Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Afryka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Afryka. Pokaż wszystkie posty

1 kwietnia 2013

Skarby przeklęte

Wczoraj przypadkiem dojrzałam w telewizji informację o katastrofie w rezerwacie nosorożców w RPA - rozbił się tam helikopter z pięcioma żołnierzami chroniącymi zwierzęta. Jeszcze dwa tygodnie temu byłaby to dla mnie tylko jedna z wielu informacji, którą człowiek rejestruje na krótką chwilę, a potem szybko zapomina. I dobrze. W końcu jaką dawkę dziennych nieszczęść, na które nie mamy wpływu, możemy znieść? Umysł uczy się filtrować takie niusy albo popadamy w obłęd. Mnie jednak akurat ta wiadomość wyjątkowo zapadła w pamięć, a to przez niedawno przeczytaną książkę. Tylko co ma wspólnego reportaż o poszukiwaczach skarbów, czyli "Gorączka" Tomka Michniewicza, z rezerwatem chroniącym nosorożce?


Tomka Michniewicza poznałam przy okazji "Samsary", opisującej jego backpackerskie przygody w Azji. Autor i jego dzieło wzbudzili moja sympatię i obiecałam sobie, że po kolejną książkę też sięgnę. Dotrzymanie obietnicy trudne nie było, jako że tematem następnej książki okazały się skarby. Kto się temu oprze?

Druga wyprawa z Tomkiem (niech mi Autor wybaczy, to nie przez brak szacunku, ale ciężko mi się posługiwać jego nazwiskiem, biorąc pod uwagę, że sam podpisuje się zdrobnieniem, a do tego mam nieodparte skojarzenia z bohaterem serii Szklarskiego) okazała się równie udana, co pierwsza. Styl jest żywy, lekki i świeży. Nie należy oczekiwać poważnego reportażu i głębokiej analizy problemu wydobycia skarbów w świecie, w końcu to opis przygód własnych, niemniej Autor nie ogranicza się do przytoczenia kilku soczystych historii, ale rzetelnie sprawdza wszystkie informacje, które podaje, wiele z nich nawet na własnej skórze...

A historie są zaiste soczyste, prawie jak z Indiany Jonesa, ale prawdziwe - mamy tu i złoto z hiszpańskich kopalni, ukryte na odludziu, i zatopione statki, wypełnione po brzegi skrzyniami pełnymi bogactw, mamy szaleńców, którzy poświęcają życie (często cudze) dla zaznaczonych na starych mapach krzyżyków, normalnych ludzi, których pasja poszukiwania wpędziła w obłęd oraz profesjonalne firmy o gigantycznym budżecie, które zajmują się wyłącznie wydobywaniem skarbów. Mamy też sporo tajemnic, które Autor sygnalizuje, ale których zdradzić nie może, bo poszukiwania skarbów to proceder bardzo niebezpieczny i często nielegalny - można o tym poczytać w ciekawym wywiadzie z Tomkiem Michniewiczem TUTAJ.

Spokojnie, zaraz dojdę i do nosorożców.

Ostatnia część książki dzieje się w Afryce. Tomek i jego przyjaciel dotarli tutaj w tym samym, co powyżej, celu - czyli znaleźć poszukiwaczy skarbów i opisać ich działalność. Ale im jakoś nie wyszło. Czytając, miałam wrażenie, że ta część bardzo tematycznie nie pasuje do reszty książki, choć da się ja podciągnąć pod "gorączkę złota". Po jakimś tygodniu od skończonej lektury przyznaję jednak, że pasująca czy nie, jest to jednak ten fragment książki, który najbardziej mnie poruszył i zapadł w pamięć. Zaczyna się od wstrząsającego opisu życia we współczesnym RPA - w podróży Tomkowi towarzyszy przyjaciel, który w tym kraju spędził dzieciństwo, jeszcze za czasów "szczęśliwych białych" i zderzenie ze współczesnością jest brutalne. Niby już trochę wiem, czytałam i oglądałam, na temat sytuacji w tym państwie, ale nadal uwierzyć mi trudno, jak bardzo ludzie potrafią postarać się, żeby zorganizować sobie piekło.

