piątek, 10 września 2010

Volbeat - "Beyond Hell / Above Heaven" (2010)


5 lat, 4 albumy, mnóstwo koncertów, trasy w Europie i USA (zarówno w roli headlinera jak i cjoćby jako support samej Metalliki). Coraz większe rzesze fanów po obu stronach Atlantyku. Duński Volbeat odnalazł swoją niszę, grając muzykę równie oczywistą co oryginalną. Połączenie inspiracji takich jak Social Distortion, Johnny Cash i Metallica, ubrane w nowoczesne, potężne i przystępne zarazem brzmienie - to chwyta. 

Nie dziwi więc, że na nowym albumie, zatytułowanym "Beyond Hell / Above Heaven", duński zespół pozostaje wierny swojemu stylowi. Choć tym razem materiał jest bardziej dwu- niż wielowymiarowy. Tak jakby, nawiązując do poprzedniego akapitu, zabrakło Casha. Nie uświadczymy już numerów takich jak single z poprzednich płyt, z akustycznymi gitarami i nutką country - piosenki są w znakomitej większości całkowicie elektryczne, przy czym dzielą się na te bardziej wesołe "amerykańskie przytupajki" i numery o bardziej metalowym zacięciu. Trzeba jednak wiedzieć, że co by się nie działo, niezależnie od aranżu, Volbeat od początku swojej kariery polega na piosenkach. Może być mocniej, może być lżej, ale to czego nauczyli się od swoich idoli z lat 50-tych to przekonanie, że liczy się zwrotka, refren i melodia.

Jak zwykle jednak, pomimo "ideologicznej bazy", starają się te piosenki urozmaicać różnymi smaczkami. Może to być zarówno harmonijka ustna towarzysząca riffowi gitarowemu w "Heaven Nor Hell", jak i wokalny udział Marka "Barneya" Greenwaya z Napalm Death w "Evelyn". Mi najbardziej przypadły do gustu dwa utwory znajdujące się w środku albumu. "7 Shots" otwiera piękny, klimatyczny wstęp, chyba najbardziej z wszystkich nowych piosenek przypominający o tym, że Volbeat lubi też wmieszać nieco country do swojej twórczości. Tym razem jest to jednak country bardzo eleganckie, w momencie kiedy Michael obniża swój głos w jednym z wersów brzmi to dla mnie niemalże jak z repertuaru supergrupy The Highwaymen. Równie udana jest dalsza część kompozycji, łącznie z kolejnymi gościnnymi występami (wokalnie udziela się tu Mille Petrozza z Kreatora, gitarowo Michael Denner z Mercyful Fate). Drugim z utworów, które robią na mnie największe wrażenie jest grany już wcześniej na koncertach "A New Day" z bardzo fajną, "tęskną" linią wokalną i rwanymi gitarowymi akordami, przywodzącymi mi na myśl The Clash.

Oczywiście znajdziemy tutaj więcej mocnych numerów. Doskonały, otwierający płytę (tym razem Volbeat nie zaserwował nam zwyczajowego intra) "The Mirror And The Ripper", singlowy, niezwykle chwytliwy "Fallen", zaprezentowany już jakiś czas temu, nagrany w formie "hymnu" dla duńskiego pięściarza Michaela Kesslera "A Warrior's Call" czy "16 Dollars" - dość luźna przeróbka "Walk This Way", z autoironicznym refrenem, w którym Michael śpiewa "It's the same old song, I'll do it again".

Jeżeli ktoś zna i lubi Volbeat, "Beyond Hell / Above Heaven" na pewno go nie zawiedzie. Jeżeli zna i nie lubi Volbeat - nie polubi zespołu także po przesłuchaniu tego krążka. "Beyond Hell / Above Heaven" polecam także (a może przede wszystkim) osobom, które do tej pory z muzyką Duńczyków do czynienia nie miały. Choć oczywiście, fajnie byłoby, gdyby Volbeat pozostawał zespołem bardziej niszowym, a bilety na ich  małe, klubowe koncerty kosztowały nadal 50 złotych, a nie 150 za wielki show na stadionie, jak to może być niebawem. Myślę jednak, że proces rozwoju komercyjnego jest już w wypadku tej kapeli nieodwracalny - i życzę im, aby wszystko działo się jak najszybciej, bo w przeciwnym wypadku, przy swoim tempie nagrywania i koncertowania w końcu biedni padną na tej scenie - co może byłoby rock n rollową historią rodem z tekstów ich piosenek, jednak koniec końców wszyscy byliby stratni w takiej sytuacji.

