Czerwiec 2013
Dzień, w którym przyszło nam zajechać do Dworu, nie jako
turyści, ale pierwszy raz w charakterze gospodarzy, był niezwykle ponury. Tego
roku wiosna na Pogórzu Izerskim była okrutnie mokra. Pierwszy raz nie zakwitły
wcale jabłonie, a zawiązki czereśni strącił wiatr i bezustannie od półtora
miesiąca lejący deszcz. Dzień zatem, w którym przyszło nam wyjechać, na Pogórzu
Izerskim nie różnił się niczym od poprzednich i następnych tej wiosny.
Zapakowaliśmy do auta cztery nasze psy, doczepiliśmy przyczepę z dobytkiem i
pierwszy raz od 15 lat ruszyliśmy całą ferajną na wakacje. Może nie do końca
miały to być wakacje, a bardziej zwiad, ponieważ musieliśmy podjąć jedną z
najważniejszych dla nas decyzji życiowych, czy chcemy wyprowadzić się do
Małopolski, by przejąć opiekę nad Dworem?
Tego dnia nasz anioł stróż, znudzony zapewne bezustannym
deszczem, musiał zrobić sobie małą drzemkę. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z
Zapusty, jedno z kół w aucie wpadło w głęboką, ale niewidoczną, bo zalaną wodą
dziurę. Okazało się to przyczyną późniejszych kłopotów. Z powodu lokalnych
podtopień, nie mogliśmy dojechać do autostrady. Straciliśmy na to dwie godziny.
Kiedy wreszcie w okolicach Bolesławca odnaleźliśmy czynny wjazd na autostradę,
już byliśmy psychicznie umęczeni i zniechęceni. Podróż ciągnęła się w
nieskończoność, mimo to mieliśmy szansę dojechać na Wolę przed zmrokiem.
Nadzieja ta prysła w Wieliczce, kiedy naruszony na dziurze w Zapuście kielich
mocujący zawieszenie auta rozsypał się w drobny mak. Utknęliśmy o zmroku w
centrum Wieliczki, w deszczu.
Szczęście nasze to wielkie, że Krzyś jest
utalentowanym majsterkowiczem. Po kilku próbach, tracąc jedynie godzinę, przy
pomocy łomika i sznurka, udało się podnieść i unieruchomić zawieszenie na tyle,
by powolutku dowlec się do Dworu. Z Wieliczki na Wolę jest kilkanaście
kilometrów. Było to najdłuższe kilkanaście kilometrów w moim życiu.
Kiedy wreszcie dojechaliśmy, wysiadłam z auta. Pierwsze
wrażenie jest najważniejsze. Mnie uderzył w kubki węchowe zapach drewna
pomieszany z impregnatem. Tak pachniał Dwór, pomimo że został zbudowany w 1935
roku, a konserwacji nie przeprowadzano tam od dziesięcioleci. Później tego
charakterystycznego „zapachu historii” nie wyczuwałam, ponieważ nos się przyzwyczaił.
Poranek dnia następnego powitał nas oczywiście deszczem i
chłodem. Zakutałam się cała w ciepłą kurtkę z zimową podpinką i wyszłam na
obowiązkowy, niezależnie od pogody, poranny spacer z psami.
Małopolska jest niezwykle gęsto zaludniona. Nie ma tu takiej
sytuacji, jak u nas na Pogórzu Izerskim, że wychodzi się na spacer i pół dnia
nie spotyka się żadnej ludzkiej żywej duszy. Towarzyszy nam raczej sama
przyroda ożywiona i nieożywiona. Wkrótce miałam się przekonać, że mimo iż Wola
Zręczycka to mały przysiółek równie niewielkiej wsi Zręczyce, panuje tu spory
ruch.
-Dzień dobry- wita się ze mną jakiś człowiek. Spod kaptura,
w mroczny poranek, nawet nie widzę jego twarzy, słyszę tylko miły głos.
-Pani jest naszą nową sąsiadką?- pada pytanie. –Ja mieszkam tu obok.
-Pani jest naszą nową sąsiadką?- pada pytanie. –Ja mieszkam tu obok.
Sąsiad wymienia numer swojej posesji, rzeczywiście, to musi
być gdzieś niedaleko. Nie mam zielonego pojęcia, kto gdzie mieszka. Znam tylko
ze słyszenia kilka nazwisk, ale chwilowo nic mi to nie daje.