Ostatnia wyprawa Autora zawiodła go do rezerwatu w Imire, w Zimbabwe. Wstrząsająca masakra, która się tu wydarzyła, sprawia, że Autor świadomie decyduje sie porzucić temat skarbów i zaangażować w całkiem inną działalność. Choć z drugiej strony - tu złotem są dzikie zwierzęta, ich kły i kości, które można przerobić na drogie pamiątki dla bogaczy albo bezużyteczne pseudolecznicze specyfiki. Można więc uznać kłusowników za miejscowych "poszukiwaczy złota" - w każdym razie zostali opętani gorączką, która odebrała im ludzkie cechy. Chwała Autorowi, że on jednak ludzkie cechy wykazał i zaangażował się w pomoc - więcej szczegółów TUTAJ. Szczegółów opisywać nie będę, sięgnijcie po książkę.

30 maja 2012

Dziecko niedziecko

Helen Oyeyemi
Mała Ikar
The Icarus Girl, tłum. Jolanta Kozak
W.A.B. 2007
ss. 356 

Małą Jessamy mroczne siły, których nie sposób pojąć, spychają na sam próg szaleństwa. Zaraz runie w dół. Ale nikt tego nie widzi.

Jessamy ma 8 lat. ojca Anglika i matkę Nigeryjkę. Może mieszanka tych dwóch kultur sprawiła, że jest dzieckiem bardzo oryginalnym - czyta Szekspira, pisze haiku. Nie ma przyjaciół, bo cierpi na ataki histerii, przez co inne dzieci uważają ją za dziwaczkę. Matka, licząc na uzdrawiający wpływ swojego rodzinnego domu, decyduje się na wakacyjny wyjazd do Nigerii. Jessamy poznaje tam afrykańską część swojej rodziny, ale nie tylko... W opuszczonym domu spotyka zabawną dziewczynkę Tilly Tilly, która szybko awansuje na wytęsknioną przyjaciółkę. Coś jest jednak nie tak z Tilly Tilly - nie chce, żeby zobaczył ją ktoś dorosły, namawia Jessamy do bardzo niegrzecznych zachowań, a potem tajemniczo przenosi się do Anglii. Jak blisko jest od fascynacji do poczucia osaczenia?


Początkowo, czytając, myślałam - no tak, książka o wymyślonym przyjacielu z dzieciństwa. Potem myślałam - schizofrenia u dzieci. Potem przestałam się domyślać, bo pisarka poprowadziła mnie ścieżką, której istnienia nie podejrzewałam. Fascynujące zderzenie (bo zetknięcie to za słabe słowo) kultury europejskiej z afrykańską, tajemnic psychiki i tajemnic... no właśnie, czego?


Polecam, bardzo ciekawa lektura.


****************


Przy okazji odkryłam, że książki Oyeyemi wydawane są w przepięknych okładkach:

14 maja 2012

Karząca ręka Ojca


Długo się zbierałam do tej książki, bo po recenzjach, które czytałam, i zapowiedzi na okładce oczekiwałam dołującego doświadczenia. W końcu jednak ją otworzyłam, przeczytałam pierwsze zdanie i zanim się obejrzałam, byłam już w połowie. To prawdziwy page-turner (stronoobracacz? ;) ), dlaczego nikt mnie nie uprzedził?

Historia opowiadana przez nigeryjską pisarkę jest smutna, ale nie wpada się w nią jak w bezdenną, czarną dziurę. To raczej tunel, przez który trzeba przejść, ale na końcu którego widać światełko - choć być może zwodnicze. Nastoletnia Kambili i jej brat Jaja żyją w rodzinie bardzo zamożnej, kochającej, religijnej. Obrazek jest perfekcyjny, dopóki się nie zerknie głębiej. Katolicyzm ojca jest niezłomny. Prędzej złamie wszystkich swoich bliskich niż któreś z boskich przykazań. Bardziej surowy niż sam Bóg, zmienia życie swojej rodziny w małe piekło. Dopiero wizyta Kambili i Jaja u ciotki i jej dzieci pokazuje im, że rodzina może oznaczać coś innego niż strach i bezwzględne posłuszeństwo.Wyzwolenie nie będzie jednak proste.

