No, dobra, może nie jestem neurotyczną Amerykanką pochodzenia żydowskiego, ale z Autorem mogę się identyfikować. Wymyślił dla siebie nową kategorię religijną (dla mnie jak znalazł): dezorientacjonizm.
"Dezorientacjoniści, jak sama nazwa wskazuje, są komplenie zdezorientowani w kwestiach dotyczących Boga i religii. (...) Podnosimy ręce i wołamy ku niebu: "Nie mamy zielonego pojęcia, jakie są nasze poglady religijne. Nie wiemy nawet, czy w ogóle jakieś mamy, ale jesteśmy otwarci na niespodzianki i wierzymy - albo raczej: żywimy nadzieję - że nasze życie ma jakiś głębszy sens."" (s. 10)
Eric Weiner postanawia wziąć sprawy we własne ręce i poszukać wśród licznych religii tego jedynego, właściwego Boga.
"BDPM (Biały Młody Dezorientacjonista Płci Męskiej)młody duchem, otwarty, ciekawy Boga, pozna wszechwiedzące bóstwo w celach rozrywkowych i nie tylko. Ja: zabawny, ujmująco znerwicowany; kocham książki i torby; lubię się przyglądać; liczę na coś więcej. Partner: wszechpotężny, ale troskliwy i kochający, z poczuciem humoru; dba o zdrowie; lubi dzieci; chętnie rozmawia. Zwolennicy palenia i karania niemile widziani. Czy to do ciebie się modlę? Rozważę tylko poważne propozycje." (s. 16)
A jest w czym wybierać, bo liczba religii waha się w okolicach 10 tysięcy i nadal rośnie. Po namyśle Autor decyduje się zgłębić osiem, a żeby było łatwiej nie są to całe systemy religijne, ale ich "wyimki". A więc nie islam, a tylko sufizm, nie katolicyzm, ale franciszkanizm, nie cały judaizm, a kabała. Są wśród nich również tak "odjechane" wierzenia, jak raelianizm (wiara, że życie na ziemi stworzyli kosmici, zwani Elohim) czy wicca (czarwonice i magowie plus cały panteon bóstw do wyboru).
Jaką naukę wyciągnął Autor z tych poszukiwań? Przeczytajcie - zakończenie zaskoczyło samego pisarza.
Ja z kolei wynotowałam kilka rzeczy do zapamiętania, które pojawiły się przy różnych religiach i są właściwie prawdami uniwersalnymi, niezależnymi od wyznania. Oto one:
1."Czy siedząc w pociągu, trzymasz bagaż na głowie? Nie ulżysz w ten sposób brzemieniu, które niesie pociąg, a tylko niepotrzebnie się zmęczysz". Równie bezowocnie trudzimy się, myśląc, że my i tylko my dźwigamy brzemię zwane życiem. (Ramana Maharshi, hinduistyczny mistyk; s. 16)
2. "Najpierw mądrość, potem miłość" (rinpocze Chokyi Nyima, buddyzm; s. 103)
3. "Asceza nie polega na tym, by nic nie posiadać, lecz by nic nie posiadało ciebie" (Ali ibn Abi Talib, czwarty kalif islamu, s. 154)
4. "Kiedy masz wątpliwości, bądź wdzięczny" (brat Angel, franciszkanin, s. 166)
5. Prawdziwie religijni dbają bardziej, ale o bardzo niewiele rzeczy, a wszystkie inne mają w nosie. (...) "Mądrość polega na tym, by wiedzieć, co można pominąć"(s. 226)
6. "Jeśli nie krzywdzisz nikogo, czyń swoją wolę" (porada wiccańska, s. 249)
7. "To nic złego: trzymać się mitu, który został w nas zaszczepiony, kiedy byliśmy dziećmi, ponieważ on i tak w nas będzie, czy tego chcemy, czy nie. Trzeba ten mit przemienić w elokwencję [...]. Trzeba nauczyć się słyszeć jego pieśń." (Joseph Campbell, s. 297)
8. "Przeciwieństwem smutku nie jest szczęście, tylko pewność" (Yedidah Cohen, kabała, s.323)
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chiny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chiny. Pokaż wszystkie posty
10 czerwca 2014
27 listopada 2012
Czy Chińczycy jedzą kaczkę po pekińsku?
