinianki.

Zaczynając od okładki - znajduje się na niej porównanie do filmu "Czekolada" (tak, wydawcy uwielbiają porównania - jeśli im wierzyć, nikt już nie pisze rzeczy świeżych i oryginalnych, każdy jest "drugim pisarzem X", a jego książka jest "taka, jak książka Y"). Nie mam pojęcia, dlaczego wydawcy postanowili porównać Półksiężyc do filmu "Czekolada", a nie do książki J. Harris (chociaż żywię złośliwe podejrzenie, że ludzie tam pracujący nie czytają i nie wiedzieli, że "Czekolada" jest ekranizacją powieści). Rzeczywiście, film i książka bardzo się różnią, ale tym bardziej twierdzę, że Półksiężyc, jeśli już, to znacznie bardziej przypomina książkową Czekoladę. Film był pozytywną bajką o czekoladowej wróżce, podczas gdy książka była dużo poważniejsza, smutniejsza, o melancholijnej atmosferze, która właśnie bardzo przypominała Półksiężyc.

Moje prywatne skojarzenia to jeszcze Zupa z granatów - ze względu na tematykę imigracji z krajów islamskich na tzw. Zachód (ale u Mehran to była prosta bajka, podczas gdy to, co opisuje Abu-Jaber, wydaje się prawdą), oraz Hakawati - ze względu na opowiadaną przez stryja bohaterki baśń, która przeplata cały watek współczesny (tych, którzy polegli w starciu z nieziemską - nomen omen - liczbą dżinów w Hakawatim mogę pocieszyć, że bajka stryja jest dużo bardziej przystępna i stanowiła moją ulubioną część książki).

Sirine ma trzydzieści dziewięć lat i mieszka ze swoim stryjem w Los Angeles, w arabskiej dzielnicy. Z pochodzenia jest pół-Irakijką, ale wychowała się w Ameryce, a jej rodzice zginęli, kiedy była dzieckiem. Pracuje jako szef kuchni w libańskiej restauracji, ulubionym miejscu wszystkich studentów z Bliskiego Wschodu. Nigdy nie wyszła za mąż, chociaż nigdy też nie była samotna. Teraz jednak na jej drodze staje przystojny Irakijczyk, wykładowca literatury, Hanif...
Nie, to nie będzie książka o problemach romansowych.
Hanif jest imigrantem "przymusowym". Opuścił Irak, bo to była jedyna jego szansa na przeżycie (akcja rozgrywa się w czasach, gdy w Iraku rządził Saddam Husajn). Chociaż od 20 lat mieszka w USA, nie przestał czuć się Arabem. Tu wreszcie dochodzimy do clou.

Półksieżyc to książka o tożsamości narodowej. O jej utracie i szukaniu, świadomie albo nie, o poczuciu przynależności i wykluczenia. To obraz ludzi wychowanych w konkretnej kulturze i religii, którzy - nie zawsze dobrowolnie - trafiają do innego świata i muszą podjąć decyzję o asymilacji, o tworzeniu sobie własnego małego państwa wewnątrz innego państwa, gdzie będą mogli pielęgnować własne tradycje, lub też o życiu w zawieszeniu - czasem aż do końca. Sama Autorka przyznaje w wywiadach, że temat wygnania jest jej literacką obsesją.

Półksiężyc jest niezwykle zmysłowy jako opowieść o miłości (romans w wydaniu bliskowschodnim nie polega na jak najszybszym podrywie), a opisy uczucia są prawdopodobnie najbardziej prawdziwymi, jakie dotąd czytałam. Zmysłowe jest również i jedzenie - kuchnia arabska i perska, której w książce mnóstwo, jako że Sirine pracuje gotując, ma tak wyraziste smaki i aromaty, że wydawały się przenikać nawet papierowe karty książki. Opisy są niepospolite, bliższe obrazom: "A za tym wszystkim Camille znalazła połyskliwego i spoconego, gładkiego i aksamitnego, czarnego jak onyks i tłustego jak niemowlę bakłażana" (s. 208). Opisy życia arabskich i perskich imigrantów są doskonałym źródłem wiedzy, znacznie lepiej rozumiem teraz, jak to jest żyć, będąc wyrzuconym poza nawias własnej kultury.