niedziela, 5 września 2010

Warszawskie melodie

 
"Album opowiada historię Warszawy od współczesności do przedwojnia. Poprzez nowe brzmieniowo i interpretacyjnie wykonania rozpoznawalnych i znanych piosenek o Warszawie ma sprowokować do refleksji na temat tożsamości miasta, jednocześnie ma pokazać zjawiska kształtujące jego odrębność i charakter również w szerszym, bo ponadlokalnym, wymiarze, na przestrzeni lat. To również próba zdefiniowania dynamicznego rozwoju miasta głównie poprzez jego nowych, twórczych mieszkańców (tych chwilowych i tych, którzy postanowili związać się z Warszawą na stałe) poszukujących dla siebie i swoich aktywności przestrzeni, które oswajają, wzbogacają i kształtują w powiązaniu z przeszłością, w tym artystyczną." (cytat ze strony internetowej www.wawa2010.pl)
Pozycja zatytułowana "www.wawa2010.pl" to najnowsze, tegoroczne wydawnictwo Muzeum Powstania Warszawskiego. Zbiór piosenek "o Warszawie" (zarówno bardzo starych jak i całkiem nowych), wykonywanych przez niezwykle uzdolnioną wokalistkę Karolinę Cichą (poznać dała się przy zeszłorocznym muzycznym projekcie Muzeum, "Gajcy"), w duetach ze znanymi postaciami polskiej sceny (głównie rockowej). Nazwiska (czy też pseudonimy) "współpracowników" robią wrażenie - m.in. Tomasz Budzyński, Tymon Tymański, Czesław Mozil, Olaf Deriglasoff czy Titus.

Przyznam, że do przesłuchania tego albumu zachęcił mnie singel "Warszawa jest smutna bez Ciebie", gdzie Karolinę Cichą wspomaga Mamadou Diouf, pochodzący z Senegalu DJ i wokalista (znany m.in. ze współpracy z Voo Voo). Taka wersja tej już w oryginale bardzo udanej kompozycji wykonywanej przez Jacka Lecha urzekła mnie przy pierwszym kontakcie. Bardzo ładny, nastrojowy aranż, i w urokliwy sposób kontrastujące między sobą głosy Karoliny i Mamadou. Utwór odpowiada też celowi, który w zacytowanym przeze mnie wyżej "motcie" towarzyszącym wydaniu albumu postawili sobie autorzy przedsięwzięcia - próba zdefiniowania rozwoju Warszawy poprzez jego nowych, twórczych mieszkańców. Moim zdaniem gość specjalny wypada jak rasowy Warszawiak, choć oczywiście "Polska" i internetowi napinacze zdążyli dać swój popis, choćby w komentarzach pod teledyskiem do singla, zamieszczonym w serwsie youtube.

Mi ten singel zaszkodził pod jednym tylko względem - w całej swojej nastrojowości sprawił, iż tego samego zacząłem oczekiwać od reszty płyty. Dlatego też nieco się zawiodłem, licząc na klimatyczną całość - podczas gdy ten album to zbiór utworów o różnym tempie i nastroju. Należy go potraktować raczej jako typową składankę, na której znajdziemy covery bardziej i mniej udane/bardziej i mniej nam pasujące. Z drugiej strony, tak musiało być, gdy postanowiono wybrać kompozycje od tych przedwojennych, po zupełnie współczesne.

A w zasadzie odwrotnie. Pewnym zaskoczeniem okazała się dla mnie odwrócona chronologia. Tym samym zaczynamy w końcówce XX wieku utworem "Warszawa i ja" (w oryginale Partia), a na zakończenie otrzymujemy z kolei wczesno-XX-wieczny "Bal na Gnojnej". Oba wykonania równie udane co kontrowersyjne. Bo ten pierwszy utwór otrzymujemy w zupełnie nowej szacie - wstęp nadal jest chłodny, "deszczowy", z dźwiękami miasta w tle, lecz później kompozycja zapędza się w klimaty wręcz latynoskie. Z kolei ten drugi, znany głównie z wykonań Grzesiuka (choć zapewne milion razy i jeszcze raz coverowany) brzmi nietypowo z (co najmniej) mało warszawskim akcentem Czesława Mozila. Z drugiej strony wersy takie jak "kiedy na harmonii Feluś zaiwania" są przecież jakby napisane pod tego artystę.