To właśnie ta książka, o której dwa wpisy temu pisałam, że ją tak dłuuugo czytałam. Ale wina leży tylko po mojej stronie, bo sama lektura świetna i warta polecenia. Nie jestem specjalną fanką kuchni chińskiej, przed lekturą niewiele o niej wiedziałam, ale ogólnie lubię czytać o Dalekim Wschodzie i chyba dlatego po nią sięgnęłam. Słusznie zrobiłam, bo Autorka pod pretekstem omawiania jedzenia zafundowała mi szaleńczą podróż po Państwie Środka, nie tylko geograficzną, ale i w czasie.
Fuchsia Dunlop wyjechała do Chin na stypendium - mające wiele wspólnego z polityką Chin, a zupełnie nic z kuchnią - w czasach, kiedy wjechać do tego kraju wcale nie było łatwo. Szybko jednak znudziła się zajęciami, na które miała uczęszczać. Zafascynowało ja za to chińskie jedzenie - a ponieważ była osobą, która zawsze lubiła gotować, doszła do wniosku, że to jest właśnie to, co chce robić profesjonalnie. Rzuciła się więc w wir badań organoleptycznych - odwiedzając uliczne stragany, małe knajpki, uznane restauracje i prywatne domy. Co więcej - jako jedyna Europejka i kobieta ukończyła profesjonalną szkołę dla chińskich kucharzy (i od tego czasu nie rozstaje się ze swoim kuchennym tasakiem). Wielokrotnie wracała do Chin, co pozwoliło jej przyjrzeć się intensywnym przemianom, jakim kraj poddał się przez ostatnie lata (choćby wyburzenie wielu starych zabytkowych uliczek i budynków na rzecz nowoczesnej, betonowej infrastruktury). Przemierzyła kraj - może nie wzdłuż i wszerz, bo trudno obejrzeć całe Chiny, zważywszy ich rozmiar - ale prawie. Odwiedziła zarówno Pekin, jak i odległe wioski, w których Europejkę ogląda się jak dziwo. Mogła dzięki temu zaprezentować niesamowitą różnorodność tego ogromnego kraju - trudno tak naprawdę mówić o jednej kuchni chińskiej, bo każda kraina różni się niekiedy drastycznie od drugiej. Chińczycy z Południa nie wezmą do ust pożywienia z Północy i vice versa. Zachód i Wschód to dosłownie przeciwległe bieguny, a pomiędzy jest jeszcze cała masa mniejszości narodowych z własną kuchnią i - przy okazji - kulturą. Zresztą, co tu mówić o krainach i narodach, skoro swoja oryginalną kuchnię ma jedno "miasto", a dokładnie Zakazane Miasto - bo i pałac cesarski odwiedziła Fuchsia, omawiając przy okazji niezwykłą historię jego mieszkańców i ich posiłków.
Autorka wiele miejsca podkreśla rozważaniom na temat różnic kulturowych, które sprawiają, że przysmaki jednego narodu są całkiem niejadalne dla drugiego. W ocenie nie-Azjatów Chińczycy jedzą wszystko. Jeśli chodzi o spożycie mięsa jest to całkowita prawda - żadna część zwierzęcia nie pozostaje zmarnowana. Dość dużo czasu zajęło więc Fuchsii przyzwyczajenie się do smaku i konsystencji fragmentów, które w Europie wędrują prosto do kosza.Osiągnęła stan, w którym jest w stanie z apetytem skonsumować gąsienicę, więc można uznać, że nic co chińskie nie jest jej obce. Także samo przyrządzanie potraw może być dla ludzi spoza Chin szokujące - zwierzęta nie są uznawane za istoty żywe, określa się je mianem "ruszających się przedmiotów", dlatego Chińczycy nie mają oporów przed obdzieraniem ich ze skóry i patroszeniem na żywca - w końcu chodzi o to, żeby "surowiec" był jak najświeższy. Sama Fuchsia po przekroczeniu wszelkich barier kulturowych była w stanie patrzeć na taki proces spokojnie oraz skonsumować każde żywe stworzenie, łącznie z psem i kotem. W epilogu książki przyznaje jednak, że po latach prowadzenia tych doświadczeń, które miały na celu wyprzeć z niej europejskie uprzedzenia, jest coraz bliższa myśli o przejściu na wegetarianizm.