-Hm… - nie za bardzo wiem, co powiedzieć i zaczynam się
tłumaczyć- Wie pan, sąsiadka to jeszcze za dużo powiedziane. Na razie
przyjechaliśmy zastanowić się, czy chcemy tutaj zamieszkać.
Pies mnie ciągnie, zatem konwersacja musi się zakończyć.
Po śniadaniu niebo się przejaśniło. Ruszyliśmy do Gdowa na
piechotę, ponieważ auto nie nadawało się do użytku. Po zakupie niezbędnych
materiałów do naprawy oraz produktów spożywczych zaczęliśmy się otrząsać z
przygód i rejestrować w głowie to, co było nam zapewne przeznaczone przez los.
Wraz z budynkiem Dworu i dawną służbówką, rodzina odzyskała
5 ha ziemi, w tym 3 ha sadu. Oczywiście, jabłonie, jakbyśmy nie mieli dosyć
jabłek w Zapuście. Dopust boży, jak się wie, z czym to się wiąże. Sad wygląda
pięknie tylko na zdjęciach i obrazach, schody zaczynają się, kiedy ten sad
trzeba ogarnąć. Owocujące co drugi rok jabłonie w półhektarowym sadzie w
Zapuście dają ok 8 ton jabłek na raz. Mnóstwo owoców się marnuje, aż serce
pęka. No i to koszenie. Na Woli przynajmniej odpada mi ten podstawowy problem.
Będziemy mieć raczej kłopot z
pogodzeniem interesów sąsiadów zainteresowanych pozyskaniem zielonki na
potrzeby swoich zwierząt, a nie z tym, że przyjdzie nam kosić własnoręcznie 5 ha
traw. Być może będziemy sami mieć własne konie, choć na początek chyba
spróbujemy wziąć cudze pod swoją opiekę. W ten sposób będę mogła się
zorientować, czy naprawdę chcę mieć konia i jestem gotowa się nim opiekować i
szkolić, czy jest to tylko moja fanaberia, która stanie się kłopotem, kiedy chęć
mi przejdzie.
W sadzie odkryliśmy kilka niepozornych czereśni zagubionych
gdzieś pomiędzy jabłoniami. To dobrze, ale trzeba będzie dosadzić kilka innych
drzew owocowych- gruszę, śliwę, czereśnie i wiśnie. Obowiązkowo musi znaleźć
się winogron, ponieważ nie wyobrażamy już sobie życia bez wina domowego.
Za sadem jest łąka, na której pasły się dwa konie. Nie
wiedzieliśmy wówczas, czyje to konie, czemu pasą się na naszym, ale nie robimy
z tego żadnego problemu. Niech się pasą, niech nic się nie marnuje. Nie możemy
jeszcze z tego wszystkiego korzystać, niech korzystają inni. Z końmi
zapoznaliśmy się bliżej dwa miesiące później, we wrześniu, kiedy drugi raz
przyjechaliśmy już pewni, że chcemy zaopiekować się Dworem.
Zamknęliśmy psy w budynku i ruszyliśmy obejrzeć sobie wieś.
Dla mnie było bardzo ważne poczuć energię, jaka bije z domów, z ludzi. W
Zapuście można przejść całą wieś nie napotykając po drodze żadnego mieszkańca.
Tutaj, mimo iż wioska wydaje się mniejsza, tętni życie. Co kawałek
napotykaliśmy krzątających się ludzi. Witając się z nimi szukałam w oczach uczuć.