Co poza tym? Subiektywnie stwierdzam (o czym już wcześniej prawdopodobnie napomknąłem), że lepsza jest ta bardziej nostalgiczna (czy momentami wręcz poważna) część płyty. Wymieniłbym tutaj z największym przekonaniem  kipiącą nienawiścią "Czerwoną Zarazę", w której wokalnie jak i instrumentalnie udziela się Titus z Acid Drinkers czy wzruszające "Warszawo ma" (znakomite głosy Jorgosa Skoliosa i, rzecz jasna, Karoliny Cichej).

Oczywiście, jeżeli chodzi o żywsze, bardziej skoczne utwory, też bywa bardzo fajnie. Taka właśnie - po prostu fajna (jak to Małgośki) - jest podbita przesterowanymi gitarami "Małgośka", z Olafem Deriglasoffem brzmiącym jak amant z warszawskiego przedwojennego teatru i kipiącym energią finiszem, który mógłby przypaść do gustu fanom punk-folku w stylu Gogol Bordello. Tym ostatnim do gustu pewnie przypadła by także skoczna "Siekiera motyka".

Być może osoby tworzące tę płytę chciały pokazać właśnie te wiele twarzy, które posiada Warszawa. Stąd numery bardziej kabaretowe, takie jak "Niedziela na Głównym" Wojciecha Młynarskiego, gdzie Karolinie towarzyszy znany z Dick4Dick Michał "Bunio" Skrok. Przy czym o ile ten kawałek wypada fajnie i nadal jest w nim pewna nostalgia (o którą chodziło także Młynarskiemu), o tyle ten sam duet śpiewa w nowej wersji "Człowieka z liściem" i wg mnie tam konwencja jest już nieco zbyt "wesoła". A być może po prostu nigdy nie byłem fanem Elektrycznych Gitar i tego numeru.
Podsumowując: Bywa smutno, bywa wesoło - jednak mocna, warszawska esencja jest zdecydowaną siłą tej płyty. Polecam ten album jako miłośnik stolicy i miłośnik muzyki. Bo dobrą muzykę lubi każdy, a "Warszawa da się lubić", jak to śpiewa Karolina Cicha w duecie z Rastamańkiem. 

niedziela, 15 sierpnia 2010

Powroty piaskowych dziadów.

Niektórych dziadów cechują nieświeże kalesony, innych dziadów powszechna estyma - każdy natomiast ma do siebie to, że ni stąd ni zowąd może mu się zemrzeć (a w takiej sytuacji gotowe okazać się, że wspomniane kalesony pozostaną w pamięci tłumów dłużej niż estyma). Tak czy inaczej, dzisiaj co nieco o dwóch czerstwych dziadkach-muzykantach, których warto słuchać dopóki nagrywają. A sama notka jest pisana przeze mnie - czyli dziada, który coś tam naskrobie a potem znika, więc warto go czytać dopóki pisze (wspominałem, że skromność dziadów charakteryzuje?)

Niniejszym, poniżej kilka słów o dwóch fajnych albumach wydanych w bieżącym roku przez legendy rockowej sceny. Suma wieku wokalistów: 117 lat. Średnia: 58,5. Załóżcie ciepłe kapcie. Zaparzcie sobie herbatkę. Mimo wszystko nie żałujcie prądu do niej. Zgaście górne światło, przesłuchajcie, odejdźcie w pokoju.


"Scream" Ozzy'ego Osbourne'a to właśnie ten album, do którego wyświechtane i samo w sobie puste określenie "fajny" pasuje wprost idealnie. Nie jest to wielka płyta - nie oczekujcie niezapomnianych kompozycji czy atmosfery znanej ze starych nagrań Black Sabbath. Po prostu wrzućcie krążek do odtwarzacza czy też - bardziej charakterystycznie dla obecnych czasów - dodajcie te jedenaście plików mp3 do kolejki w winampie. Na pewno nie raz uśmiechniecie się i pokiwacie głowami z uznaniem słuchając starego Ozza.

Nie ujmując nic samym muzykom, płyta naprawdę wiele zawdzięcza stronie produkcyjnej. Brzmi zadziornie i heavy metalowo, jednak całe to przesterowane brzmienie ani na chwilę nie wymyka się spod kontroli. Bywa ostro, bywa ciężko, lecz koniec końców album jest niezwykle przyjemny dla ucha - ktoś kto czuwał nad tym wszystkim doskonale wiedział dokąd może się posunąć w zabawie konwencją, pamiętając o tym, aby nie przekroczyć pewnej bariery i nie uczynić albumu ciężkostrawnym dla przeciętnego słuchacza nie będącego fanem metalowej ekstremy. "Scream" można kupić w ramach urodzinowego giftu zarówno tacie-byłemu metalowcowi jak i 13-letniemu młodszemu bratu.

