Pokazywanie postów oznaczonych etykietą slubnie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą slubnie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 5 maja 2018

Ballada o ślubnych przygotowaniach #7 - Oczekiwania a rzeczywistość

Korzystając z okazji naszej rocznicy ślubu i pobytu w tym samym miejscu, w którym obchodziliśmy zarówno ceremonię jak i wesele, mieliśmy szansę ponownie przejść się tymi samymi uliczkami, obcować z tymi samymi ludźmi i przebywać w tych samych pomieszczeniach. Takie warunki pozwoliły nam na bardzo dokładne przypomnienie sobie tamtych chwil, a wspomnienia stały się bardzo żywe. W takich okolicznościach wpadłam na stworzenie pewnego nietypowego podsumowania. Widziałam sporo blogowych wpisów na temat ślubów i wesel, gdzie opisywano przebieg uroczystości i w większości przypadków zachwalano ten dzień jako najlepszy w życiu. Ja pokusiłam się o drobną analizę naszych oczekiwań i odzwierciedlenia planów w rzeczywistości.

Czy wszystko poszło po naszej myśli?



Jako przyszła Panna Młoda szukałam naturalnie inspiracji w internecie. Przejrzałam mnóstwo stron i wpisywałam różne kombinacje kolorystyczne, by znaleźć chociażby zamysł naszej dekoracji. Rozpoczynając poszukiwania nie miałam żadnego pomysłu, jak ma to wyglądać. W końcu przypadkowo trafiłam na zdjęcia w odcieniach bieli i fioletu i zakochałam się. Wydał mi się to najlepszy kolor, jaki może się pojawić na naszej sali weselnej i który będzie do nas pasował. Założyłam osobny folder, do którego trafiać zaczęły wszystkie warte uwagi zdjęcia dekoracji, wyglądu stołów, pojedynczych detali, bukietów ślubnych i tortów w tej tonacji. Do tej pory go nie usunęłam, więc mogę dziś świetnie porównać moje zamiary z efektami.

Kilka inspiracji:




Dekorację sali weselnej chciałam początkowo zlecić zewnętrznej firmie. Kontaktowałam się z kilkoma, które znajdowały się zarówno w okolicy jak i nieco dalej, lecz ceny były wręcz niewyobrażalne (kwota za dojazd często podwyższała ją o prawie połowę). W dodatku żadna z firm nie potrafiła zorganizować mi tego, czego oczekiwałam. Zamarzyłam sobie bowiem lawendę. Byłam w stanie zapłacić dużo więcej, by ją mieć, ale okazało się, że jednak nie wszystko można kupić. Biorąc pod uwagę te dwa aspekty, stwierdziłam, że jeśli i tak nie będę mieć tego, czego chcę, zdecyduję się w ciemno na dekorację oferowaną przez salę w Mierzęcinie. Miało być delikatnie, prosto, bez zbędnych detali. Delikatne akcenty w postaci fioletowych kwiatów. Na okrągłych stołach pojawiły się zatem niskie bukiety na samym środku i pojedyncze róże na chusteczkach. Nasz stół był dodatkowo ustrojony girlandą w tym samym stylu, a za nami stały wazony na długich nóżkach z bukietami. Niestety wygląd ten muszę odtworzyć sobie jedynie w pamięci, gdyż sala była przygotowywana na ostatnią chwilę i w momencie przyjazdu fotografa, praktycznie nie było co fotografować. Pod tym względem byliśmy nieco rozczarowani, bo jestem ogromną fanką detali i chciałam mieć uwieczniony wystrój sali w szczegółach. Co do samego ozdobienia sali to wysłałam jedynie kilka przykładowych zdjęć, które znalazłam w sieci i całość pozostawiłam dekoratorce. Jej praca absolutnie zasługuje na wyróżnienie, bo oczekiwałam dość pospolitego wystroju, a całość pozytywnie mnie zaskoczyła.



Wygląd sali weselnej w momencie przyjazdu fotografa. Sala nie była jeszcze skończona.

Idealnie spisała się również kwiaciarnia. Tutaj podobnie posłużyłam się wysłaniem przykładowych zdjęć z sieci, lecz z kwiaciarką nie miałam żadnego kontaktu. Całość spraw związanych z dekoracjami i kwiatami załatwiałam poprzez organizatorkę imprez w Mierzęcinie, która spisała się w swojej roli bardzo dobrze. Ba! Nawet w dniu ślubu to ona odebrała moje wiązanki (identyczne bukiety dla mnie i mojej świadkowej oraz do butonierek męża i świadka) i dostarczyła mi je do pokoju. Pamiętam, że na ostatnią chwilę doprosiłam jeszcze o dodatkowe kwiaty do włosów, co doradziła mi fryzjerka i również nie stanowiło to żadnego problemu, a ostatecznie nawet nie doliczono mi ich do rachunku. Widząc mój bukiet jak i kwiaty z sali weselnej, byłam oczarowana. Efekt był lepszy niż mogłam sobie wyobrażać.

Moje inspiracje w kwestii bukietu ślubnego:




Mój bukiet:


Czytając wiele artykułów i wpisów ślubnych i słysząc informację, że sale wynajmować należy już 3 lata wcześniej, a ostateczne decyzje w kwestii chociażby liczby gości na ślubie muszą być podane już na pół roku przed uroczystością, byłam wręcz przerażona. Prawda okazała się być zupełnie inna. Umowy podpisaliśmy wprawdzie rok wcześniej, lecz wiele szczegółów zmieniało się w trakcie tego roku dość znacznie. Ostateczną liczbę gości dostarczyć musieliśmy na tydzień przed, a drobniejsze zmiany wprowadzane były nawet w dniu ślubu. Dzień przed weselem wraz z mężem i kilkoma panami z obsługi obróciłam jeszcze do góry nogami plan ustawienia stołów, o którym dyskutowaliśmy miesiącami, a co ostatecznie nie do końca mi się podobało.



                                        Sala pałacowa podczas naszej ceremonii ślubnej.

Jednak nie wszystkie nasze oczekiwania zostały spełnione ponad normę. Były także wypadki, których zupełnie się nie spodziewaliśmy, a które napsuły nam sporo nerwów. Chyba najwięcej stresu związanego było z samym przybyciem gości. Nie wspominałam Wam o tym, lecz na trzy dni przed ślubem otrzymaliśmy wiadomość o tym, że kilkoro gości nie zjawi się. Miedzy innymi był to samochód wiozący zagranicznych gości. Długi czas przed ślubem organizowaliśmy wszystko tak, by goście nie mieli problemu z dotarciem. Wymyśliliśmy, że spakujemy ich w jedno auto z kierowcą i w ten sposób zmniejszą się chociażby koszty ich dotarcia do innego kraju. Pomysł uważałam za udany do momentu, gdy okazało się, że nasz kierowca spowodował stłuczkę na kilka dni przed ślubem i straciliśmy tym samym 4 osoby spośród gości. Namieszało to nieźle naszej tablicy z rozmieszczeniem gości przy stołach i mimo że brzmi to śmiesznie, na trzy dni przed ślubem zaprosiliśmy kogoś na ich miejsce.

Nasi goście byli poinformowani, że dzień po ślubie bezpośrednio wybieramy się do domu, do Szwajcarii. Z tego też powodu prosiliśmy, by nie zjawiali się z kwiatami (nie chcieliśmy też niczego w zamian), byśmy nie mieli problemu z nimi. I tak nie moglibyśmy ich zabrać, a nie chcieliśmy by goście niepotrzebnie wydawali pieniądze. Mimo naszych zastrzeżeń wielu z nich się nie posłuchało i bukiety kwiatów dołączane były do prezentów. Pałac również nie chciał ich zatrzymać, co skończyło się dla nas marnowaniem czasu. Wszystkie kwiaty zawieść musieliśmy do moich rodziców, czego nie mieliśmy już w planach. Ostatecznie nasz wyjazd opóźnił się o dobre dwie godziny i wyjechaliśmy późnym popołudniem, a zmęczenie po nocnej zabawie spowodowało, że byliśmy zmuszeni zatrzymać się po drodze w hotelu, bo nie byliśmy w stanie dalej jechać. Do Szwajcarii wróciliśmy o wiele za późno, przez co z drogi musieliśmy kontaktować się z naszymi pracami i brać urlop na żądanie w ostatniej chwili. Ciąg zdarzeń rozpoczęty przez … kwiaty.