Polecam książkę wszystkim zainteresowanym nie tylko kuchnią, ale i samym krajem i jego kulturą. Niby coś już wiedziałam, coś czytałam, a jednak dopiero dzięki tej lekturze dotarło do mnie, jak ogromny, niezwykły i skomplikowany jest to kraj. Pojęłam, że pojąć go nie sposób...
3 czerwca 2011
Szumią wierzby, szumią
Nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki tej Autorki, piszącej po francusku Chinki. Jednak opisy mnie tak zainteresowały, że zakupiłam hurtem trzy - zwykle mi się to nie zdarza. Na pierwszy ogień poszedł zbiór czterech opowiadań, chociaż zasadniczo wielbicielką krótkiej formy nie jestem.
Shan Sa
Cztery życia wierzby
Muza 2004
ss. 176
Urzeczona. Tak właśnie czułam się po lekturze. Jakbym wynurzyła się z rysowanego subtelną kreską chińskiego pejzażu. Cztery opowiadania, złączone motywem wierzby, to najkrótsza z możliwych podróż przez historię Chin.
Najbardziej spodobały mi się dwa pierwsze utwory, dziejące się w najdalszej przeszłości. Pierwszy za Cesarstwa, drugi na początku XX w. Zafascynowały mnie swoją delikatną bajkowością, jakbym czytała azjatyckich braci Grimm. A jednocześnie, przy całej magii, dawały duże pojęcie o kulturze i obyczajach tamtych czasów.
Trzecie opowiadanie to czasy rewolucji kulturalnej. Pierwszy raz "widziałam" ją z tak bliska. Jedyne, co mogę zarzucić temu utworowi, to odrobinę schematyczności - od połowy domyślałam się, jak potoczą się losy bohatera. Było to jednak dość zrozumiałe, bo miało ilustrować los jednostki zaplątanej w tryby wielkiej historii.
Rozczarowało mnie tylko ostatnie opowiadanie - współczesne, ale dziejące się właściwie we śnie/bajce. Było króciutkie i wyglądało jak dopisane na siłę, żeby zamknąć cykl, bez pomysłu. Ale zajmowało jakieś 3% całości, więc wybaczam. Z drugiej strony, w tym opowiadaniu najłatwiej było mi, człowiekowi Zachodu, dojrzeć symbolikę wierzby, która w Chinach oznacza śmierć i odrodzenie.
Subtelny, chłodny i oszczędny styl nie każdemu musi przypaść do gustu, niemniej polecam tym, którzy interesują się Dalekim Wschodem, a sama rzucam się na kolejne dzieła Shan Sa.
26 lutego 2011
Chińska intryga
Henning Mankell
Chińczyk
Kinesen
tłum. Ewa Wojciechowska
WAB 2009
ss. 608
Chińczyk
Kinesen
tłum. Ewa Wojciechowska
WAB 2009
ss. 608
Naczytałam się tylu marnych recenzji Chińczyka, że pewnie nie sięgnęłabym po niego, gdyby nie rzucił się na mnie z bibliotecznej półki i zmusił do zabrania ze sobą do domu :) Nie dość, że się tak na chama wprosił, to jeszcze kompletnie zdezorganizował mi kilka dni. Tak mnie wciągnął, że nie mogłam się oderwać, a przy jego objętości nie dawało się go skończyć w jedno popołudnie.