Doceniam to wszystko, ale muszę zaznaczyć, że przez pierwszą część (książka podzielona jest na dwie, pierwsza zajmuje ponad połowę objętości) nudziłam się, czytając. Zabrakło w akcji czegoś, co by mnie przyciągało i kazało kontynuować lekturę. Rozmowy o tożsamości i zagubieniu są bardzo interesujące, ale same rozmowy przez prawie 300 stron to nieco za mało, jak na moją cierpliwość. Czytałam dla pięknego języka, dla uroczej postaci stryja Sirine (mój ulubieniec w tej powieści) i w celach poznawczych, ale z mieszanymi uczuciami. Na szczęście druga część znacznie przyspiesza - pochłonęłam ją "na raz". Nie tylko więcej się tu dzieje, ale także to, co się dzieje, wzbudziło u mnie emocje, a nie tylko chłodne zainteresowanie. Przyznaję, że po skończeniu drugiej części moja ocena książki jako całości była znacznie lepsza niż po przeczytaniu tylko pierwszej. Do tego stopnia, że książka zajęła miejsce na półce, bo nie mam się ochoty z nią rozstawać. Dlatego z czystym sumieniem mogę ją polecić jako książkę wartą uwagi.

Autorka ma u mnie plus za cudne imiona psów: Król Babar i Napoleon Tu Był.


Cytaty:

o arabskim imperium:
"Opowieść, w którą nie uwierzysz, brzmi tak: Było kiedyś arabskie imperium, które panowało nad światem. Wspaniałe Imperium Abbasydów władało od ósmego do trzynastego wieku - przez pięćset lat. A Bagdad był jego niebiańską stolicą. Teraz mrugnij: minęło siedem albo osiem stuleci i świat obrócił się do góry nogami, jak to ma  w zwyczaju. Imperium Abbasydów rozpłynęło się. Ale niektórzy Arabowie maja długą, długą pamięć i wierzą, że pewnego dnia zostanie im zwrócony świat razem z całą zawartością. Większość pozostałych Arabów zadowoliłaby się tym, by mieć odrobinę spokoju, mniej walk na podwórku, żeby w ogóle zatrzymać to podwórko i tak dalej. I są jeszcze Arabowie przekonani, że czegokolwiek by pragnęli - czy to jest cały świat, czy trochę spokoju i ciszy - Ameryka robi wszystko, żeby tego nie dostali." (s. 183)

o typowej arabskiej opowieści, snutej przez stryja Sirine:
"To nie jest historia, która sie zaczyna w jednym miejscu i zmierza prosto do drugiego. Ta opowieść wędruje i wędruje. I jest całkowicie pozbawiona morału. To niepouczająca opowieść. Możesz ją na chwilę odwiedzić albo iść wypić kawę na podwórku i popatrzeć na zięby. To też przyjemne" (s. 241)

o jedzeniu i miłości (zdanie Sirine):
"...jedzenie jest lepsze od miłości, pewniejsze, wierniejsze, bardziej satysfakcjonujące i wzbogacające. Póki może się zatracić w rytmie obierania cebuli, jest pełna i całkowita. Póki umie gotować, będzie kochana." (s. 234)

Diana Abu-Jaber
Półksiężyc
Zysk i S-ka, 2005
s. 428

Diana Abu Jaber urodziła się w stanie Nowy Jork i mieszkała tam do siódmego roku życia, gdy wraz z rodziną przeniosła się na dwa lata do Ammanu. Ojciec Diany jest Jordańczykiem, matka Amerykanką. Od tej pory pisarka żyje pomiędzy Ameryką i Jordanią. Obroniła doktorat z literatury angielskiej na uniwersytecie stanowym w Nowym Jorku, nauczała literatury i twórczego pisania na Uniwersytecie Michigan, Uniwersytecie Oregon i UCLA. (biogram stąd)
Jej debiut literacki Arabian Jazz nie został opublikowany w Polsce. W Wydawnictwie Czarne mają się natomiast ukazać wspomnienia Abu-Jaber pt. The Language of Baklava.

19 września 2011

Wpadłam na chwilę

Recenzji dziś jeszcze nie będzie, ale że się stęskniłam, to zamieszczam wygrzebane z netu informacje filmowo-ekranizacyjne, które mnie bardzo cieszą.

1. Igrzyska śmierci (The Hunger Games) na podstawie powieści Suzanne Collins trafią na ekrany podobno w marcu przyszłego roku. Zdjęcia obiecujące - oby tylko nie wyszedł z tego drugi Zmierzch, czyli smętna dziewoja i dwóch konkurentów do ręki. (Krótki zwiastun tu.)

