Wiem,
że ostatnio rzadko się odzywam, ale moje życie stało się bardzo
intensywne. Obecnie chciałabym skupić się na innej życiowej
kwestii i muszę poświęcić jej mnóstwo czasu i energii. Doskonale
jednak wiecie, że każdą najdrobniejszą chwilę staram się
wykorzystać na podróżowanie i odkrywanie nowych miejsc. Tym samym
na początku października udało mi się zorganizować wyjazd,
podczas którego zawitaliśmy po raz pierwszy do dwóch nowych dla
nas krajów.
A
oto skrót naszego październikowego wyjazdu!
Muszę
przyznać, że nasz wyjazd był intensywny, ale też niezwykle
fascynujący i pod wieloma względami znakomity. Naszym pierwszym
przystankiem była Wenecja, którą od dawna mieliśmy w planach.
Niby znajduje się ona niedaleko, ale zawsze znajdowało się jakieś
„ale”, by wyjechać w zupełnie innym kierunku. W końcu jednak
dotarliśmy do tego miasta i możemy je śmiało odhaczyć z listy
planowanych wyjazdów. Dość oryginalnie na miejsce noclegu
wybraliśmy obrzeża Wenecji, a konkretniej mówiąc bungalow na
placu kempingowym Jolly Camping. Pewnie część z Was łapie się w
tym momencie za głowę, lecz był to najtańszy nocleg, jaki
kiedykolwiek zarezerwowaliśmy, a niczym nie odchodził od
standardowego pokoju w hotelu. Na miejscu do naszego użytku był
basen, pralnia, restauracja, a nawet mały market, w którym można
było zakupić produkty na śniadanie. Plusem był także bezpłatny
parking.
Standardowo
wykruszamy się także z wszelkich organizowanych akcji, więc nie
skorzystaliśmy z oferty autobusowej JC, która proponowała dojazd
do centrum Wenecji. Postanowiliśmy zatem wbić się w tłum i dostać
się tam pociągiem. Było to kolejne świetne doświadczenie i
challenge zakończony biegiem po peronach.
Pierwsze
wrażenia o Wenecji były dość sprzeczne. Chyba nigdy nie doszło
do sytuacji, w której moje zdanie o jakimś miejscu było totalnie
różne od zdania mojego męża. Jak dla mnie Wenecja jest miastem
absolutnie fotogenicznym i patrzyłam na nią właśnie przez pryzmat
obiektywu aparatu. Każdy kącik w tym przypadku wprawiał w
osłupienie. Przy tym miała ona niezwykły klimat, którego nie
można doświadczyć nigdzie indziej. Wąskie uliczki kończące się
w wielu przypadkach zejściem jedynie do wody i błądzenie bez celu
nie będąc nawet w stanie odnaleźć drogi na mapie. Z tym bez dwóch
zdań będzie kojarzyć mi się Wenecja. W czasie naszego pobytu
trafiliśmy także na świetną, letnią pogodę, która dodatkowo
podniosła atrakcyjność tego wyjazdu. Spacerując po Wenecji trzeba
nastawić się na duuużo chodzenia! Inaczej nie można się tam
poruszać. Nie zliczę nawet ilości mostów i schodów, które
pokonaliśmy. Łydki zdecydowanie dawały o sobie znać.
By
jednak być nieco bardziej obiektywna, muszę wspomnieć także o
wadach. Nikogo nie powinno dziwić, że ulice Wenecji przepełnione
są turystami. I to do tego stopnia, że w wąskich korytarzach
pomiędzy kolejnymi atrakcjami trzeba było stać „w kolejkach”,
by w ogóle przejść dalej. Takie skupisko ludzi nie jest dla mnie
zbyt komfortową sytuacją i nie czułam się przez to bezpiecznie.
Wolę również nie myśleć, jak wygląda to w czasie sezonu
letniego. Inną sprawą są same budynki. Wspominałam już o tym, że
Wenecja należy do fotogenicznych miejsc, a jeśli ktoś tylko trochę
bawił się aparatem to wie, że często na zdjęciach bardzo dobry
efekt dają rzeczy stare czy zniszczone. Tak podsumować można
właśnie domy leżące nad kanałami. O ile w aparacie robiły one
bardzo dobre wrażenie, to na żywo byliśmy nieco skonfundowani
ogromnym zaniedbaniem. Zupełnie jak gdyby tym miejscem od lat nikt
się nie zajmował, a woda robiła co chciała.