Brawa dla pisarki za prosty język, odpowiedni dla nastolatki opowiadającej historię - ale przy tym nie infantylny. Za niejednoznaczność postaci - ojciec jest okrutny, ale wielu ludzi go błogosławi, bo jest ich dobroczyńcą, matka jest bezradną ofiarą - ale nie do końca, Kambili jest mądrą, dobrą dziewczyną - ale przez wielu postrzegana jest zupełnie inaczej, a do tego nie potrafi utracić wiary w ojca, rodzina ciotki jest kochająca - ale nie przeidealizowana, ma własne problemy. Do tego w tle umiejętnie odmalowano skomplikowaną rzeczywistość współczesnej Nigerii.

Mroczna tematyka narysowana subtelną kreską. Ja byłam zachwycona. "Połówka żółtego słońca" tej pisarki już czeka na półce. Polecam.

Chimamanda Ngozi Adichie
Fioletowy Hibiskus
Purple Hibiscus, tłum. Jan Kraśko
Zysk i ska 2010

27 listopada 2011

Jęcząca Martha

Martha Quest to prawdopodobnie najbardziej irytująca bohaterka, jaką miałam wątpliwą przyjemność poznać.

Doris Lessing
Martha Quest
Albatros 2008

Coś mi nie po drodze z panią Lessing. To już drugie moje podejście do jej powieści i trudno mi je zaliczyć do udanych.

Siedemnastoletnią Marthę poznajemy, kiedy mieszka ze swoimi rodzicami w brytyjskiej kolonii w Afryce Południowej. Ma nieokreślone, ale wielkie aspiracje, a przede wszystkim chce się wyrwać z domu. Od ojca, hipochondryka, weterana pierwszej wojny światowej, wiecznie wspominającego walkę, i - zwłaszcza - od matki, której serdecznie nie znosi, buntując się przeciw wszystkim głoszonym przez nią wartościom. Martha czuje, że odstaje od swoich zaściankowych rodziców i sąsiadów. Uważa się za przeciwną rasizmowi i wyzyskowi Czarnych w kolonii, czyta lewicowe lektury. Szczęśliwie udaje jej się dostać pracę w mieście, gdzie się przenosi, a tam szybko wpada w towarzystwo rówieśników, które spędza czas na zabawach i pijaństwie.

Martha została przez pisarkę odmalowana bardzo plastycznie, niemniej jest postacią, którą ciężko mi znieść. Z jednej strony czuje się lepsza od innych, aspiruje do bycia ponad zwykłym codziennym życiem (czy to na farmie, czy w mieście). Praca sekretarki to dla niej za mało, choć nie ma do niej żadnych kwalifikacji; zabawy w klubie wywołują u niej niechęć, a jednak nieustannie bierze w nich udział. Z drugiej strony - mimo tych wewnętrznych, skrywanych odczuć, nie próbuje brać losu w swoje ręce. Płynie z prądem, popychana przez innych ludzi to z jednej, to z drugiej strony.

Nie kontynuuje edukacji, właściwie sama nie wie dlaczego, bo jakoś tak wyszło. Podejmuje pracę, bo znalazł ją dla niej znajomy. Chodzi do klubów, bo tak wypada zbuntowanym młodym ludziom. Spotyka się z Donovanem, bo tak sobie życzy matka. Z ramion Donovana płynnie przechodzi w ramiona Perry'ego - właściwie nie wiadomo czemu, chyba dlatego, że on miał taką chęć. 

"Martha została przez Donovana wysadzona przy krawężniku, ale to Perry odprowadził ją pod drzwi i pocałował; z czego zrozumiała, że jest teraz dziewczyną Perry'ego, a nie Donovana."

I tak dalej, aż wreszcie ląduje na ślubnym kobiercu, też nie wie dlaczego. Czuje, że tego nie chce, ale nie potrafi podjąć żadnej akcji. Jedyne, co wie, to że jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby się gdzie indziej urodziła. Truizm, ale jakże typowy dla wieku nastoletniego.