Katnis (Jennifer Lawrence)
Peeta (Josh Hutcherson)
Katniss i Gale (Liam Hemsworth)


2. Peter Jakcson z kolei kręci właśnie Hobbita (The Hobbit: An Unexpected Journey), czyli ksiażkowy prequel do Władcy Pierścieni. Chociaż powieść ta podobała mi się mniej niż Władca..., to bardzo chętnie obejrzę ją na dużym ekranie. Film podobno ma się składać z dwóch części, a do kin zawita dopiero w grudniu 2012.

Martin Freeman jako Bilbo Baggins




3. Szykuje się nowa ekranizacja bajki o Królewnie Śnieżce - Snow White and the Huntsman. Zainteresowałam się, bo autorem zdjęć jest Greg Fraser, czarodziej obiektywu z Jaśniejszej od gwiazd Jane Campion. Obsada też niczego sobie, chociaż nie jestem wielbicielką wampirzej Kristen-mam-tylko-dwie-miny-Stewart. Premiera w dzień dziecka 2012.

26 kwietnia 2011

Tajemnica w ogrodzie

Przykro mi to mówić, ale "Zapomniany ogród" zostanie i przeze  mnie zapomniany szybko. Uwielbiam książki o mrocznych rodzinnych sekretach, odkrywanych po latach, o grzebaniu w papierach i sekretach ukrytych na tajemniczych strychach w zakurzonych kufrach. Liczyłam, że ta powieść będzie w sam raz pasować do tego profilu - i niby pasowała, ale... No, zgrabne czytadło to jest, ale nic ponadto. Zachwyciło moja siostrę i mamę, na blogach tez czytałam pochwały, a ja się wyrodziłam. Trudno.

Akcja książki jest zagmatwana i ciężko ją dokładnie streścić. Zasadniczo bohaterkami są jednak trzy kobiety: Eliza Makepeace, żyjąca na początku XX w. autorka baśni, Nell - która z niewyjaśnionych przyczyn jako czterolatka znalazła się samotnie na statku płynącym do Ameryki i po latach szuka swoich korzeni oraz żyjąca współcześnie wnuczka Nell, Cassandra, która próbuje rozwikłać tajemnicę pochodzenia babki. Akcja toczy się w Australii, Ameryce i Anglii, na zmianę współcześnie, w latach 70. oraz na początku XX wieku.

Główne zarzuty:

Przede wszystkim - papierowe postacie, całkiem jednowymiarowe, albo dobre, albo złe. Na jednej szali mamy więc bezwzględną Adelinę, okrutną panią Swindell i obleśnego brata Georgiany, na drugiej wrażliwą Cassandrę, utalentowaną Elizę i zagubioną Nell. Wszystkie dobre bohaterki są rzecz jasna śliczne jak obrazek. Trochę się odróżnia Rose, kuzynka Elizy, chociaż nie tyle głębią charakteru, co jego brakiem - w budowie tej postaci nie było żadnej spójności, zmieniała się diametralnie w zależności od potrzeb akcji. We współczesnej części historii Cassandra i Nell podczas prób rozwikłania tajemnicy na swojej drodze spotykają wyłącznie dobrych ludzi, którzy kibicują ich poszukiwaniom, a do tego obdarzeni są słoniową pamięcią - zdrowy kornwalijski klimat, jak widać, zapobiega sklerozie wśród staruszków...

Po drugie - zabrakło mi doskonale oddanych realiów i atmosfery, tak jak to miało miejsce w "Domu w Riverton" tej samej Autorki. Z pewnością Kate Morton poparła swoją twórczość badaniami nad epoką, ale jakoś nie było tego widać w książce. Rzeczywistość jak z Harlequina - posiadłość plus damy w kapeluszach albo brudna i niebezpieczna uliczka w londyńskich slumsach to takie dwie "wyspy" całkowicie odizolowane od reszty świata, a wokół nicość. Może przez to, że dopiero co czytałam rewelacyjną "Wojnę wdowy" teraz, przez porównanie, czułam sztuczność tego świata. Początek był jeszcze niezły, ale im dalej, tym słabiej.

Po trzecie - ta sama wada, co w "Domu w Riverton" - rozwlekłość. Ostatnią ćwiartkę książki przelatywałam wzrokiem, byle skończyć, chociaż zakończenia i tak się domyśliłam wcześniej.