Nasz ślub oraz wesele było robione w całości pod nas. Nie interesowało nas zdanie innych i komentarze typu: „Trzeba było zrobić wesele tam”, „A dlaczego nie będzie rodziny od strony szwagra męża mojego dziadka” itp. Cieszę się, że mieliśmy takie podejście, bo tak czy inaczej w żadnym przypadku nie da się wszystkim dogodzić. Jak dla mnie to szczyt tupetu, ale po ślubie dochodziły do mnie zdania twierdzące, że coś się komuś nie podobało. Jedni mówili, że muzyka była super, inni na nią narzekali. Tak samo różne zdania otrzymywaliśmy na temat jedzenia czy obsługi. Nie da się dogodzić każdemu, a skoro i tak zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony, to najlepiej jest wykonać to po swojemu.


Przyznam Wam, że nie jestem fanką alkoholu i zakrapianych imprez. Denerwuje mnie obecność pijanych osób i zawsze unikam takich spotkań. Organizując wesele, całkiem poważnie chodziło mi po głowie, żeby zrobić imprezę bezalkoholową. W tym przypadku niestety posłuchałam „rad” rodziny i nie byłam z tego zadowolona. Alkohol miał pojawić się symbolicznie, by nie było sytuacji, w której którykolwiek z gości doprowadził się do mocno nietrzeźwego stanu. Nawet zaznaczaliśmy większości, że na naszej imprezie wódka nie będzie przelewać się wiadrami i dawaliśmy do zrozumienia, że nie będzie to wesele z rzyganiem za stodołą. Niestety nawet jeśli wydaje Ci się, że znasz kogoś bardzo dobrze, możesz się nieźle pomylić. Ja oczekiwałam nieco innego zachowania ze strony mężczyzn, ale gdy w grę wchodzi alkohol ludzie dostają małpiego rozumu i kilka ewenementów sprawiło nam nie lada problem. Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie nie potrafią bawić się bez alkoholu.



Wiem jednak, że wpływ na to miał jeden istotny czynnik, którego nie dopilnowałam. Dla przyszłych par młodych mam tutaj jedną ważną radę: nie krępujcie się pytać nawet o rzeczy, które wydają się Wam dziwne i oczywiste. Ja nie zainteresowałam się wielkością kieliszków do alkoholu, bo wydało mi się normalne, że będą one klasyczne. Na stołach stanęły jednak istne szklanki, których wielkość była ponad dwa razy większa niż standardowego kieliszka, co pogrążyło kilkoro gości nieznających umiaru. Jeśli jestem już z Wami na tyle szczera, to przyznam Wam, że do tej pory jeden z kolegów, który popłynął na tyle, że miałam ochotę go wyprosić z przyjęcia, nie jest w stanie spojrzeć nam w oczy. Po co doprowadzać do takich sytuacji?

Wraz z mężem obawialiśmy się o naszych gości zza granicy, którzy nie porozumiewali się w języku polskim. Baliśmy się, że czegoś nie zrozumieją, że nie będą wiedzieć dokąd pójść itp. W Mierzęcinie zaznaczyliśmy, by obsługa posługiwała się językiem angielskim lub niemieckim i faktycznie takie osoby pojawiły się na zmianie. My ze swojej strony usadziliśmy ich przy stolikach w ten sposób, by znalazły się w nich osoby, które znają któryś z języków. Kilkoro naszych znajomych uczęszczało ze mną na filologię języka niemieckiego, więc byli nam oni bardzo użyteczni w wyjaśnianiu, co właśnie dzieje się podczas wesela. Ostatecznie goście zagraniczni (zwłaszcza z Niemiec i Szwajcarii) byli zachwyceni naszym ślubem i wspominają go do dziś podczas spotkań. W niemieckojęzycznych krajach przyjęcia weselne nie są tak hucznie świętowane i taneczne, więc byli nieźle zaskoczeni, ale wszystko bardzo im się podobało. Usłyszeliśmy nawet, od jednego z małżeństw, że gdy ich dzieci będą brać ślub, chcą by wyglądało to właśnie w ten sposób, co było dla nas niezmiernie miłe.



Jednym z ostatnich punktów naszego wesela były oczepiny, których do ostatniego momentu miało nie być. Nie jestem zwolenniczką takich zabaw, które źle mi się kojarzą. Nie widzę nic śmiesznego w przebijaniu balonów za pomocą pośladków czy przekazywaniu sobie zapałki w ustach czy butelek pomiędzy udami. Przykro mi, lecz mnie to nie bawi, a żenuje. Z obawą podjęliśmy jednak decyzję, że krótkie oczepiny mogą się pojawić. Nasza wodzirejka nie chciała nam zdradzić zbyt dużo, co dodatkowo nieco nas stresowało, jednak ostatecznie nasze oczepiny wyszły z klasą i były przezabawne. Goście pękali ze śmiechu i wszyscy dobrze się bawili, nawet z pominięciem erotycznopodobnych zabaw.

A jakie Wy macie doświadczenia w tym temacie? Czy Wasze oczekiwania pokryły się w 100% z rzeczywistością? A może ten dzień jeszcze przed Wami?

sobota, 29 lipca 2017

Ballada o ślubnych przygotowaniach #6

W ostatnim ślubnym poście opowiedziałam Wam historię wyboru mojej sukni ślubnej. W tym samym poście planowałam zamieścić również opowieść o mojej fryzurze i makijażu, ale pewnie nikt nie doczytałby wtedy do końca. Zdecydowałam zatem rozdzielić ten wpis na dwie części.

Wydawałoby się, że wybór fryzury i makijażu to pestka przy wybraniu sukni ślubnej. Czy tak jednak jest? Jakie przygody spotkały mnie na tym etapie?

Zacznę może od września tamtego roku, kiedy to wybraliśmy się do znajomych na wesele. Przyjeżdżaliśmy dosłownie na chwilę i nie miałam czasu na wielkie przygotowania do tego wydarzenia, dlatego umówiłam się na szybkie podpięcie włosów u miejscowej fryzjerki. Mieścina, w której odbywał się ślub, była dość mała, tak więc nie powinno nikogo zdziwić, że w okolicy działał jeden salon fryzjerski. Pani właścicielka zajęła się moimi włosami i po pół godzinie wyszłam z efektem „Wow!”.






















Wiedząc już, że i mnie czeka niedługo TEN dzień, zaczynałam powoli rozmyślać nad jak najlepszym zorganizowaniem. Ta fryzurka tak bardzo mi się spodobała, że koniecznie chciałam, by owa pani zjawiła się w Mierzęcinie i uczesała mnie na mój własny ślub. Niestety ze względów logistycznych nie było to możliwe. Obie miejscowości dzieliło ponad 75 km, a pani fryzjerka nie mogła pozwolić sobie na zamknięcie swojego salonu na cały dzień. Z bólem serca zrozumiałam to wytłumaczenie i rozpoczęłam poszukiwania przypadkowego fryzjera.

Jednym z najgorszych minusów organizacji ślubu zza granicy jest właśnie niemożliwość sprawdzenia wszystkiego na własnej skórze oraz fakt, że nie miałam żadnych sprawdzonych typów. Będąc na miejscu pewnie pochodziłabym po fryzjerach, sprawdziła ich możliwości i wybrała najlepszego. Niestety internetowe poszukiwania wypadają dość słabo. Pomimo tego, że obecnie praktycznie każda firma ma swój fanpage czy stronę internetową, wśród fryzjerów z mojej okolicy nie jest to najwidoczniej praktykowane. Szkoda, ponieważ widząc efekty czyjeś pracy, byłoby mi łatwiej podjąć jakąkolwiek decyzję. Jak zatem szukałam fryzjera na tak ważne wydarzenie jak ślub? Losowo, po nazwisku, które wydało mi się przyjemne.