"Bo nie było wątpliwości, że całe jej niezadowolenie wynikało z tego, że zasługiwała na coś, czego od życia nie dostała".

"Martha Quest" to pierwszy tom cyklu, więc domyślam się, że w kolejnych następuje przemiana bohaterki. Szkoda, że na okładce brak informacji, że jest to tylko pierwszy tom, bo jako zamknięta całość powieść jest właściwie o niczym. Męczyłam się strasznie, czytając, prawie zmuszałam się, żeby znów wziąć książkę do ręki. Ponad połowa treści jest tym, jak Martha bywała na potańcówkach, to z jednym, to z innym mężczyzną, była niezadowolona, ale udawała zadowoloną, a naprawdę to wszystko ją nudziło, bo ona była ponad to. Uh... Dlatego, mimo że chciałabym wiedzieć, czy Martha "wyjdzie na ludzi", nie podejmę się czytania kontynuacji.

"Martha Quest (...) była albo znudzoną, pochmurną i krytycznie nastawioną młodą kobietą z wymuszonym uśmiechem, albo rozgadaną gąską, śmiejącą się głośno i sztucznie."

Drugi minus, który widzę w książce, to powtarzalność. Poprzednio czytałam opowieść Lessing o jej rodzicach pt. "Alfred i Emily". Okazało się, że rodzice Marthy są identyczni jak rodzice Lessing, nawet imiona mają te same (zresztą Martha też nosi wyraźne cechy Doris). Jeśli w trzeciej książce, po którą sięgnę, opisani będą znów tacy sami ludzie, zacznę podejrzewać, że albo pisarka nie potrafi stworzyć nic nowego, albo ma jakiś gigantyczny kompleks na tle swojej rodziny.

Trzeci z subiektywnych minusów to styl Lessing. Mnie osobiście on po prostu nie pasuje, jest zbyt chaotyczny, czasem miałam wrażenie, że jedno zdanie nie łączy się nijak z drugim. Przez pierwsze 50 stron muszę przystosować swój umysł do jej sposobu opowiadania, a podobno Lessing jest chwalona za prostotę...

To nie jest zła książka. Jeśli ktoś lubi powieści psychologiczno-obyczajowe bardziej niż ja, pewnie będzie zadowolony. Jej niewątpliwym plusem jest opis życia w afrykańskiej kolonii w latach 30. XX w. i doskonale oddana atmosfera narastającego podniecenia związanego z poczynaniami Hitlera i przewidywaną wojną. Wzbudza uczucia u czytelnika, nawet jeśli u mnie była to głównie irytacja. Stawia pytania. Nie zmienia to jednak faktu, że skończyłam ją czytać z okrzykiem "Nareszcie!".

20 lipca 2011

Najsłodszy film świata

Nie przepadam za dziećmi. Na ulicy oglądam się za każdym psem i kotem, ale niemal nigdy za wózkiem. Nie żywię do nich szczególnej antypatii, po prostu cudze mnie nie interesują, a własnych jeszcze nie mam.

Na francuski dokument "Bebes" nie skusiła mnie wizja małych rączek, nóżek, paluszków i obślinionych mordek, ale aspekt kulturowy. Film opisuje - bez słów - rok z życia czworga dzieci, od urodzenia do pierwszych kroków: Ponijao z Namibii, Mari z Japonii, Hattie ze Stanów i Bayara z Mongolii.

Po filmie chcę mieć natychmiast gromadkę pociech, najlepiej każde z innym kolorem skóry... To o czymś świadczy prawda?

Pod względem kulturowym film jest fascynujący, pod względem wizualnym przepiękny - uczta dla oczu. No a jeśli chodzi o bohaterów - słodki. Słodszy. Najsłodszy.