Wspomnieć
należy tutaj także o rozpowszechnionej opinii, mówiącej ze
Wenecja śmierdzi. Nie wiem, jakie odczucia towarzyszą temu miastu
latem. Podczas naszego pobytu kilkukrotnie zdarzyło się nam
przytkać nosy, jednak niemiły zapach nie towarzyszył nam cały
czas, a jedynie momentami. O wiele większym problemem (również pod
względem zapachów) są jednak bezdomni. Na porządku dziennym
okazał się widok załatwiających swe potrzeby fizjologiczne
mężczyzn czy nawet przebieranie się pod główną atrakcją!
Szybko
wspomnę jeszcze o cenach. Co prawda na nocleg w centrum Wenecji bym
się nie zdecydowała (stosunek jakości do ceny – bez komentarza),
lecz spodziewałam się o wiele większych kwot. Okazało się
jednak, że bez większego wysiłku można zjeść za normalne
pieniądze i kupić tanio pamiątki. Będąc w Wenecji nie
zdecydowaliśmy się na przepłynięcie tramwajem wodnym czy gondolą,
co nie miało dla nas większego sensu, widząc tłumy gromadzące
się w kolejkach i na wodnych pojazdach. Szczerze mówiąc, nie
czuję, żeby mnie coś ominęło.
Słowem
podsumowania, Wenecja jest jednym z tych miast, które trzeba raz w
życiu zobaczyć, lecz drugi raz nie zdecydowałabym się tam
pojechać. Ot, miejsce odhaczone z listy.
Z
Wenecji jechaliśmy w stronę Chorwacji, po drodze przejeżdżając
przez Słowenię, gdzie postanowiliśmy zrobić sobie mały
przystanek. Niedaleko granicy położony jest bowiem imponujący
kompleks jaskiń, wpisany na listę UNESCO. Gdy tylko o nim
usłyszałam, postanowiłam dopisać go do naszego planu wycieczki.
Tym samym wczesnym rankiem stawiliśmy się pod kasą biletową
miejsca o nazwie Skocjanske Jame. Wejście na teren jaskini możliwe
jest jedynie w wyznaczonych godzinach wraz z przewodnikiem. W tej
okolicy obrać można trzy różne trasy, od czego uzależniona jest
także cena biletu. My zdecydowaliśmy się jedynie na pierwszą z
nich ze względu na goniący nas czas.
Niestety
nie posiadam żadnych zdjęć z tego miejsca, ponieważ jest tam
absolutny zakaz fotografowania i filmowania, jednak na słowo musicie
mi uwierzyć, że warto tam być. Tak ogromnych grot jeszcze nie
widziałam, a kilka jaskiń udało mi się już zobaczyć. Poza tym
widoku oświetlonej drogi, mostów i rzeki płynącej w głębi
jaskini nie zapomnę nigdy. Było to niezwykle fascynujące
przeżycie. Niczym wędrówka ulicami podziemnego miasta.
Nie
będę Wam przybliżać każdego zjedzonego posiłku podczas naszego
urlopu, lecz o jednym zdecydowanie muszę wspomnieć. Absolutnym
przypadkiem trafiliśmy do gospody o nazwie Gostilna Trije Lovci,
gdzie zjedliśmy przepyszny, domowy obiad. Kuchnia słowiańska nie
różni się wiele od polskiej, dlatego w podanych daniach
odnaleźliśmy nutkę znanych nam smaków, a przy tym porcje były
gigantyczne! Do dziś wspominam ich wersję puree ziemniaczanego
podanego z boczkiem i cebulą, która w smaku przypominała nam farsz
do pierogów ruskich.
Chwilę
dłużej zatrzymaliśmy się w chorwackiej Puli. Śmiało mogę
powiedzieć, że mieliśmy tam najlepszy nocleg, jaki kiedykolwiek
udało nam się zarezerwować. Przemiły właściciel oddał nam
nawet własne miejsce parkingowe, byśmy nie musieli zbankrutować na
opłatach za postój. City Center Room znajdował się praktycznie w
samym centrum, przy tym koszt dużego pokoju z małżeńskim łożem
i dostępem do wspólnej kuchni był wręcz śmieszny.
Będąc
tak blisko Morza Adriatyckiego, nie mogliśmy nie zobaczyć
chorwackiej plaży. Tym samym w tym roku udało nam się zaliczyć
pobyt nad trzema morzami (Morzem Śródziemnym, Bałtykiem i
Adriatykiem). W ramach ciekawostki powiedzieć mogę tylko, że na
wykąpanie pozwoliło nam jedynie te ostatnie, gdzie temperatura była
przyjemnie ciepła. Podziwiać mogliśmy także piękny zachód
słońca nad wodą.