Jeżeli jednak ktoś spodziewa się kolejnego kryminału z Wallanderem, rozczaruje się. Nie dość, że Wallander tu nie występuje, to jeszcze naprawdę trudno uznać Chińczyka za kryminał. Zaczyna się od zbrodni, fakt, i to bardzo krwawej, ale jest to tylko pretekst do zupełnie innych rozważań.
Chińczyk to "protest song" Mankella, w którym daje wyraz swojego sprzeciwu wobec agresywnego kapitalizmu. Wykładnia jego światopoglądu, wyraźnie lewicującego. Jego polityczne i społeczne sympatie widać najlepiej w zapisie myśli Chinki imieniem Hong. Pod tym względem książka przypomina chyba najbardziej też "upolitycznioną" Białą lwicę. Tyle że "lwica" mnie zanudziła, a "chińczyk" wprost przeciwnie.
Akcja książki rozgrywa się na czterech kontynentach - w Europie, Azji, Ameryce Północnej i Afryce. Autor przerzuca nas między współczesną Szwecją, Chinami, londyńskim Chinatown i Afryką a XIX-wiecznymi Stanami Zjednoczonymi. Bohaterkami są głównie kobiety - szwedzka sędzia Birgitt Roslin, która przeżywa właśnie wyraźny kryzys wieku średniego i próbuje odnaleźć zapodziany gdzieś sens oraz chińska komunistka Hong. Pojawiają się też mężczyźni - XIX-wieczny chińczyk San, ofiara bezwzględnego systemu społecznego swoich czasów oraz chiński symbol całkiem nowych czasów - Ya Ru.
Jeśli kogoś zupełnie nie interesują Chiny - ich kultura, współczesność, polityka - to nie polecam. Mnie się książka bardzo podobała i mimo zepchniętej na drugi plan (i szytej dość grubymi nićmi) kryminalnej intrygi - trzymała w napięciu aż do końca.
Jeżeli jednak ktoś spodziewa się kolejnego kryminału z Wallanderem, rozczaruje się. Nie dość, że Wallander tu nie występuje, to jeszcze naprawdę trudno uznać Chińczyka za kryminał. Zaczyna się od zbrodni, fakt, i to bardzo krwawej, ale jest to tylko pretekst do zupełnie innych rozważań.
Chińczyk to "protest song" Mankella, w którym daje wyraz swojego sprzeciwu wobec agresywnego kapitalizmu. Wykładnia jego światopoglądu, wyraźnie lewicującego. Jego polityczne i społeczne sympatie widać najlepiej w zapisie myśli Chinki imieniem Hong. Pod tym względem książka przypomina chyba najbardziej też "upolitycznioną" Białą lwicę. Tyle że "lwica" mnie zanudziła, a "chińczyk" wprost przeciwnie.
"...myślała o arogancji wypływającej z wiary w to, że wolny kapitalistyczny rynek sprzyja rozwojowi. Celem Denga było doprowadzenie do tego, by koła rozwoju Chin obracały się szybciej. Dziś sytuacja wygląda inaczej. Grozi nam ryzyko przegrzania. Nie tylko w obrębie przemysłu, dotyczy to nawet naszych umysłów. Nie dostrzegamy ceny, jaką musimy płacić, zatrutych rzek, dławiącego powietrza i milionów ludzi w desperacji opuszczających wieś." (s. 472-473)
Akcja książki rozgrywa się na czterech kontynentach - w Europie, Azji, Ameryce Północnej i Afryce. Autor przerzuca nas między współczesną Szwecją, Chinami, londyńskim Chinatown i Afryką a XIX-wiecznymi Stanami Zjednoczonymi. Bohaterkami są głównie kobiety - szwedzka sędzia Birgitt Roslin, która przeżywa właśnie wyraźny kryzys wieku średniego i próbuje odnaleźć zapodziany gdzieś sens oraz chińska komunistka Hong. Pojawiają się też mężczyźni - XIX-wieczny chińczyk San, ofiara bezwzględnego systemu społecznego swoich czasów oraz chiński symbol całkiem nowych czasów - Ya Ru.