Poza tym to kopalnia informacji. Okazuje się na przykład, że:
- papier toaletowy jest bardzo smaczny, jeśli się go dostatecznie długo i z przekonaniem mamle;
- kilkumiesięczne dzieci mogą pełzać na golasa po piachu i kamieniach oraz pić wodę z rzeki;
- wszystkie zwierzęta, włączając w to krowy, kozy i koguta, mają więcej cierpliwości do dzieci niż ja;
- można umyć dziecko za pomocą wylizywania albo własnym mlekiem;
- dwulatek jest w stanie zająć się młodszym rodzeństwem.



Bardzo podobały mi się obrazki z Namibii, uświadamiające, że tak naprawdę nie potrzeba niczego, żadnego przedmiotu, żeby wychować dziecko (no, dobra, zależy to nieco od klimatu) oraz z Mongolii, gdzie dziecko mogło swobodnie wypełznąć z jurty na trawę (i prosto pod krowie kopyta), od początku będąc częścią natury. W porównaniu z nimi, małe Hattie z USA i Mari z Tokio wydawały mi się całkiem odizolowane od świata zewnętrznego i pozbawione towarzystwa rówieśników.


 

Polecam bardzo gorąco, nie tylko wielbicielom szkrabów.

Bobasy/Bebes/Babies, reż. Thomas Balmes, Francja 2011.

15 czerwca 2011

Zapomniane słowo "moralność"

Mma Ramotswe "była panią tradycyjnej postury i nie musiała się przejmować rozmiarami sukienki, w odróżnieniu od tych biednych neurotyczek, które ciągle oglądają się w lustrze i uważają, że są za grube. Co to w ogóle znaczy "za gruby"? Kto ma prawo narzucać innym kategorie wagową? Mma Ramotswe uznała to za dyktaturę chudych, której nie zamierzała się poddawać. Pomyślała, że jeśli chudzi zrobią się jeszcze bardziej natarczywi, to obszerniej zbudowanym nie zostanie nic innego, jak na nich usiąść. Tak, to byłaby dla nich nauczka. Ha! Ha!" (s. 165)

Trzeci tom o Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1 nie skupia się jednak (mimo tego pięknego cytatu) na problemach wagowych, ale na zagadnieniu moralności. Mam wrażenie, ze to słowo coraz rzadziej jest używane. Czy w Polsce ktoś jeszcze się zastanawia, czy postępowanie np. polityków jest moralne? Liczy się tylko, czy jest korzystne (i dla kogo) oraz skuteczne, czy nie. Wśród młodych ludzi pojęcie "moralnego prowadzenia się" jest już chyba od dawna martwe. Chyba, że jako synonim wyrażenia "nie umie się bawić". Miło "powrócić" do Botswany, gdzie wielu (choć nie wszyscy!) hołduje jeszcze tradycyjnym wartościom.

W Gaborone na pierwszy plan wysuwają się dwie sprawy. Pewien wysoko postawiony w rządzie człowiek twierdzi, że bratowa próbuje otruć jego brata, a swego męża - Mma Ramotswe udaje się więc do jego rodzinnego domu, by odkryć prawdę. Z kolei jej asystentka/sekretarka mierzy się w tym czasie z nie lada wyzwaniem - musi w ciągu trzech dni dowiedzieć się, która z czterech zawodniczek konkursu piękności jest wystarczająco moralna, by zdobyć tytuł, a co za tym idzie, stać się reprezentantką kraju. W tle mamy depresję narzeczonego Mmy Ramotswe oraz małego dzikiego chłopca odnalezionego w buszu.

Nudzić się nie sposób, a do tego można jeszcze pomyśleć ;) Polecam, tak jak i poprzednie części.