Co do samych muzyków, najbardziej znaczącą zmianą w składzie zespołu Osbourne'a jest roszada na stanowisku gitarzysty. Po wielu latach owocnej współpracy cuchnący burbonem Zakk Wylde został zastąpiony przez niejakiego Kostasa Karamitroudisa, bardziej znanego jako Gus G. (m.in. Arch Enemy). Czy wpłynęło to na jakość muzyki? Nie wiem, w każdym razie riffy są równie niespecjalnie odkrywcze jak fajne (ehh), dynamiczne i momentami wręcz porywające (np. "szarpanie" w "Diggin' Me Down"). To po raz kolejny zasługa dobrze wyważonego brzmienia, dźwięk jest mocny a zarazem wygładzony. Posłuchajcie singlowego "Let Me Hear You Scream", muzyka jakby chciała wyrwać się z głośników. Wielu obawiało się o wokalną formę Ozzy'ego, który w końcu ma już "swoje lata" (rocznik 1948) - przy tak intensywnej produkcji ten na swój sposób zawsze delikatny śpiew mógł gdzieś zaginąć. Pragnę rozwiać wątpliwości - staruszek naprawdę odnalazł się w konwencji i brzmi bardzo dobrze. Inna sprawa, że nie stroni od różnych efektów nakładanych zarówno na wokale jak i na pozostałe elementy instrumentarium. Dobrym przykładem jest utwór, który początkowo miał być numerem tytułowym, czyli "Soul Sucker" - Osbourne nie obawia się o zarzuty ze strony ortodoksyjnych fanów klasycznego, gitarowego rocka, czyniąc piosenki nieco bardziej nowoczesnymi i cały album bardziej eklektycznym.

Jeżeli chodzi o zróżnicowanie - nie mogło zabraknąć ballad. W końcu Ozzy solo słynie z kawałków takich jak hit połowy lat 90-tych, "I Just Want You", czy królujący na muzycznych kanałach w początkach XXI wieku "Dreamer". Tutaj takim numerem jest z pewnością "Life Won't Wait" - udana kompozycja, którą charakteryzuje ta osbourne'owa baśniowość. Wszystko jest ładne, delikatne, pastelowe, zarazem ze szczyptą czającego się w tle niepokoju.

Podsumowując, Ozzy nie odkrywa Ameryki, jednak na starość raczy nas jeszcze jednym albumem dającym wiele radości ze słuchania. Do tego kończy go utworem zatytułowanym "I Love You All". Mogło być lepiej? Na pewno jest wystarczająco z wielkim plusem.

Czas na drugiego piaskuna...


...a imię jego Danzig. Glenn Danzig. Postać u nas chyba mniej znana aniżeli Ozzy, natomiast z pewnością co najmniej równie ciekawa (i prawie tak samo stara). Danzig to człowiek-instytucja. Nagrywa płyty (Misfits, Samhain, wreszcie od końcówki lat 80-tych pod szyldem Danzig), na których zazwyczaj nie tylko śpiewa, lecz jest także głównym kompozytorem oraz bierze w swoje ręce część produkcji i instrumentów muzycznych. Rysuje komiksy (posiada własne wydawnictwo "Verotik", które - cóż za niespodzianka - specjalizuje się w dziełach ociekających erotyzmem), fotografuje się z kobietami przypominającymi upadłe lalki Barbie - kto nie chciałby być takim Glennem?

Nowy album "Deth Red Sabaoth" Glenn zapowiadał jako powrót do klasycznych brzmień, po tym jak w pewnym momencie kariery zaczął romansować z elektroniką i nieco bardziej industrialowymi klimatami. Postanowił zrezygnować z większości nowoczesnych gadżetów studyjnych, inwestując w vintage'owe wzmacniacze. Wreszcie po prostu jak zwykle napisał porządne utwory, które okrasił swoim wspaniałym wokalem, przywodzącym na myśl niezwykłe (choć wyrodne) połączenie Elvisa Presleya z Jimem Morrisonem. 

Lecz i zapowiedzi nie były przesadzone - album to klasyczny DANZIG, taki jakim dał się poznać na czterech pierwszych płytach. Brzmienie jest mniej wymuskane i mniej nowoczesne niż choćby u Ozzy'ego - nie kipi, nie wylewa się z głośników. Jednak wszystko jest na swoim miejscu, instrumenty brzmią naturalnie, produkcja  jest po prostu bardziej subtelna - robi swoje, nie razi w uszy i przede wszystkim pozostawia pole do popisu samym piosenkom.