Poszukiwania rozpoczęłam od mojego rodzinnego miasta, które jest największym miastem w regionie, a salony fryzjerskie znajdują się na każdym rogu, więc myślałam, że łatwiej będzie mi znaleźć kogoś, kto przystanie na moją propozycję. Jednak pokonanie 50-cio kilometrowej drogi do miejsca uroczystości, by uczesać mnie na miejscu okazało się być dla wszystkich awykonalne. W dniu ślubu „nie wychodziłam z domu”. W Mierzęcinie byliśmy już dzień wcześniej, by wszystkiego dopilnować, więc stratą czasu byłoby dla mnie jeżdżenie przez całe przedpołudnie od drzwi do drzwi, gdzie mój stres narósłby wtedy do granic wytrzymałości. Tym bardziej, że byliśmy umówieni z fotografem i kamerzystą na reportaż z przygotowań, więc panowie musieliby za nami wszędzie jeździć, co nie miało najmniejszego sensu i trwało by pewnie zdecydowanie zbyt długo. To wszystko spowodowało, że jedyną najlepszą dla wszystkich opcją było sprowadzenie podwykonawców na miejsce.

W taki sposób rozpoczął się prawdziwy maraton wiszenia na telefonie. Ja – zza granicy, moja mama – w Polsce. Obie obdzwaniałyśmy wszystkie fryzjerki w mieście i praktycznie zawsze słyszałyśmy tę samą odpowiedź: „Nie dojeżdżamy”. Musiałam zawęzić kręgi poszukiwań i znaleźć kogoś, kto będzie bliżej Pałacu i nie miał z tym problemu. Zaczęłam szukać fryzjerów w małych okolicznych mieścinach, co było jeszcze trudniejsze. Próby skontaktowania trwały często kilka dni. Moje nerwy sięgały zenitu, gdy po raz setny słyszałam tekst: „Nie dojeżdżamy”. Salon oddalony jest jedynie 5 minut od tego miejsca! Na dobrą sprawę, nie trzeba dojechać tam, a dojść... Niestety żadne argumenty nie przekonywały pań, z którymi się kontaktowałam. Jedna powiedziała, że w sobotę to ona ma wolne i kropka. Inna była już bliska zgodzenia się, lecz gdy okazało się, że chcę umówić się także na fryzurę próbną, odpowiedziała: „No co Pani! Ja robię raz a dobrze”. Tym razem to ja podziękowałam. W czasie całych poszukiwań zastanawiałam się, czy w Polsce aż tak polepszyła się sytuacja materialna (również ta w małych miasteczkach), że można łatwą ręką odmówić przyjęcia potrójnej zapłaty za wykonaną usługę?



Byłam w totalnej kropce. Wiedziałam, że sama nie zrobię sobie fryzury, bo jestem totalnym beztalenciem w tej dziedzinie. Żaden z moich gości również nie wykonywał takich zajęć, nawet amatorsko. Z pomocą przyszedł mi Pałac Mierzęcin, który podrzucił mi numer do fryzjerki „na telefon”. Jej nazwisko nie pojawiło mi się na żadnej z przeglądanych stron, więc postanowiłam spróbować. O dziwo, udało się! Pani Ania nie miała problemu z dojazdem ani wykonaniem fryzury próbnej. Ba! Nawet umówiłyśmy się na wykonanie fryzury kilku gościom. 

Problem w tym, że ja nadal nie miałam pojęcia, co właściwie chce mieć na głowie. Miałam nie za długie włosy i skomplikowane upięcia nie wchodziły w grę. Poza tym w głowie miałam ciągle moją fryzurę z poprzedniego ślubu, na którym byłam. Dwa miesiące przed ślubem umówiliśmy się na próbną fryzurę, w domu fryzjerki. Domowa, swojska atmosfera. Poczuliśmy się, jak gdybyśmy byli gośćmi, a nie klientami. Zostałam posadzona na krzesło, a pani Ania krzątała się wokół mojej głowy, tworząc trzy różne wersje fryzur (inspirowane poniekąd pokazaną fryzurą z wesela znajomych). Wśród nich wybrałam tę ostateczną i umówiłyśmy się na konkretną godzinę w dniu uroczystości. Takim sposobem znalazłam moją dojezdną fryzjerkę. Byłam uratowana!


Jeśli chodzi o makijaż, to miałam bardzo mieszane uczucia. Początkowo byłam przekonana, że zlecę jego wykonanie komuś, kto się na tym zna. Niestety pierwsze próby wykonania make-upu przez kogoś innego nie wyszły najlepiej. Nie czułam się w tym sobą, a na widok zaproponowanej mi ilości „tapety” mój ukochany błagał mnie, bym nie pokazała się tak na ślubie. Kolejny raz nie wiedziała, co zrobić. Dużo osób przekonywało mnie, bym zajęła się tym sama i tak, jak lubię. Posiadałam kosmetyki, które wiedziałam, że przetrwają na mojej twarzy całą noc, dlatego postanowiłam spróbować. Kilka tygodni przed ślubem zaczęłam wypróbowywać połączenia kolorystyczne, by stworzyć efekt, który mnie zadowoli. W makijażu postanowiłam zawrzeć fiolet, który pojawiał się również w dekoracji ślubnej. Efekt końcowy możecie zobaczyć na zdjęciach.



Zarówno z fryzury, jak i z makijażu byłam zadowolona. Na ślubie zgarnęłam miliony komplementów, mówiących, że wyglądam piękne (na co nie wiedziałam, szczerze mówiąc jak reagować – kompletnie nie umiem przyjmować komplementów). Cieszę się, że wszystko skończyło się dobrze. Nawet jeśli musiałam najeść się tyle strachu i nerwów!

A czy Wy mieliście problem ze znalezieniem fryzjerki i makijażystki? A może zdecydowałyście się wykonać wszystko same?

wtorek, 11 lipca 2017

Ballada o przygotowaniach ślubnych #5 - Wszyscy patrzą na Pannę Młodą, czyli o wyborze sukni i dodatków

Każda Panna Młoda pragnie w dniu swojego ślubu wyglądać wyjątkowo i pięknie. W końcu to jedyny taki dzień w życiu, w którym na dodatek wszystkie oczy skierowane są właśnie w kierunku zakochanych, którzy rozpoczynają wspólną drogę przez życie. Wybór sukni ślubnej i ślubnych dodatków to ważny element przygotowań – dla niektórych nawet najważniejszy. Przed rozpoczęciem tego etapu nasłuchałam się i naczytałam tylu nieprzyjemnych opinii na temat salonów sukien ślubnych, że szłam tam jak na ścięcie.

Czy moje obawy były uzasadnione? Jak wybrałam moją suknię ślubną?
Odpowiedzi szukać możecie w tym poście!

Do tematu sukni ślubnej podeszłam jak do jeża. Nie należałam nigdy do dziewczyn, które już od lat nastoletnich przeglądają suknie ślubne, zachwycając się nimi i marząc o tym, by na własnym ślubie wyglądać jak księżniczka z bajki Disneya. Było wręcz przeciwnie. Suknie ślubne najczęściej w ogóle mi się nie podobały. Rozpoczęcie poszukiwań tej jedynej sukni przyszło mi zatem bardzo ciężko. Nie wiedziałam nawet, czy wolę kupić suknię czy też ją wypożyczyć – w tej kwestii decyzję podjął mój mąż, którego wrodzone poczucie dumy i ambicji nie pozwalały, bym założyła suknię noszoną już kilkanaście razy przez kogoś innego. Ostatecznie w grę wchodził jedynie zakup w salonie z sukniami ślubnymi.