Nie napotkałam niechęci do obcych, co dało mi nadzieję, że nasze stosunki z
wsią powinny być poprawne. Wiadomo, na początku będzie trudno określić swoje
miejsce w społeczności, ale mamy już doświadczenie z Zapusty. Dla ludzi trzeba
być miłym, pomocnym, uczynnym, ale w żadnym wypadku nie dać sobie wejść na
głowę i nie dać się wykorzystać. Nie wolno silić się na to, by ludzie od razu
nas zaakceptowali, to przyjdzie samo z czasem. Należy trzymać dystans do
problemów i sporów pomiędzy sąsiadami, nie stawać po niczyjej stronie. Spory,
które toczą się w każdej wsi, jak Polska długa i szeroka, datują się od pokoleń
i nie nam wtrącać się w tego typu sprawy. Nie wolno też nikogo pouczać, choćby
serce bolało. Zauważyłam, że w tamtych okolicach kultura trzymania zwierząt
jest dużo gorsza niż na Dolnym Śląsku, choć i u nas nie jest z tym różowo. Mimo
wszystko nie zamierzam prowadzić w okolicy kampanii na rzecz spuszczania psów z
łańcuchów, ani pogadanek na temat wody i grzebienia, ponieważ tego typu
działania napotykają na opór i przysparzają jedynie wrogów. Lepiej działa dobry
przykład. Mam nadzieję, popartą doświadczeniami z Zapusty, że sam widok naszej
czwórki psów lepiej podziała na wyobraźnię i ludzie zobaczą, że psy nie muszą, brudne
i skudlone, wisieć na łańcuchu. Podobnie jak dom i obejście, również zwierzęta
są naszą wizytówką.
W czerwcu obejrzeliśmy dokładnie stan techniczny budynku i
obejścia. Prawda jest taka, że choć poszczególni użytkownicy każdy, jak jeden
mąż, określali się właścicielami, Dwór dzierżawili i nie zamierzali inwestować
w remonty. Na początku lat 90-tych, kiedy obiekt dzierżawił Krzysztof Wize,
przebudował wszystkie pokoje wykrawając w każdym przestrzeń na łazienki.
Zamontował też przedziwny i absolutnie nie przystający do technicznych warunków
obiektu piec na gaz. Być może w tamtych czasach miało to jakiś sens, jednak
dziś ogrzewanie gazowe takiego obiektu, w oparciu o przestarzałą infrastrukturę
to nieporozumienie. Nie ukrywam, że to nasze największe wyzwanie, z którym
przyjdzie się nam zmierzyć na samym wstępie.
Z oględzin technicznych wynika, że
dach jest mocno dziurawy, a na strychu zamontowane są przedziwne metalowe konstrukcje obciążające drewniany strop. O
śmietniku na strychu i w służbówce nawet nie chcę wspominać. Wspomnę i to w
obrazkach, jak przyjdzie nam to wszystko sprzątać. Problem stanowią liczne
uschnięte drzewa na posesji w tym takie, które bezpośrednio grozi
bezpieczeństwu budynku. Aby to wszystko uprzątnąć musimy wpierw uzyskać zgodę
konserwatora zabytków, ponieważ nie tylko sam dom, ale i cała działka, na
której stoi, objęta jest konserwatorskim nadzorem.
Ostatniego dnia, kiedy gorączkowo się pakowaliśmy, pod płot
podszedł jeden z mieszkańców wsi. Szkoda, że nabrał odwagi dopiero na kilka
godzin przed naszym odjazdem. Bardzo chętnie ucięlibyśmy sobie pogawędkę, gdyż
bardzo byliśmy ciekawi tego, jak się tu żyje. Ale co się odwlecze, to nie
uciecze. Sąsiad rozśmieszył nas swoim stwierdzeniem:
-A skąd wy jesteście?- zapytał
-Z okolic Jeleniej Góry.
-A, to Niemcy- machnął ręką.
-Z okolic Jeleniej Góry.
-A, to Niemcy- machnął ręką.
Droga powrotna upłynęła nam początkowo w innych warunkach,
niż przyjazd, ponieważ dla odmiany był koszmarny upał. Sama nie wiem, co jest
gorsze, kiedy w aucie bez klimatyzacji przewozi się zwierzęta. W okolicach
Legnicy poczułam, że jesteśmy w domu. Lunęło tak okrutnie, że przypomniałam
sobie nasz wyjazd z Zapusty. Opadły mi ręce i w tym momencie poczułam, że Dolny
Śląsk jest dla mnie zdecydowanie za mokry, choć tak naprawdę zdarzyła nam się jedna
taka w życiu mokra wiosna.
Po mokrej wiośnie świat zaczął schnąć. Lato tego roku, choć
bez owoców, było w miarę ładne. Zajęliśmy się na dwa miesiące intensywnie
obsługą naszego ruchu turystycznego. Następną przerwę, by pojechać na Wolę,
wygospodarowaliśmy dopiero we wrześniu.