Raniutko podjechaliśmy autem po mury Akrokoryntu. Dzień wcześniej, kiedy błądziliśmy po autostradzie do Trypoli, doskonale widzieliśmy wzgórze z opasającymi je murami - robiło to duże wrażenie - ale z bliska robiło jeszcze większe: 24 hektary otoczone murami.
Akrokorynt był warownią o dużym znaczeniu - kto chciał wejść na Peloponez - musiał ją zdobyć - tak więc co jakaś wojna - wszyscy się tu tłukli - ostatnio Turcy z Grekami w XIX wieku.
Z góry roztaczał się niesamowity widok - podobno nawet na 60 km.
Ruszyliśmy dalej w dół Peloponezu.
Niestety - Tibor się przyznał, że nie wziął kabelków do gps - to oznaczało, że ładować go można tylko w pokoju, w aucie leciał na baterii, która jakaś super wydajna nie jest. Dodatkowo dysponowaliśmy tylko mapą ogólną Grecji. Jak do tego jeszcze dodamy grecki alfabet i złe oznakowanie dróg, to wszystko razem spowodowało, że znów, wcale tego nie chcąc wylądowaliśmy na autostradzie do Trypolisu :)))
Jakoś nam się udało odnaleźć w greckiej czasoprzestrzeni- znaleźć wreszcie Kanał Koryncki, nad którym zrobiliśmy błyskawicznie fotki, bo wiatr chciał nas porwać i ruszyliśmy w kierunku Epidaurusu, gdzie wart obejrzenia jest starożytny teatr, jeden z większych w Grecji, zdolny pomieścić 15 tysięcy widzów.
|
Kanał Koryncki |
Kierunek - taaa - znów nie obeszło się bez niespodzianek - oznakowanie dojazdów nawet do bardzo znanych i popularnych zabytków jest tragiczne - tablice są stawiane od sasa do lasa - często są pozaklejane jakimiś nalepkami, często trzeba się domyślać, że co prawda znak stoi tak, jakby wskazywał w prawo - ale tak naprawdę wskazuje prosto.
Nas tablice doprowadziły do jakiegoś małego Epidaurusu - efekt złego oznakowania jednego ze skrzyżowań. Ostatecznie jednak udało nam się trafić do celu.
Teatr i całe otoczenie - cóż nie będę oryginalna - robi wrażenie, jak zresztą większość zabytków w Grecji. To był właściwie cały kompleks - z hotelami, łaźniami, stadionem - najbardziej by mi do tego pasowało określenie sanatorium, gdyż starożytni uważali teatr za część procesu leczenia.
Wiktorowi teatr strasznie się spodobał - komenderował kto teraz ma włazić na górę, kto ma iść na scenę i sprawdzać akustykę (rewelacyjną swoją drogą), średnio chciał się ruszać dalej.
Noclegu postanowiliśmy szukać na samym końcu pierwszego palca Peloponezu, w małej, ale jak się okazało, bardzo malowniczej miejscowości Portoheli. (dojechaliśmy tam błądząc oczywiście, bo na mapie nie było zaznaczonej połowy dróg, którymi jechaliśmy. W końcu włączyliśmy gpsa, który z racji braku kabelków był używany w sytuacjach beznadziejnych). Następnego dnia wkurzyliśmy się i kupiliśmy mapę Peloponezu i od tego momentu z powodzeniem jechaliśmy już tylko wg mapy).
Oprócz błądzenia, atrakcji dostarczył nam Jasiek malowniczo obrzygując wnętrze wynajętego samochodu.
W Portoheli zostajemy przez dwa dni: po pierwsze mamy fajny pokój z malowniczym widokiem na zatokę i port, po drugie za dwa noclegi facet spuścił nam trochę z ceny, po trzecie - chcieliśmy dać trochę oddechu dzieciakom - głównie Wiktorowi, w którego głowie zakiełkowała myśl, że rodzice zwariowali, uciekli z domu i będą tak do końca życia jeździć z miejsca na miejsce.
Połaziliśmy bez celu, na zasadzie gdzie oczy poniosą po wszystkich uliczkach i zaułkach, zrobiliśmy wycieczkę do sąsiedniej miejscowości, zrobiliśmy spacerek po bardzo malowniczym cypelku - generalnie bardzo miło spędzone dwa dni.
|
wschód słońca w Portoheli |
A takie widoczki mieliśmy spacerując po sąsiednim Ermioni