 Zdjęcie pochodzi ze strony internetowej salonu Agnes. Kolekcja: Love Collection, model: 15146

W moim rodzinnym mieście wybór butików z sukniami nie jest zbyt duży, a przeglądając ich strony internetowe i oferowane przez nie suknie, stwierdziłam, że nic ciekawego tam nie znajdę. Stąd też musiałam poszerzyć krąg poszukiwań. Krążąc po internetowym świecie sukni ślubnych dotarłam do Poznania, gdzie umówiłam się na pierwszy termin – wyboru sukni ślubnej.

Pierwszym krokiem było wybranie potencjalnych modeli, które spełniałyby główne założenia. Podeszłam do tego zdroworozsądkowo. Ze względu na moją figurę musiałam odrzucić większość z nich i nawet nie zastanawiałam się nad tym, że wyglądają one tak pięknie (oczywiście na modelce!). Starałam się bazować głównie na kroju w kształcie litery A. W grę wchodziły również krótkie sukienki. Moja suknia musiała koniecznie mieć zakrytą górę (nie wyszłabym w stroju, który jest np. mocno wycięty na plecach, a w dodatku nie ma ramiączek i cały swój ciężar opiera na biuście – po pierwsze Bóg poskąpił mi biustu, a po drugie chciałam czuć się komfortowo i nie musieć co chwilę podciągać sukni do góry). Przed pierwszą wizytą w salonie udało mi się wybrać kilkanaście modeli sukien, które spełniały moje oczekiwania i z wypisanymi numerami jechałam do Poznania, do salonu Agnes.

Tak jak już mówiłam, nasłuchałam się wiele na temat salonów z sukniami. Niemiła obsługa, panie rodem z PRL-u, próbujące na siłę wcisnąć model, który ich zdaniem będzie jedynym odpowiednim, przerzucanie pomiędzy przebieralniami... Mogłabym jeszcze wymieniać w nieskończoność. Znając mój wrodzony pech, byłam pewna, że trafię właśnie do takiego salonu. Całe szczęście tak się nie stało!



Po wejściu do salonu czekało nas małe zamieszanie, ponieważ nikt nie zapisał mojego terminu w kalendarzu (umawiałam się na wizytę drogą mailową) i musieliśmy chwilę poczekać, aż przekopano się przez stertę maili i doszukano, że faktycznie ja to ja i jestem umówiona właśnie na tę godzinę. W tym czasie miałam jednak czas na przeglądnięcie wywieszonych w części głównej sukien. Muszę wspomnieć tutaj, że panie były nieco zaskoczone faktem, że doradzaniem mi w kwestii wyboru sukienki zajął się nie kto inny jak mój przyszły mąż. Z tym akurat nie mieliśmy żadnego problemu, a wiedziałam, że jest to osoba, która nie pozwoli mi dokonać złego wyboru.

 W niedługim czasie podeszła do mnie młoda kobieta – pracownica salonu – która chciała poznać moje preferencje. Jako osoba zorganizowana natychmiast wręczyłam jej listę sukien, które mnie interesują. Spośród nich połowa nie była dostępna na miejscu, więc skupiłam się na dostępnych modelach. Zostałam pokierowana do przymierzalni z podestem, a mój ukochany zajął dumnie miejsce na fotelu przed kotarą i oczekiwał na efekty. Na pierwszy ogień poszły sukienki krótkie, które na modelkach wyglądały bardzo zwiewnie i lekko. Gdy tylko je założyłam, czułam jednak tak ogromny ciężar, a tona materiału nie wyglądała najkorzystniej. Słowa przyszłego męża: „Zdejmuj to od razu!” utwierdziły mnie w przekonaniu, że krótkie sukienki odpadają. W pozostałych, wybranych przeze mnie sukniach powtarzał się jeden motyw: krój litery A – mniej lub bardziej rozłożysty – i zabudowana góra motywem koronki. Obsługująca mnie pani z lekkością i wdziękiem jednym ruchem ręki ściągała i nakładała na mnie kolejne modele, a ja z każdym ruchem byłam coraz bardziej załamana. Suknie dodawały mi kilogramów i wyglądały na mnie okropnie. W końcu przyznałam szczerze, że żadna z sukien mi się nie podoba i chyba nie ma na tym świecie sukni dla mnie. Pani popatrzyła na mnie i kazała mi czekać, a po chwili przyniosła delikatną suknię o prostym kroju i pięknie mieniącej się górze. 



Im dłużej w niej stałam, tym bardziej zaczynała mi się ona podobać. Był jednak pewien problem: nie miała ona ramiączek. Salon rozwiązał go jednak w 2 sekundy. Suknia i tak musiała być szyta na wymiar, więc mogli oni również dorobić ramiączka w tym samym stylu. Byłam zachwycona i od razu zdecydowałam się na jej zakup. Zostałam dokładnie zmierzona, sporządziliśmy umowę i umówiliśmy się na termin przymiarki. Pewnie zdziwi Was fakt, że termin wyboru sukni miał miejsce w lipcu, a pierwszą przymiarkę odbyłam dopiero w lutym, na 2 miesiące przed ślubem. Niestety tak wygląda organizacja ślubu zza granicy, a przez cały ten okres pilnowałam się, by waga wskazywała zawsze tą samą wartość.

Czy doświadczyłam któregokolwiek z nieprzyjemnych zachowań, o których tyle się nasłuchałam? Zdecydowanie nie. Nie byłam przekładana z jednej przymierzalni do drugiej, a co więcej miejsce, w którym się znajdowaliśmy było oddzielone od głównej części sklepu, przez co nie musiałam być narażona na wzrok ciekawskich. Obsługująca mnie pani dawała rzeczowe rady i faktycznie doradzała, a nie wciskała na siłę konkretny model. Z cierpliwością przynosiła kolejne suknie i znosiła nasze komentarze. I w końcu, gdyby nie jej podpowiedź pewnie do dziś jeździłabym po salonach i szukała idealnej sukni.


Doradziła mi ona również w kwestii dodatków i tak po chwili dyskusji, w której prężnie udział brał również mój ukochany, podjęłam decyzję o braku welonu, a w głowie miałam już pomysł na fryzurę i delikatną biżuterię, która będzie idealnie pasować.




Podczas tej wizyty w salonie poinformowaliśmy o naszej sytuacji, w związku z którą nie ma nas „na miejscu” i zastrzegliśmy, że pierwsza przymiarka powinna być naszą ostatnią wizytą i wtedy też zabierzemy suknię. Do Polski jechaliśmy w lutym i był to okropnie intensywny czas. Byliśmy ciągle w drodze, mieliśmy spotkanie za spotkaniem, a wśród nich przymiarkę sukni. Tutaj czekało nas rozczarowanie, ponieważ pomimo wcześniejszych ustaleń, sukienka nie była gotowa na ten dzień. Była ona o wiele za długa, a zamówione ramiączka niedoszyte. Przez cały okres przygotowań starałam się podejść do wszystkiego z głową i nie wpadać w niepotrzebną panikę, toteż tym razem podeszłam do tematu, jak do rozlanego mleka. Trudno, stało się. Ktoś mógł zapomnieć, ktoś nie przekazać dalej. W końcu minęło ponad pół roku od moich słów. Szybko ustaliliśmy, że jedynym terminem, kiedy jesteśmy w stanie ponownie przyjechać do Poznania jest przyszły poniedziałek, na co przystanął również salon. Jako że taka wycieczka trwa zazwyczaj cały dzień, miałam zdecydowanie mniej czasu na resztę, w tym na poszukiwanie dodatków.