Wreszcie po czwarte - cudowne i porywające baśnie Elizy Makepeace, którymi przeplatana jest powieść i nad którymi pieją z zachwytu bohaterowie. Czy tylko ja odniosłam wrażenie, że nic w nich nadzwyczajnego nie ma, zero subtelności, poetyckości, magii? Rozumiem, czemu służyły w powieści, były ukrytym zapisem rzeczywistości itd., ale nie wystarczy powiedzieć, że coś jest cudowne, żeby rzeczywiście takim było.

Ogólnie, była to całkiem niezła książka do przeczytania w nudny dzień, spędzony w łóżku z lekką temperaturą i bolącym gardłem - dzięki jej objętości zagospodarowałam nią wiele godzin. Na tyle niewymagająca umysłowo, że nie męczyła w chorobie, oraz na tyle ciekawa, że chciało mi się dalej przewracać strony. To jednak, co po sobie pozostawiła, to głównie wrażenie zmarnowania dużej ilości czasu.

PS. Jeśli chodzi o redakcję, to książka woła o pomstę do nieba - nie wiem, co mnie powaliło bardziej: portrety "olejowe" czy włosy "truskawkowo-blond".

PS2. Moja recenzja "Domu w Riverton" Kate Morton jest tutaj.

1 marca 2011

Trzy razy Sylvain Chomet

... w kolejności subiektywnej, która zupełnym przypadkiem jest też kolejnością chronologiczną.

Uwielbiam filmy animowane i maniacko oglądam wszelkie produkcje Pixara, Disneya i pochodnych. Toy story 3, które dostało Oskara, z pewnością jest świetna bajką (nie wiem, bo akurat żadnej części Toy story jeszcze nie widziałam). Niemniej, jeśli mowa o stronie wizualnej,  o wiele bardziej zachwyca mnie styl animacji odległy od tego najpopularniejszego w amerykańskich bajkach. 

 
Moim niepodważalnym faworytem jest The Secret of Kells (2009), który był nominowany do Oskara, ale go nie dostał. Przegrał jednak w doborowym towarzystwie, bo rok 2009 w animacje był mocny. Ex aequo znajdują się animacje francuskiego twórcy Sylvaina Chometa - stworzył trzy filmy pełnometrażowe i wszystkie trzy warto zobaczyć. Uwielbiam styl, w jakim zostały narysowane, a i fabuły mają warte poznania - chociaż trzeba pamiętać, że Trio z Belleville i Iluzjonista są kierowane do dorosłego widza.

Trio z Belleville, 2003
(Les Tripllettes de Belleville)


Mały Champion nie ma rodziców, ale ma babcię Madame Souzę. Babcia wzrost ma niewielki, ale charakter bardzo silny i zrobi wszystko, żeby pocieszyć smutnego wnuka. Strzałem w dziesiątkę okazuje się rower - z małego grubaska wyrasta doskonały cyklista. Jego talent okaże się jednak ogromnym zagrożeniem - Champion zostaje porwany. Madame Souza nie podda się, dopóki go nie odnajdzie.




Dzielny Despero, 2008
The Tale of Despereaux

Dzielny Despero jest kierowany do dzieci, ale i dorośli będą się na nim dobrze bawić. Mimo że jest to animacja trójwymiarowa, nadal wyraźnie odróżnia się od stylu shrekopodobnego - momentami przypominała mi ilustrację do baśni. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo jest to ekranizacja książki (Kate DiCamillo The Tale of Desperaux).


Mały Despero odróżnia się od swoich współplemieńców nie tylko mikrym wzrostem i ogromnymi uszkami, ale przede wszystkim bezpardonową odwagą i ciekawością świata. Zamiast obgryzać książki w bibliotece, zaczyna je czytać - baśń o księżniczce uwięzionej w wieży i dzielnym rycerzu rozbudza jego wyobraźnię. Kiedy sam spotyka piękną, smutną królewnę, postanawia zrobić wszystko, żeby jej pomóc.






Iluzjonista, 2010
L'Illusionniste

Iluzjonista nominowany był w tym roku do Oskara, jednak mu nie kibicowałam. Pod względem wizualnym jest rzeczywiście niezwykle zachwycający. Animacja jest perfekcyjna - czasem nieprawdopodobnie realistyczna (Edynburg), innym - zabawnie komiksowa (postacie drugoplanowe). Pojedyncze sceny są świetne, jednak fabuła jako całość jest jednak dość słaba.