Alexander McCall Smith
Moralność dla pięknych dziewcząt
Zysk i Ska 2005
ss. 188

12 czerwca 2011

Mma Ramotswe powraca

Z radością wróciłam do Botswany, żeby sprawdzić, co słychać w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Spotkanie z botswańską panią detektyw, Precious Ramotswe, było bardzo udane. Pierwszy tom jej przygód był zbiorem króciutkich opowiadań, małych spraw detektywistycznych. Ten ma bardziej zwarta fabułę. Klamrą spinającą całość jest narzeczeństwo Mma Ramotswe z J.L.B. Matekonim oraz próba wyjaśnienia zniknięcia przed laty białego młodzieńca z botswańskiej farmy. Tak jak poprzednio jednak, i tym razem śledztwo nie jest kluczowe dla fabuły. Stanowi raczej pretekst do ciepłej opowieści o tym niezwykłym afrykańskim państwie i jego mieszkańcach. Po przewróceniu ostatniej strony miałam chęć na natychmiastowe wyruszenie w podróż do Botswany, jednak zamiast ruszyć biegiem na lotnisko, rzuciłam się na półkę z książkami, skąd wyciągnęłam kolejny tom Moralność dla pięknych dziewcząt, o czym Wam niedługo opowiem.

Alexander McCall Smith
Mma Ramotswe i łzy żyrafy
Tears of the Giraffe
Zysk i Ska 2004
ss. 178

6 kwietnia 2011

Wygrzana w afrykańskim słońcu

Mimo, ze wiosna ostatnio nieco oklapła, przez kilka ostatnich popołudni mogłam do woli wygrzewać się w gorącym słońcu Botswany. Siedziałam na werandzie domu z mma Precious Ramotswe, kobietą słusznej postury, o bolesnej przeszłości, ale dobrym sercu i dużej dozie zdrowego rozsądku, niezależnej, ciekawej świata i ludzi, zakochanej w swoim kontynencie. W wolnych chwilach popijałyśmy herbatkę z czerwonokrzewu, a kiedy zjawiał się klient Agencji Detektywistycznej Nr 1 przesiadałyśmy się do lekko zdezelowanej białej furgonetki i ruszałyśmy w poszukiwaniu rozwiązania zagadki.

Niesamowicie przyjemna książka. "Przyjemna" to najwłaściwsze  słowo - nie oczekujcie thrillera, mrożących krew w żyłach morderstw i szaleńczych pościgów. Wszystko tutaj toczy się w spokojnym afrykańskim tempie. Sama mma Ramotswe przypominała mi Murzynki widywane na ulicach w Anglii - rozłożyste w biodrach, we wzorzystych sukienkach, z dziećmi w chustach zamotanych na plecach, poruszały się ze stoickim spokojem i wydawało się, że nic nie może wyprowadzić ich z równowagi. Rozwiązywanie zagadek nie oznacza dla pani detektyw zarywania nocy, ślęczenia nad papierami czy przedzierania się z pistoletem przez dżunglę - bez problemu znajduje czas na wypicie herbaty, a broni palnej nie posiada.

Tak naprawdę "Kobieca agencja..." nie jest kryminałem sensu stricte. Zagadki detektywistyczne są tylko pretekstem, pozwalającym czytelnikowi odkrywać Afrykę. Sprawy mma Ramotswe bywają różne - czasem bardzo poważne, czasem dość zabawne. A to córka znika po lekcjach nie wiadomo gdzie, a to trwale znika czyjś mąż, inny mąż chyba zdradza, a pewien człowiek nie jest tym, za kogo się podaje. McCall Smith nie idealizuje jednak Afryki i spod lekkiego tomu przebijają bardzo poważne problemy tego kontynentu i społeczeństwa - korupcja, narkotyki, fatalna sytuacja kobiet, śmiertelnie niebezpieczna przyroda itp.

Podsumowując - mądra i relaksująca lektura, taka do której na pewno będę chciała wracać.

A jeszcze bardziej niż słońce Botswany rozgrzewa mnie fakt, że powstało aż dwanaście tomów o agencji mma Ramotswe (co prawda  skromnych objętościowo- wystarczają na jedno popołudnie, jak się ma całe wolne popołudnie, rzecz jasna),  a do tego ekranizacja w postaci serialu, którego nie omieszkam obejrzeć.