Szybki bilans w głowie pozwolił na podjęcie decyzji – w salonie muszę dokupić buty i bolerko. Buty znalazłam od razu. Klasyczne czółenka na niewysokim obcasie, gdyż mój mąż nie jest o wiele wyższy ode mnie. W kwestii bolerka był już mały zgrzyt. Moja opinia nie pokrywała się z wyborem moich towarzyszy, ale ostatecznie wybrałam to, w czym sama miałam najlepiej się czuć. Mojego rozmiaru nie było jednak w salonie i musiał być on specjalnie domówiony. Z welonu czy torebki zrezygnowałam, co było ostatecznie dobrą decyzją.



Poniedziałkowa wizyta w salonie była bardziej stresująca, głównie za sprawą napiętego terminarza. Szybko przywdziałam suknię, okręciłam się w niej dwa razy i kazałam zapakować. Panie wyprasowały mi suknię parowo, a całość została szczelnie zapakowana. Bolerko niestety nie zostało dostarczone, więc umówiliśmy się na opłatę „z góry” i wysyłkę na mój rodzinny adres. Na sam koniec naszej wizyty w salonie Agnes otrzymaliśmy życzenia oraz drobny upominek: breloczek z logo marki oraz niebieską podwiązkę.

Wróćmy jednak do historii samych butów. Przezornie myślałam cały czas nad zakupem drugiej pary, gdyby cokolwiek nieprzewidzianego się zdarzyło. O ile przez pół roku szukałam idealnych butów i absolutnie nic nie znalazłam, to zupełnie przypadkowo trafiłam na takie w jednej ze znanych sieciówek. Będąc w cukierni, z której zamawialiśmy nasz weselny tort (znajduje się ona w centrum handlowym), stwierdziłam, że podskoczę szybko do Deichmanna i proszę! Białe buty na obcasie o idealnej wysokości wręcz czekały na mnie. Od razu popędziłam do kasy, a obie pary zabrałam ze sobą do domu na „rozchodzenie”. Mniej więcej miesiąc przed ślubem zaczęłam chodzić w nowych butach po domu, by nie mieć niemiłej niespodzianki w tym wyjątkowym dniu. Uwierzcie mi, byłam lekko zszokowana, gdy okazało się, ze buty z salonu (za bagatela ponad 300 zł), które stworzone są specjalnie dla Panien Młodych, które przetańczyć mają całą noc, są tak okropnie niewygodne, że nie można spędzić w nich 20 minut, bo nogi odpadają. Byłam wściekła na wydane pieniądze, zwłaszcza gdy założyłam buty z sieciówki, w których mogłabym dosłownie latać! Kończąc wywód o butach ślubnych, muszę przyznać, że ostatecznie udało mi się rozchodzić droższe buty do tego stopnia, że wytrzymałam w nich całą ceremonię i obiad weselny. Na tańce założyłam już wygodniejszą parę.



Bolerko doszło do domu moich rodziców po może 3 tygodniach. Nie było mnie wtedy na miejscu, więc nie mogłam go przymierzyć i byłam w stresie, czy przysłany rozmiar będzie idealnie pasował. (Przysłano mi rozmiar 40, podczas gdy na co dzień noszę 38). Całe szczęście moje obawy były zupełnie bezpodstawne, a wybór bolerka był kolejną dobrą decyzją. W dzień naszego ślubu pogoda była bardzo kapryśna i narzutka z koronki, która była mi proponowana, zupełnie nie spełniłaby swojego zadania.

Do sukni dobrałam bardzo delikatną biżuterię. Kolczyki kupione zostały u Jubilera Schuberta, gdzie mój mąż lubi zaopatrzyć się w prezenty dla mnie. Musiałam oczywiście założyć „coś starego” i „coś pożyczonego”, więc wykorzystałam to właśnie wśród dodatków. Wisiorek został mi pożyczony, natomiast bransoletka była moją własnością, prezentem, który kiedyś sprezentowali mi rodzice.


Na zdjęciu jestem już po imprezie ;)

Tydzień przed ślubem już w domowych warunkach, na spokojnie, przymierzyłam suknię i wszystkie dodatki. Chciałam nie tylko zobaczyć, jak będzie wyglądać całość, ale także przekonać się, jak się w niej czuję i czy bez skrępowania mogę się poruszać. No i tutaj pojawił się klops! Ramiączka jednak nie zostały prawidłowo doszyte i przy bardziej ekstremalnych ruchach (np. próbach pierwszego tańca) zsuwały mi się z ramion. Byłam o tyle wściekła, że przez ten element musiałam dwukrotnie jechać po suknię, a i tak nie był on prawidłowo wykonany (mimo że zostałam zmierzona). Cóż, kolejny raz zapanowałam nad emocjami i pogodziłam się z tym, że przed ślubem odbędzie się akcja pod tytułem: „Szycie”, która ostatecznie w dniu samej uroczystości nieźle mnie zestresowała. Moje dziewczyny dały całe szczęście radę.

W ramach podsumowania mogę tylko powiedzieć, że z wyboru sukni jestem bardzo zadowolona. Całość prezentowała się delikatnie i skromnie, a właśnie na takim efekcie mi zależało. Nie tylko bardzo dobrze czułam się w sukience, ale także była ona bardzo praktyczna (np. nie potrzebowałam pomocy podczas wizyty w toalecie;)). Wiązanie gorsetowe sprawiło nieco trudności przy zakładaniu, ale potem nic złego się z nim nie działo (i najważniejsze byłam w stanie oddychać), a przy tym wyglądało pięknie. Jeśli ktoś zapytałby mnie, czy drugi raz zdecydowałabym się na tę samą suknię, bez wahania odpowiedziałam: „Tak!”.


W dzisiejszym poście planowałam jeszcze opowiedzieć Wam kilka historii, które przydarzyły mi się podczas poszukiwań mojej ślubnej fryzury oraz jak wyglądał mój makijaż, ale jak zwykle za bardzo się rozgadałam. O tej części przygotowań przeczytacie zatem wkrótce!

Skąd pochodziła Wasza suknia ślubna? Jakie dodatki upiększyły Waszą kreację? Czy byłyście zadowolone z wyboru? A jeśli jeszcze nie brałyście ślubu, to jaki krój sukni Wam się marzy?

piątek, 9 czerwca 2017

Ballada o przygotowaniach ślubnych #4 - Ślubne DIY

Wśród znajomych spotykam coraz więcej par, które zdecydowały się na przygotowanie części weselnych dekoracji własnoręcznie. Przyznam, że dla mnie ograniczeniem było jedynie to, że nie było mnie na miejscu, w Polsce. Gdybym jednak miała taką możliwość, z pewnością zdecydowałabym się stworzyć sama całą dekorację. W naszej sytuacji byłoby to jednak bardzo trudne, a ja chciałam włożyć w przygotowania odrobinę siebie. Osobiście bardzo zwracam uwagę na wszystkie własnoręcznie wykonane upominki i o wiele bardziej cieszą mnie odręcznie napisane listy niż maile. Wspólnie z mężem postanowiliśmy wykonać samodzielnie pudełko na koperty, winietki na stół oraz tablicę z usadzeniem gości.

Jak je wykonaliśmy i czy byliśmy zadowoleni z ostatecznego efektu? Dowiecie się z tego postu!





Przeciętne ceny


Przed podjęciem decyzji o własnoręcznym zrobieniu kilku wymienionych wcześniej elementów musiałam oczywiście zorientować się w cenach. Kwoty, które należałoby zapłacić za pudełko na koperty, były bardzo zróżnicowane. Najzwyklejsze kartonowe boxy można kupić już za około 20 zł, jednak nie był to ten rodzaj estetyki, którego oczekiwałam. W dodatku szukałam pudełka z fioletowym akcentem, by współgrało kolorystycznie z dekoracją. Jak się okazało sam kolor podwyższał już cenę i moje poszukiwania skończyły się na pudełkach, które wyglądały jak znane szare, okrągłe boxy do przechowywania różności z Ikea przewiązane wstążką, których koszt przekraczał już 100 zł. A to jeszcze nie koniec, bo widziałam również pudełka, których ceny kończyły się przy granicy nawet 250 zł! Po przeglądnięciu wielu stron ze ślubnymi dodatkami wyłoniły się tak samo różne ceny za winietki. Najczęściej liczone za sztukę kwoty oscylowały w granicach 1 – (nawet) 8 zł. W zależności od stopnia skomplikowania czy też oryginalności winietek. W grę wchodzi również fakt, czy będą one wypisywane ręcznie czy ma zostać wykonany nadruk nazwisk. Tablica z usadzeniem gości to temat rzeka. Za najbardziej prostą w wykonaniu tablicę musimy liczyć się z wydaniem łatwą ręką minimum 100 zł.