Akcja rozgrywa się w latach 50-tych XX w. Tytułowy iluzjonista przędzie marnie - nikt nie jest zainteresowany jego sztuczkami. W poszukiwaniu pracy trafia do Szkocji - w małej górskiej wiosce spotyka dziewczynkę imieniem Alice, która pracuje jako pomoc domowa. Alice, ujęta jego dobrocią, decyduje się wyruszyć z nim w dalszą drogę. Razem trafiają do Edynburga - wielki świat oszałamia dziewczynkę, podczas gdy jej opiekun stara się za wszelką cenę znaleźć możliwość zarobku.



Alice zupełnie nie wzbudziła mojej sympatii - podstępnie wepchnęła się komuś pod opiekę (komuś, kto i bez niej miał dość problemów), domagała się nowych strojów i butów, a kiedy już podrosła, zamieniła opiekuna na młodszy model. Podejrzewam, że taki odbiór postaci nie był intencją twórców...

4 października 2010

Chodź, opowiem ci bajeczkę

Jest wiele fenomenalnych książek, może nawet zbyt wiele, bo nie wszystkie uda mi się poznać. Na mojej półce czeka ponad 50 pozycji, które bardzo chcę przeczytać, najlepiej wszystkie naraz. A co ja robię? A ja Wam znowu recenzuję film :) Ale co to za film!

The Fall
reż. Tarsem Singh
USA, 2006

Zanim obejrzałam The Fall, znałam zwiastun niemal na pamięć, tyle razy odtwarzałam go na youtube. Trafiłam na niego przypadkiem, wcześniej o tym filmie wcale nie słyszałam, nie mam pojęcia czemu, bo zapiera dech. Zdaje się, że w ogóle nie wszedł do kin w Polsce. Tak chciałam go obejrzeć, że... aż się bałam - że może mi się nie spodobać, przy tak nakręconych oczekiwaniach.



Pewnego razu, a dokładniej w latach 20. XX w., w Los Angeles, był sobie szpital. W szpitalu leżał młody mężczyzna, Roy, dręczony przez wspomnienia i lekarską diagnozę. 

Pewnego razu Roya odwiedziła inna pacjentka szpitala, Aleksandria, mała dziewczynka ze złamaną ręką. Mężczyzna zaczął opowiadać jej bajkową historię - dla zabicia czasu, a może i nie tylko dlatego.

Pewnego razu na bezludną wyspę zesłano pięciu mężczyzn: byłego niewolnika, Hindusa, specjalistę od wybuchów, angielskiego badacza Karola Darwina i Zamaskowanego Bandytę. Łączyło ich tylko jedno - nienawiść do Gubernatora Odiousa. Gotowi byli przemierzyć morza i lądy by go zabić.


Lubicie, jak Wam ktoś opowiada bajki? Więc posłuchajcie. O tym, co wspólnego ma Roy z Zamaskowanym Bandytą, Odious z pewnym sławnym aktorem, a siostra Evelyn z narzeczoną Gubernatora, kim jest mistyk z ptakami w brzuchu, co to jest Americana Exotica, kto podąża czerwonym rydwanem przez pustynię i czy zamachowcom powiedzie się ich cel. Chcecie wiedzieć? Obejrzyjcie!

Film jest zachwycający pod względem wizualnym. Ujęcia oszałamiające - bardzo żałuję, że nie udało mi się go zobaczyć w kinie, bo każde zdjęcie jest piękne jak obraz mistrza. Mimo że można się przyczepić do pewnych fabularnych niedociągnięć (słabo umotywowany wątek depresji Roya, przydałaby się jakaś mroczniejsza tajemnica), jest to jedna z piękniejszych opowieści o potędze wyobraźni, jakie widziałam*. Odbiór opowieści przez żywy dziecięcy umysł sprawia, że świat realny miesza się z fikcją, granice rozpływają, aż oba zlewają się w jedną wybuchową całość.


Główna bohaterka została zagrana nieprawdopodobnie, wśród wszystkich naturalnych dzieci w amerykańskim kinie Catinca Untaru zdecydowanie zajmuje pierwsze miejsce na podium, aż nie do uwierzenia, że jej talent nie został wykorzystany w innych filmach.

Podsumowując - zobaczcie koniecznie :)

* Niekwestionowaną palmę pierwszeństwa dzierżą tu ex aequo Labirynt Fauna i Imaginarium of Doctor Parnassus, pospołu zresztą z innymi dziełami Terry'ego Giliama.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...