Sama
Pula zachwyciła nas także pod względem zabytków. Nie spodziewałam
się, że tak mała mieścina może skrywać tyle imponujących
rzymskich pozostałości. Wiele budynków zachowało się tam wręcz
w idealnym stanie, a Arena zrobiła na mnie większe wrażenie niż
najbardziej znane rzymskie Koloseum.
Odniosłam
wrażenie, że to miejsce jest bardzo niedoceniane. Sama nie miałam
pojęcia o jego istnieniu, a pojechaliśmy tam z polecenia naszego
sąsiada. Na miejscu nie doświadczyliśmy także wielu turystów.
Warto się tam jednak zatrzymać, nawet przejazdem. Polecam również
spacer nocą i obejrzenie Areny w blasku księżyca.
Głównym
celem naszego wyjazdu był jednak Zagrzeb. To na tę stolicę
przeznaczyłam najwięcej czasu do zwiedzania i byłam jej
najbardziej ciekawa. Po wszystkich zachwytach, które wyczytałam w
internecie spodziewałam się naprawdę wiele. Niestety od początku
poczułam się rozczarowana. W Zagrzebiu wynajęliśmy mieszkanie na
czas naszego przyjazdu. Sam sposób dostania się do niego wyglądał
niczym gra w podchody: wskazówki przysyłane przez właścicielkę,
klucze poukrywane w różnych miejscach. Najbardziej chaotyczną
kwestią okazał się jednak parking, który miał być dostępny pod
budynkiem. Owszem był, lecz nie można było zostawić na nim auta
na dłużej niż 2 godziny.
System
parkowania w Chorwacji uważam za coś absolutnie żenującego.
Miasta podzielone są na trzy strefy, w których obowiązuje inna
stawka za godzinę i limit stania w tym miejscu. Parkomat, który
obowiązywał na „naszym” parkingu przyjmował maksymalną stawkę
za 2 h postoju, po tym czasie powinniśmy zjawić się ponownie i
dorzucić monety. Tylko że jak w takim przypadku swobodnie zwiedzać?
Pytaliśmy przypadkowych przechodniów, co moglibyśmy zrobić, bo w
pobliżu nie ma żadnego (!) parkingu, w którym moglibyśmy zostawić
samochód na kilka dni. W każdym przypadku usłyszeliśmy tę samą
odpowiedź: zostawić auto i poczekać na mandat, który kosztuje
tyle samo, co dzienna karta postojowa, którą trzeba kupić na
drugim końcu miasta. No i tak też zrobiliśmy. Pierwszego dnia się
nam upiekło, a drugiego mieliśmy wystawiony nasz pierwszy chorwacki
mandat.
PS.
Nikogo nie powinien zatem dziwić widok aut pozostawionych na
światłach awaryjnych na środku ruchliwej ulicy, bo kierowca musi
kupić bułeczki w piekarni.
Pozostawmy
jednak temat parkingu. Nastąpił ciąg dalszy gry w podchody
mieszkaniowe. Poszukiwanie drzwi wejściowych, a nawet włącznika
ciepłej wody. Na koniec jeszcze wypełnienie miliona formularzy,
zrobienie zdjęć dokumentów i przesłanie ich, co oczywiście
wiązało się z szukaniem kabli w torbach itp. To rozwiązanie było
wygodne chyba tylko dla właścicielki. Po ogarnięciu tej całej
papirologii ruszyliśmy w końcu na miasto. Był środek tygodnia,
więc totalnie zdziwił nas tłum, jaki zastaliśmy na ulicach.
Zdecydowanie odzwyczailiśmy się od takiego ruchu ulicznego.
Pierwsze
wrażenie o Zagrzebiu utrzymało się do końca naszego pobytu.
Wygląda ono identycznie jak duże miasto w Polsce. Gdzieniegdzie
ładne kamieniczki i ciekawe atrakcje, lecz wystarczy zboczyć w
boczną drogę i wchodzi się w typowe slamsy. Obok zabytkowych
budynków stoją oszklone wieżowce. W mieście dominuje atmosfera
miejskiej imprezy. Zagrzeb nigdy nie śpi. Im później, tym więcej
ludzi znajduje się na ulicach, otwiera się coraz więcej knajp,
barów i dyskotek. I jeśli dla kogoś tak wygląda urlop, to jak
najbardziej odnajdzie się w chorwackiej stolicy. My niestety byliśmy
tym za bardzo przytłoczeni.