Ślubne zawirowanie

Wchodząc w etap przygotowań ślubnych, w którym należy już płacić podwykonawcom, Para Młoda często wpada w wir, który ostatecznie może ich pogrążyć finansowo. Ślub nie jest tanią inwestycją (czy w ogóle jest jakąkolwiek inwestycją? ;)). Płacąc kilka tysięcy za suknię, salę czy dekorację, wydaje się, że kwota 150 zł za tablicę czy 5 zł za jedną winietkę nie jest wygórowana. Takie podejście może przysporzyć w późniejszym czasie sporo trudności! Warto na każdym kroku szukać oszczędności. Biorąc za przykład wspomniane winietki, przy liczbie 100 gości na ślubie z naszego konta umknie już 500 zł, a taką sumę można już przeznaczyć na inne, ważniejsze rzeczy, np.: zakup tortu weselnego!

Przez cały okres przygotowań miałam ustalone priorytety, za które jestem w stanie więcej zapłacić i na pewno nie należały do nich winietki czy tablica. Mogłam oczywiście zdecydować się na zakup najprostszej i najtańszej wersji tych produktów znalezionych w sieci, jednak nie spełniały one moich oczekiwań. Z drugiej strony chcieliśmy także pokazać gościom, jak bardzo są oni dla nas ważni, dać im jakąś część siebie. W taki sposób powstała decyzja o własnoręcznym wykonaniu kilku elementów.

1) Pudełko na koperty

Potrzebne materiały:
-> kartonowe pudełko
-> materiał lub papier ozdobny
-> wstążka ozdobna
-> szpilki, klej, nożyczki
-> pomysł na wykonanie


Do wykonania pudełka posłużyć może najzwyklejszy karton. Jeśli nie macie akurat żadnego w domu, można spytać w sklepie, tak jak ja to zrobiłam. W taki sposób otrzymałam kartonowe pudełko za darmo. Chciałam, by nasze pudełeczko miało wymiary około 30 x 20 cm i idealnie się w nie wpasowaliśmy. W jednej z mniejszych ścian, na jej środku, wykonaliśmy nacięcie na tyle szerokie, by zmieściły się tam także grubsze pamiątki.


Do obłożenia kartonu użyliśmy białego, lekko połyskującego materiału, który kupiliśmy w hurtowni tkanin. Kawałek materiału kosztował nas tam mniej niż 10 zł. Jeśli ktoś decyduje się na wykorzystanie tkaniny, powinien wiedzieć, że trzeba się z tym trochę pobawić. Z pewnością z papierem ozdobnym poszłoby o wiele łatwiej, ale efekt z materiałem moim zdaniem wygląda bardziej elegancko. Materiał został wyprasowany, wymierzony i pocięty na dwie części o odpowiednich dla naszego pudełka wymiarach. Pierwszą część użyliśmy do obłożenia pudełka pionowo (od jednego do drugiego rozcięcia). Druga część oblatała kartonik poziomo (od boku do boku). Jak łatwo się zatem zorientować, przednia część pudełka była pokryta dwukrotnie materiałem. Warto tutaj zwrócić uwagę, czy materiał nie prześwituje. Być może będzie trzeba użyć jeszcze jednej warstwy. 


Materiał przymocowany został przy pomocy małych szpilek. Początkowo chcieliśmy zrobić to w taki sposób, by nie było ich w ogóle widać. Rozważaliśmy użycie kleju, ale obawiałam się, że na zewnątrz będzie wtedy widać nieestetyczne plamy. W końcowym efekcie (co możecie zobaczyć na zdjęciach) szpilki są widoczne, lecz moim zdaniem nie psują one rezultatu i nie kują w oczy. Postaraliśmy się, by znajdowały się one w równych odległościach i położone były symetrycznie względem siebie. By udekorować pudełeczko, wykorzystaliśmy wstążkę w kolorze fioletowym. Ten zakup dokonaliśmy w hurtowni z artykułami papierniczymi. Jedna szpulka wstążki wystarczyła na pokrycie boków pudełka oraz wykonanie około 60 szt. różyczek, z których (może odrobinę banalnie) ułożyliśmy serce na przedniej stronie.


Koszt dekoracji: w granicach 10 zł

Identyczne różyczki możecie wykonać, stosując się do tej instrukcji – LINK.



2) Winietki na stół

Potrzebne materiały:
-> papier (najlepiej z bloku technicznego)
-> projekt winietek
-> nożyczki
-> mazak, cienkopis do wypisania

Przed ślubem wiele razy słyszałam stwierdzenie, że ostatnią rzeczą, jaką goście będą pamiętać, są winietki. W zasadzie powinny one spełniać jedynie funkcję praktyczną. Osobiście należę jednak do grona osób, które zwracają uwagę na każdy detal. Oczywiście nie chciałam zwyczajnych winietek, dlatego zaczęłam szukać inspiracji, by wyglądało to interesująco i zwróciło uwagę gości. Cel chyba został osiągnięty, bo wiele gości zabrało wykonane przeze mnie winietki na pamiątkę po weselu. Niestety nie mam aż tak dużych umiejętności graficznych, by własnoręcznie stworzyć szablon. Wykorzystałam tutaj projekt, który pobrać można za darmo ze strony paper-designs.pl (LINK). Winietki wydrukowałam na papierze z bloku technicznego (koniecznie muszą być one sztywne, by dało się je ustawić). 



Po wydrukowaniu pozostało tylko wycięcie i wypisanie... Jeśli ktoś ma ochotę, może pobawić się w dodanie imion przed wydrukowaniem za pomocą programu graficznego. Ja postanowiłam zrobić to odręcznie. Do tego celu kupiłam cienkopis w kolorze fioletowym, a następnie przeszukałam internet w odnalezieniu idealnej, kaligraficznej czcionki dla moich winietek. Korzystałam z poniżej zamieszczonego szablonu i spoglądając na ekran komputera, starałam się jak najdokładniej odwzorować litery (był to mój pierwszy kontakt z kaligrafią!). Nie ukrywajmy, zajęło mi to trochę czasu, ale byłam z siebie bardzo dumna. 




Winietki-motylki umieszczone zostały na kieliszkach, przez co wyglądały, jak gdyby były w locie. Nadały one lekkości stołom i wiosennego klimatu. Nawet dekoratorki z naszej sali wypytywały się mnie, gdzie je zamówiłam ;)


Koszt dekoracji (60 winietek): około 6 zł  

3) Tablica z usadzeniem gości

Potrzebne materiały:
-> tablica korkowa
-> blok techniczny z białymi kartkami
-> kolorowy brystol
-> pineski


Tablicę chcieliśmy stworzyć jak najbardziej prosto i przejrzyście, by goście, którzy jeszcze nie byli na takim przyjęciu, mogli z łatwością się odnaleźć. Przy tworzeniu takiej tablicy istnieje wiele sposobów na poinformowanie gości, jak powinni usiąść przy weselnych stołach. Decydując się na okrągłe stoły na sali, tablica jest wręcz nieodzownym obowiązkiem. Należy ją ustawić w miejscu najbardziej widocznym (przed wejściem do sali), by każdy się z nią zapoznał. W naszym przypadku DJ-ka poinformowała również gości, że swoje miejsca mogą odnaleźć na tablicy. Gdy znaliśmy już ilość naszych gości oraz ustaliliśmy, jak mają siedzieć (LINK do postu o usadzeniu gości), zabraliśmy się za zrobienie tablicy. Do tego celu użyliśmy korkowej tablicy zakupionej w Castoramie o wymiarach 60 x 90 cm. I tak planowaliśmy kupić tablicę do kuchni, na której moglibyśmy zawieszać kartki z przypomnieniami czy rachunki, dlatego nie był to zakup przeznaczony jedynie do jednego celu. 