Jeśli kogoś zupełnie nie interesują Chiny - ich kultura, współczesność, polityka - to nie polecam. Mnie się książka bardzo podobała i mimo zepchniętej na drugi plan (i szytej dość grubymi nićmi) kryminalnej intrygi - trzymała w napięciu aż do końca.
20 lutego 2011
Tajemna kraina w kształcie lotosu
Ian Baker
Serce świata
The heart of the world.
A journey to the last secret place.
tłum. Dorota Kozińska
Świat Książki 2009
ss. 527
The heart of the world.
A journey to the last secret place.
tłum. Dorota Kozińska
Świat Książki 2009
ss. 527
Kiedy podróżnik wybiera się na poszukiwanie miejsca, które nie istnieje, nie należy oczekiwać typowej książki podróżniczej. Ian Baker spędził kilka lat, szukając bejul - mitycznej buddyjskiej krainy, która przynależy raczej do świata duchowego niż fizycznego.
Na pograniczu Tybetu i Indii, w dolinie rzeki Cangpo, leży niedostępna i niezbadana kotlina Pemako. Według starych buddyjskich zwojów to brama do niebiańskiego królestwa, a jej ukształtowanie jest ziemską reprezentacją bogini Dordże Pagmo. Dotarcie do tego miejsca zależy nie od umiejętności i sprzętu, ale przede wszystkim od karmy i wiedzy, jak w trakcie wędrówki nie urazić bóstw. Zwykły podróżnik może znaleźć się we właściwym geograficznie położeniu, ale nie odnajdzie prawdziwego Pemako, "tajemnej krainy w kształcie lotosu".
![]() |
Buddyjskie flagi modlitewne. |
Jakby tego było mało, nawet rozpatrując rzecz czysto geograficznie, ciężko jest dotrzeć do Pemako. Od początku XIX wieku zapuszczali się tam Brytyjczycy. Podróżników przyciągały nie tyle legendy o bejul, co o wielkich wodospadach, na które wskazywały różnice w poziomie tej samej rzeki na jej początku i końcu (czyli w Tybecie i w Indiach, bo rzeka jest długa). Żadna z wypraw nie zakończyła się powodzeniem i wodospady Cangpo przeistoczyły się w "świętego Graala topografów".
Problemy odkrywców niekoniecznie były jednak związane z ich karmą, a raczej z koszmarnymi warunkami, jakie panowały w tym "raju na ziemi".
"Nie dość, że las okazał się prawie nieprzebyty, to jeszcze na ziemi - ledwie prześwitującej spod roślinności - aż roiło się od pijawek. Te krwiożercze pierścienice są ślepe, reagują jednak na temperaturę ciała ofiary. Przycupnięte na mokrych liściach, spadały na nas z gałęzi drzew i przebijały się przez wszystkie warstwy odzieży, żeby dotrzeć do skóry. Trudno było je nawet zliczyć.
Występują tu rozmaite gatunki pijawek, od prawie niedostrzegalnych gołym okiem do dziesięciocentymetrowych olbrzymów. Zatrzymywaliśmy się co kilka minut, żeby strzepnąć ich możliwie jak najwięcej - czasem kilkadziesiąt (...)." s. 256
Na uciążliwości te można jednak, przy odrobinie dobrej woli, a tej Bakerowi nie brakowało, spojrzeć od innej strony:
"...lama przełożony przestrzegł nas przed pijawkami w dżungli powyżej Medoku. Kiedy oblezą nam nogi i wkręcą się we włosy, mamy sobie wyobrazić, że zjawiły się po to, by wyssać z nas nieczystości karmiczne. Jeśli zdołamy wytrwać w przyrodzonej wielkoduszności, podróż przez ukrytą krainę przysporzy nam wielkich zasług. W przeciwnym razie tylko się nacierpimy." s. 324
Rzeczywistość wymagała od podróżników wielkiej wiary i wytrwałości. Drogi nie ułatwiały zmienne, ale na ogół koszmarne, warunki pogodowe oraz skomplikowana sytuacja polityczna Tybetu. Chińczycy nader niechętnie patrzyli na wędrówki do Pemako, wjazd na te tereny wymaga wielu zezwoleń, które zresztą i tak często nie są respektowane przez miejscowych chińskich zarządców.