Co
zatem zobaczyliśmy w Zagrzebiu? Pospacerowaliśmy po centralnych
uliczkach, zainteresowaliśmy się remontowaną katedrą, a na
zdjęciach uwieczniliśmy kilkanaście pomników. Kilka uliczek
wpadło nam w oko. Do tego grona zaliczyć można restauracyjną ul.
Ivana Tkalcica czy totalnie oderwaną od rzeczywistości Promenadę
Strossmayera. Wpadliśmy także na słynny market Dolac, spojrzeliśmy
na miasto z pewnej wysokości i … byliśmy uczestnikami strajku!
Akurat w trakcie trwania naszej wycieczki odbywały się tam strajki,
a my natrafialiśmy na tę grupę na każdym kroku wyznaczonej trasy,
którą podążaliśmy. Tym samym nie doszliśmy nawet do wnętrza
Kościoła św. Marka, a z zewnątrz posiadam jedynie zdjęcie z
tłumem ludzi.
Częścią,
która w Zagrzebiu mnie absolutnie zachwyciła, była Podkowa
Lenuzziego. Ze zgiełku tłocznego miasta trafiliśmy do miejsca,
które emanowało spokojem i pozytywną energią. To tam udało nam
się przysiąść na chwilę, podziwiać fontanny i okwiecone jeszcze
trawniki i po prostu odpocząć. Wychodząc wieczorem na kolację,
odkryliśmy Muzeum Iluzji, które otwarte było do późnych godzin
wieczornych, więc pośmialiśmy się nieco sami z siebie i
zagłębiliśmy w świat zagadek.
Gdyby
nie opłacony nocleg, z Zagrzebia wyjechalibyśmy dużo wcześniej.
Zdecydowaliśmy się zatem spontanicznie na znalezienie jakiegoś
miejsca wypadowego i dotarliśmy w ten sposób do miasta Verezdin,
byłej stolicy Chorwacji. Przyznam szczerze, że podobało mi się
tam o wiele bardziej. Małe miasteczko z uroczą starówką i
historycznie opisanymi budynkami. W centralnym punkcie położony
jest także ciekawy zamek, który prezentuje się dość bajecznie.
Za
ostatni cel obraliśmy Lubjubljanę, stolicę Słowenii. Już od
pierwszych minut pobytu żałowałam, że nie przyjechaliśmy tutaj
wcześniej. To miasto, mimo że o wiele mniejsze, oferowało na
każdym kroku coś ciekawego. Wystarczyło się obrócić, by już
wypatrzeć jakiś interesujący detal, wykończenie budynku czy
fantazyjnie przygotowaną wystawę sklepową. Nawet ludzie wydawali
się być jacyś tacy szczęśliwsi.
Nad
słoweńską stolicą króluje zamek, do którego musieliśmy się
dostać. Zachwyciły nas wystawy i świetna organizacja tego miejsca,
a także sprytne połączenie nowego ze starym. Nie odwiedziłam
jeszcze tak nowoczesnego muzeum, w którym np. wystawy podświetlały
się w momencie przejścia obok nich, a wiele eksponatów
wystawionych było do dotknięcia. Z górnej wieży mieliśmy także
doskonały widok na miasto z góry.
Cała
starówka i centrum było tak urocze, że nie chcieliśmy stamtąd
odchodzić, a ja co krok zatrzymywałam się na zrobienie kolejnego
zdjęcia. Jest to doskonały przykład miasta, które chętnie
zwiedzam. Na nocleg wybraliśmy w tym przypadku B&B By The Way,
który zapewnił nam wszystko, co chcieliśmy. Po krótkim odpoczynku
wybraliśmy się jeszcze na wieczorny spacer, który w tym przypadku
był wręcz obowiązkowy. Ponownie zachwyciło nas oświetlone
miasto, a także każde danie, którego spróbowaliśmy. Nie obyło
się też bez niespodzianek w postacie latających nad rzeką
nietoperzy!
W
drodze powrotnej skręciliśmy jeszcze, by spojrzeć na najbardziej
popularne jezioro na Słowenii – Bled.
W
ten sposób zakończyliśmy nasz wyjazd pełen wrażeń i atrakcji.
Po raz pierwszy spędziliśmy czas na Chorwacji i Słowenii. Można
powiedzieć, że przetarliśmy szlaki prowadzące na wschód.
Zwłaszcza drugie z przytoczonych państw podbiło moje serce swoją
otwartością i pięknymi zielonymi terenami. Z tego wyjazdu
powróciliśmy z mnóstwem wspomnień i przygodami, których byliśmy
częścią.
Byliście
w którymś z tych miejsc? Jakie były Wasze wrażenia?