Na jednym z wesel, na którym byliśmy, na tablicy widziałam powycinane stoły i wklejone nazwiska dokładnie w tym miejscu, w którym ktoś siedział. Takie rozwiązanie uważam za dobre w przypadku stołów ułożonych na przykład w podkowę. Przy okrągłych stołach istnieją dwie powszechnie znane możliwości. Jedna z nich jest podobna do tej, opisanej powyżej, należałoby wyciąć okrągłe kółka, które symbolizowałyby stoły i podoklejać paski z nazwiskami gości dookoła. Wygląda to ostatecznie jak słoneczko, co mnie nie za bardzo przypadło do gustu, dlatego zdecydowaliśmy się na drugą opcję, w której każdy stół zajmował jedną z kartek i pod numerem wypisane były nazwiska gości, którzy siedzą przy danym stoliku. Czcionka napisów była oczywiście identyczna z czcionką, którą wybraliśmy na zaproszeniach oraz bardzo podobna do tej z winietek. Nazwiska gości wydrukowane zostały na białych kartkach, a następnie przytwierdzone do wyciętych z fioletowego brystolu większych prostokątów, które wyglądały niczym ramki. Do tablicy dołożyliśmy również kilka różyczek, których zrobiłam zdecydowanie więcej niż potrzebowaliśmy.


Koszt dekoracji: nieco ponad 30 zł 

*Tablica ma charakter poglądowy. Nazwiska gości zostały usunięte.


A czy Wy zdecydowaliście się na własnoręcznie zrobione dekoracje ślubne? Co sprawiło Wam najwięcej trudności?

piątek, 26 maja 2017

Ballada o ślubnych przygotowaniach #3 - Goście, goście...

Temat gości poruszałam krótko w pierwszym poście z tej serii (LINK), a dziś chciałabym nieco się w niego zagłębić. Tak jak już wspominałam, nasza lista gości była dość elastyczna i kilka razy nanieśliśmy na nią poprawki. Oczywiście główną zasadą, jaką się kierowaliśmy, było: „Nic na siłę!”. Jeśli nie czuliśmy potrzeby zapraszania na ślub i wesele niektórych osób, to żaden argument nie był nas w stanie do tego zmusić. Nie wychodziliśmy z założenia, że kogoś wypada zaprosić.




Wstępna lista gości została przez nas sporządzona na samym początku przygotowań, co i Wam radzę zrobić jak najszybciej. Wszystko to dlatego, by móc rozpocząć planowanie innych ważnych kwestii, jak wybór odpowiedniej sali, na której goście nie musieliby się cisnąć, czy ilość menu, napoi itp. Temat gości wyszedł ponownie na pierwszy plan w momencie wyboru zaproszeń. Nie zakładałam sytuacji, w której musiałabym sama zająć się tą częścią przygotowań, dlatego rozpoczęłam poszukiwania stron internetowych, które oferują papeterie ślubne. Na samym początku miałam jeszcze nadzieję, że w dekoracji pojawi się wymarzona przeze mnie lawenda i szukałam tylko i wyłączenie wzorów z tym motywem przewodnim. Z biegiem czasu (gdy okazało się to być praktycznie niemożliwe) rozszerzyłam poszukiwania na zaproszenia z elementami kolorystycznymi: biel-fiolet. Wydaje mi się, że przejrzałam wszystkie strony z zaproszeniami, łącznie z większością fanpage'y na Facebooku. Po wypisaniu stron i numerów projektów, które mi się spodobały, zrobiliśmy wspólną selekcję i … jak się okazało, oboje wybraliśmy zaproszenie, które znalazłam jako pierwsze. Tym samym późniejsze wielogodzinne przeszukiwanie internetu było bezcelowe, ale przynajmniej w naszym wyborze byliśmy jednogłośni.



Zaproszenie, o którym mowa, wypatrzyłam na Allegro. Zanim jednak do niego powróciliśmy, minęło sporo czasu, a ogłoszenie zniknęło i mogliśmy zobaczyć je jedynie w Archiwum. Udało mi się dotrzeć do strony internetowej producenta, gdzie z ulgą odnalazłam także wybrany projekt. Problem polegał jedynie w tym, że kosztowały one nieco więcej. Koszt zaproszeń na stronie internetowej wynosił 2,59 zł, a na Allegro 1,99 zł za sztukę. Wydawałoby się, że różnica jest minimalna, lecz w przypadku ślubu sprawdza się powiedzenie, mówiące że małe koszty generują duże straty. Wiedziałam, że to konkretne zaproszenie pojawia się cyklicznie na Allegro, dlatego (mając jeszcze dużo czasu do ślubu) postanowiłam poczekać. Całe szczęście nie zdecydowaliśmy się zamówić zaproszeń bezpośrednio od producenta, bo faktycznie kilka dni później mogliśmy złożyć zamówienie poprzez znaną stronę sprzedaży online. Być może zyskaliśmy grosze, ale zawsze to swego rodzaju oszczędność, którą można było inaczej spożytkować (zwłaszcza jeśli chodzi o ten sam produkt). 




*Zdjęcie pochodzi ze strony producenta. Dla zainteresowanych: zaproszenie jest obecnie dostępne na Allegro.

Osobiście zwróciłam uwagę na nasze zaproszenia, ponieważ nie były one typowe. Zauroczył mnie sam projekt drzewa z fioletowymi kwiatami i motylami. Ciekawym elementem była także pierwsza strona w formie kalki. Całość przewiązana fioletową kokardą wygląda uroczo. Po wyborze własnego tekstu zaproszenia oraz czcionki i elementów dekoracyjnych podjęliśmy decyzję o niewstawianiu nazwisk gości, a jedynie pozostawieniu w tym miejscu kropek, byśmy sami mogli je wypisać – Oboje zwracamy zawsze uwagę na wszelkie ręcznie wykonane dopiski, które stanowią dla nas pewnego rodzaju osobisty aspekt. Na realizację zamówienia nie czekaliśmy długo (kilka dni). W paczce znalazły się także 2 dodatkowe zaproszenia i puste koperty, których było o wiele więcej niż zaproszeń.




Otwartym pytaniem pozostawał czas wręczenia zaproszeń. Wiele osób próbowało nam doradzać w tej kwestii i każdy miał na ten temat inne zdanie. Jaki jest właściwie najlepszy czas na rozwożenie zaproszeń? Czy zawiadomienie na 4 miesiące przed to zbyt dużo czasu, a miesiąc za mało? Na to pytanie chyba nie ma dobrej odpowiedzi. Jak wiecie, nie mieszkamy w Polsce i nie mogliśmy zjawić się tam na zawołanie, dlatego nasza sytuacja wymusiła na nas wypełnienie tego obowiązku w konkretnym czasie. Nasz ślub odbył się pod koniec kwietnia, a w Polsce byliśmy na początku lutego i to właśnie wtedy odbyliśmy maraton po rodzinie i przyjaciołach. Wcześniej rozmawialiśmy jednak z zaproszonymi gośćmi i informowaliśmy ich, że mają się spodziewać takiego wydarzenia. Gdy nasz urlop nie był jeszcze pewny, rozważaliśmy wysłanie wszystkich zaproszeń pocztą, jednak zdecydowanie odradzam ten sposób. Jeśli tylko macie sposobność wręczenia zaproszeń osobiście, zróbcie to! W naszym przypadku jedynie 5 zaproszeń zostało wysłanych i były to osoby, które nie mogły się zjawić, lecz chcieliśmy, by czuli się mimo wszystko zaproszeni. Osobiste wręczanie zaproszeń ma swoje zalety także dla samej Pary Młodej. Wszak można zorientować się w intencjach zaproszonych (często otrzymywaliśmy od razu potwierdzenie przybycia), a także można poinformować gości o najważniejszych informacjach (jak np. transport czy nocleg, o ile na takie się decydujecie).