Alexander McCall Smith
Kobieca Agencja Detektywistyczna nr 1
The No.1 Ladies' Detective Agency
Zysk i Ska 2004
ss. 186

11 listopada 2010

Czytając Noblistkę

Doris Lessing
Alfred  i Emily
tłum. Anna Kolyszko
Wydawnictwo Literackie, 2009
ss. 320

Czytając Noblistkę, powinnam prawdopodobnie zapłonąć stosownym zachwytem, ale to zjawisko (samozachwytozapłon) niestety nie wystąpiło. Szczerze mówiąc, poczułam się raczej rozczarowana. Bardzo możliwe, że po prostu nie jest to najlepsza książka tej autorki, bo czytałam wiele doskonałych opinii o "Piątym dziecku" (którą zresztą nadal bardzo chcę przeczytać) i nie chce mi sie wierzyć, żeby tyle osób się myliło. Mimo wszystko, wydaje mi się, że Nobel zobowiązuje i pewien poziom Autorka powinna trzymać.

"Alfred i Emily" to na pewno książka oparta na ciekawym pomyśle. Doris Lessing przedstawia w niej historię swoich rodziców, ale nie w formie prostej biografii. Pierwsza część powieści jest fikcyjna - to alternatywna wersja dziejów Alfreda i Emily, w której nie pobierają się ze sobą, za to spełniają się marzenia z ich prawdziwego życia - matka realizuje się w charytatywnej fundacji, ojciec mieszka z żona i dziećmi na angielskiej farmie. Druga część opisuje historię tak, jak potoczyła się ona naprawdę - Alfred i Emily biorą ślub, a później wraz z dziećmi przenoszą się na farmę do Afryki, gdzie bez powodzenia próbują się dorobić, a ojciec Autorki dodatkowo zmaga się ze wspomnieniami wojennymi i ciężką chorobą.

Pomysł więc, jak widzicie, niczego sobie, ale gdybym go z góry nie znała, rzuciłabym książkę w kąt, zanim w ogóle dotarłabym do drugiej części. Uznałabym, że to marnie napisana i dość nudna powieść obyczajowa, stworzona przez kogoś, kto nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Fikcyjna historia jest bowiem niezwykle nijaka - nie skupia się specjalnie ani na życiu wewnętrznym bohaterów, ani na przebiegu ich zmyślonego życia, ani na otaczającym ich świecie. Nie znalazłam tam żadnej głębszej analizy psychologicznej. Akcja toczy się w interesujących czasach (zaczyna się w roku 1902) i dotyka ciekawych spraw, takich jak możliwości zawodowe kobiet w czasach przedwojennych, organizacja szkół dla dzieci biedoty przez organizacje charytatywne czy reakcje społeczne na wojnę serbsko-turecką. Wszystko to jednak opisane jest dziwnie powierzchownie i chaotycznie, nie pozwalając zyskać większej wiedzy na te tematy, o przywiązaniu sie do bohaterów nie wspominając. Brnąc przez tę część, myślałam poirytowana, że widać książek Noblistów nie wypada redagować, więc mogą pisać w sposób dowolnie niezorganizowany i nikomu nic do tego, gdyż to wielcy pisarze są.

Druga część wypada lepiej, czytałam ją ze znacznie większym zainteresowaniem, chociaż i ona jest dziwnie chaotyczna. Bynajmniej nie zostały w niej opisane dokładne dzieje Emily i Alfreda - są streszczone, ale niezbyt drobiazgowo. Porównanie rzeczywistych kolei ich losów z tym, jak mogłyby się potoczyć, pozwala jednak docenić nieco bardziej część pierwszą. Niemniej, najwięcej miejsca zajmuje opis życia w Afryce, na podstawie wspomnień Autorki z dzieciństwa i młodości (np. o tubylczej służbie i składnikach posiłków), a także - przede wszystkim - opis konfliktu matka-córka. Doris Lessing nie ukrywa bowiem nienawiści do matki i jest to dla niej, zdaje się, trauma tak wielka, że nieplanowo wycieka spomiędzy akapitów, dominując treść.

Podsumowując - rozczarowałam się, bo spodziewałam się znacznie więcej. Warte przeczytania były dla mnie głównie fragmenty poświęcone życiu kolonistów w Afryce, w drugiej części, bo to jest temat, który mnie akurat zawsze bardzo interesował. Poza tym jednak sądzę, że nie będę zbyt długo pamiętać treści tej pozycji.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...