"Droga przez Tybet (...) okazała się wielkim wyzwaniem dla duszy: od zetknięcia z przyziemną chciwością tybetańskich pielgrzymów począwszy, na meandrach chińskiej biurokracji skończywszy. Szef milicji w Baji rozwiał wszelkie marzenia o ziemskim raju. Kiedy był w Medoku, pijawki zjadły mu żywcem jednego z koni. Żołnierz, który złamał nogę w dżungli, cudem uniknął podobnego losu." s. 393.
Nic dziwnego, że te terytoria przez tyle lat były dosłownie białą plamą na mapie.
Baker nie grzeszy pychą i nie występuje jako "biały odkrywca". Podkreśla, że "obszar uznawany przez tyle lat za terra incognita jest doskonale znany buddyjskim myśliwym". W odciętych od świata, jak by się wydawało, terenach Pemako leżą tybetańskie wioski, a ich mieszkańcy doskonale odnajdują się w tym tak nieprzyjaznym człowiekowi terenie (chociaż i oni nie wszędzie są w stanie się zapuścić, nie posiadając specjalistycznego sprzętu). Baker przytacza nawet dowcip rysunkowy z lat 60., na którym biały podróżnik stoi przy wodospadzie, a jego tubylczy przewodnik mówi "To prawda, to bardzo piękny wodospad. Zawsze miałem nadzieję, że ktoś go odkryje".
Co najsmutniejsze, chińska polityka niszczenia kultury Tybetu nie omija także Pemako. Podczas ostatniej wyprawy Bakera do tego samego celu - ukrytych wodospadów Cangpo - wyruszyła też wielka wyprawa Chińczyków. Jej cel nie miał jednak nic wspólnego z buddyzmem. Rząd chiński uznał, że w sercu Pemako doskonale byłoby umieścić największą hydroelektrownię na świecie, a żeby ją postawić, planuje przebić przez świętą krainę tunel, używając do tego celu ładunków jądrowych.
Książka, choć interesująca, jest koszmarnie trudna. Męczyłam ją bardzo długo, ale jednocześnie żal mi było odłożyć ją nieprzeczytaną. Autor jest naukowcem a nie literatem i to niestety widać. Treść jest bardzo ciekawa, ale forma ciężko przyswajalna. Książka jest spora objętościowo, mnóstwo miejsca zajmują w niej drobiazgowe opisy poczynań Bakera pomiędzy podróżami, jego spotkań z niezliczoną ilością duchowych przywódców, zawiłości tybetańskiego buddyzmu i innych informacji, które nie są interesujące dla przeciętnego czytelnika.
Mimo pasji, widocznej w tym co robi, autor nie potrafi porwać ze sobą odbiorcy. Książka jest dziwnie niespójna, chaotyczna, naszpikowana tybetańskim słownictwem - na szczęście jest słowniczek, ale i tak utrudnia to czytanie. Opisy samych wypraw też są dziwnie mało emocjonujące - czasem zdarza się jakaś naprawdę ciekawa informacja, ale autor podaje ją jakby ukradkiem, nigdy nie rozwija.

Dodam jeszcze, że książka jest bardzo porządnie wydana - twarda oprawa, czytelny font, spore marginesy, słownik, przypisy i wiele fotografii (szkoda tylko, że nie kolorowych). Moim zdaniem, bardzo by się jednak przydały szczegółowe mapki przy poszczególnych wyprawach - ale to już uwaga do autora, a nie wydawnictwa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...

-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...