Moja rada: Rozwożenie zaproszeń to bardzo czasochłonna część przygotowań. Musicie nastawić się na to, że każdy poczęstuje Was kawa czy ciastem, a i rozmowa o ślubnych detalach chwilę potrwa (zwłaszcza jeśli nie widzieliście się długo). Jeśli macie zatem możliwość zorganizowania większego spotkania, na którym pojawi się kilka z zaproszonych par – np. przyjaciół, którzy się znają, koniecznie z tego skorzystajcie. Spędzicie czas w miłym gronie, a przy okazji rozdacie kilka zaproszeń i … nie będziecie musieli się powtarzać ;)




Standardowo na zaproszeniach umieszcza się informację o potwierdzeniu przybycia. Nie zawsze jednak goście stosują się do tego zapisu i radzę Wam nastawić się na to, że i tak będziecie musieli kontaktować się z gośćmi i dopytywać czy przyjdą. Z takim nastawieniem zaoszczędzicie sobie stresu związanego z całą tą absurdalną sytuacją. Będąc zaproszoną na ślub, zawsze pilnuję daty potwierdzenia przybycia, bo wiem (zwłaszcza po własnym ślubie!) jak ważne jest to dla przyszłych nowożeńców. Choćbym do ostatniego dnia nie była pewna przybycia, to stanę na głowie, by dać konkretną odpowiedź zainteresowanym. W naszym przypadku ponad połowa zaproszonych gości nie dała nam żadnej odpowiedzi. Na telefony do Polski wydaliśmy majątek, by z każdym się skontaktować, a wyjaśnienia, które słyszeliśmy były przeróżne: od klasycznego Przecież to logiczne, że będziemy! przez Organizujemy transport – daj nam jeszcze 2 dni... po Nie możemy przyjechać, więc nawet nie dzwoniliśmy.

Ten dzień ostateczny, w którym wisieliśmy na telefonie od wczesnych godzin rannych do wieczora zapadł mi w pamięci najbardziej z całego czasu przygotowań. Po kilku odmownych odpowiedziach pojawił się także drażliwy temat doproszenia kilkorga dalszych znajomych.




Znając ostateczną (czy na pewno?) liczbę gości, rozpoczęliśmy trudną sztukę ich usadzania przy stolikach. Okrągłe stoły na sali wyglądają elegancko i sama idea podoba mi się bardzo, ale praktyczne nie jest to za grosz. O ile wszystkie osoby, będące na ślubie znają się, nie są w konflikcie i potrafią się ze sobą dogadać, może się to odbyć bezstresowo. Umówmy się jednak, że taka sytuacja to rzadkość, a rozsadzenie rodziny i znajomych w taki sposób, by każdy dobrze czuł się na swoim miejscu jest bardzo trudnym zadaniem. Początkowo rozpaczałam nad tym, że nie mogę mieć na sali prostokątnych stołów, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Trzeba brać się do roboty.

Pierwszym krokiem naszego działania było omówienie planu rozmieszczenia stolików na sali. Ten etap poszedł całkiem sprawnie: od sali otrzymaliśmy ich propozycję, którą nieco zmodyfikowaliśmy i ostatecznie powstało 7 stołów – 6 okrągłych + stół prezydialny, prostokątny, przy którym zasiedliśmy wraz ze świadkami i ich osobami towarzyszącymi. Stworzenie naszego stołu odbyło się bezproblemowo. Od samego początku chcieliśmy, by wyglądał on w ten sposób. Problem pojawił się przy usadzaniu reszty gości, a sam plan zmieniał się kilkanaście razy i rozważaliśmy różne warianty. Zacznijmy jednak od części praktyczno-organizacyjnej. Znając już rozstawienie stolików, przygotowaliśmy prostą makietę z ich zaznaczeniem. Następnie wydrukowałam nazwiska naszych gości, które pocięłam na małe paski (z uwzględnieniem dzieci, których paski były o połowę krótsze). Tak przygotowane karteczki mogliśmy z łatwością przenosić pomiędzy stolikami i rozkładać w dowolny sposób, by w końcu znaleźć odpowiednie usadzenie. W naszym przypadku liczba osób przy stoliku nie mogła przekraczać 10. Zdecydowaliśmy się również na ustawienie 3+3 (trzy stoliki najbliżej nas zajęła rodzina, trzy w kolejnym rzędzie przyjaciele).




Podczas rozsadzania gości musieliśmy wziąć pod uwagę wiele aspektów:
 ->pokrewieństwo rodzinne – czy lepiej będzie usadzić rodzinę w swoim gronie, czy np. kuzynostwo wraz z rówieśnikami z grona znajomych, czy mieszamy rodziny czy też każda pozostaje w swoim towarzystwie?
 ->wiek – czy wychodzimy z założenia, że nasi znajomi w różnym wieku będą potrafili się dogadać, a może będą czuć się skrepowani różnicą wieku?
->ewentualne konflikty – nawet jeśli na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku, to można mieć 100% pewności, że ktoś z grona gości się z kimś nie lubi. Zwłaszcza z grona rodziny docierały do nas co chwilę informacje o tym, kto z kim NIE ZAMIERZA siedzieć.
 ->umiejętności językowe – na naszym ślubie pojawiły się osoby z Niemiec, Szwajcarii, Danii, Norwegii, a nawet Meksyku. Ważne było zatem dla nas, by mieli szansę porozmawiać z kimś w języku, jaki znali. Postaraliśmy się także o dwujęzyczne przemowy, prowadzenie zabaw w języku polskim i angielskim oraz piosenki z krajów, z których pochodzą.
 ->prywatne kontakty – gdy część z zaproszonych gości zna się prywatnie, to rozwiązuje to jeden z problemów ich usadzenia. Wiadomo, że jeśli dwie osoby znają tylko siebie na imprezie, to raczej rozsadzać się ich nie powinno.
 ->single – czy na naszej imprezie pojawią się single, czy robimy dla nich osobny stolik, a może mieszamy z parami?




*Grafika została stworzona za pośrednictwem strony goscieprzystole.pl

Znając już liczbę osób przy stole, musieliśmy zdecydować w jakiej kolejności zasiądą. Tutaj braliśmy również pod uwagę, kto znajdzie się przy drugim stoliku, za plecami konkretnego gościa. Staraliśmy się usadzić starszych gości w taki sposób, by zmęczeni tańcami mogli nadal obserwować wszystko, co dzieje się na parkiecie. By rodzice przychodzący z dziećmi mieli jak największą swobodę, zdecydowaliśmy także dla wszystkich pociech ustawić dodatkowe krzesła.

W ten sposób udało nam się usadzić gości i wielokrotnie słyszeliśmy głosy aprobaty, twierdzące, że świetnie dobraliśmy osoby przy stolikach. Ważnym aspektem podczas usadzania gości jest umiejętne oznaczenie stołów za pomocą numerów, miejsc przy udziale winietek, a w końcu ustawienie ogólnej informacji w formie tablicy z usadzeniem gości. O tych aspektach opowiem Wam jednak w kolejnym poście, gdzie dowiecie się także, jakie przedmioty stworzyliśmy własnoręcznie.

A jak przebiegł u Was etap zapraszania gości? Czy spotkania z rodziną i znajomymi również trwały tak długo jak nasze? Czy mieliście problem z usadzeniem gości? Na jakie stoły się zdecydowaliście?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...