A te są świetne jak za najlepszych czasów. Brudne i na swój mroczny sposób zmysłowe numery ("Ju Ju Bone" - jeden z najlepszych momentów na albumie, nawet jeżeli tytułowa fraza jest równie chwytliwa jak irytująca). Subtelne, sączące się z głośników motywy jak te z "Rebel Spirits". Wreszcie singlowe, zaczynające się od ładniutkich, czystych gitar "On A Wicked Night", które mi kojarzy się z dziś kultowym wręcz "Devil's Plaything" z drugiego albumu Danzig.

Być może cały ten mój opis Danziga i jego muzyki może przerazić przeciętnego Kowalskiego, pobożnego zwolennika pieczywa zjadanego z czystej ceratki. Jednak gwarantuję, że ta muzyka to "mrok" podany w sposób, którego nie należy się wstydzić. Nie sugeruję, że to muzyka dla każdego człowieka, który lubi nieco mocniejsze rockowe granie (jak to jest w przypadku ostatniego Ozzy'ego), ale może warto spróbować.

piątek, 30 kwietnia 2010

Notatki z podróży.


Robert Frost (1874-1963)

The Road Not Taken

TWO roads diverged in a yellow wood,
And sorry I could not travel both
And be one traveler, long I stood
And looked down one as far as I could
To where it bent in the undergrowth;        5
Then took the other, as just as fair,
And having perhaps the better claim,
Because it was grassy and wanted wear;
Though as for that the passing there
Had worn them really about the same,        10
And both that morning equally lay
In leaves no step had trodden black.
Oh, I kept the first for another day!
Yet knowing how way leads on to way,
I doubted if I should ever come back.        15
I shall be telling this with a sigh
Somewhere ages and ages hence:
Two roads diverged in a wood, and I—
I took the one less traveled by,
And that has made all the difference.        20

wtorek, 2 marca 2010

Dickie - out! (I got ramblin' on my mind)


Naprawdę chciałem regularnie pisać. Niestety, znalazłem żałosną pracę za psie pieniądze - czasem trzeba. W tej sytuacji wymyślanie bzdur, na które i tak miałem mało czasu bawiąc się w autodestrukcję, spadło daleko na piąty, szósty czy dziewiętnasty plan.

Nie ma co się martwić. Kalkuję Bukowskiego - czytaj próbuję napisać coś własnego, dłuższego. Zapewne nikomu tego nie udostępnie (kto by chciał to czytać) - ale wiedzcie, że ja nadal mam radość z pisania, nawet jeżeli nie tutaj. i nawet jeżeli lepiej czytało się Wasze wypracowania pisane w czwartej klasie podstawówki. Wam też wiele radości życzę...

...a co tam, cytując Maćka Maleńczuka: "upijcie się dzisiaj, proszę was - pozwalam wam!". 

PS. No dobra, coś tam od czasu do czasu wrzucę - ale mam naprawdę mało czasu. Piszę o tym, bo jestem to winny tym kilku osobom śledzącym mojego bloga, a ostatnio nawet zachęcających mnie do "reaktywacji" ;) Nie to, że Was olałem, po prostu - staję się powoli kolejną cegłą w murze przez tę pracę. Jednak staram się konfrontować z systemem na innych polach! :P

wtorek, 26 stycznia 2010

The Mickey (The Wrestler / Zapaśnik)



Jako że sesja teraz naprawdę mnie dopadła a mam przy tym ochotę wrzucić coś nowego tutaj, posłużę się starym, dobrym showbiznesowym sposobem - odświeżę kotleta. Przeglądając dzisiaj pewne forum znalazłem swój post sprzed paru miesięcy, w którym zachwycałem się "Zapaśnikiem". Powstawało to jako zwykły forumowy wpis, dlatego może nie jest to recenzja najwyższych lotów, ale nadal mam takie samo zdanie o tym dziele (o czym przypomniałem sobie podczas wczorajszej barowej dysputy o kinie). Nie wykluczam też ,że teraz będę częściej porywał się na pisanie paru zdań o różnych filmach. Ponieważ dostałem robotę w kinie i jako że zarobki są tam (jak to w kinie) mizerne, zamierzam wykorzystać przynajmniej możliwość wchodzenia za darmo na seanse... Spokojnie, emocjonalnym bankrutom i tak nie dorównam;)

-----

The Wrestler. Wiedziałem, że film mi się spodoba lecz dłuuugo zwlekałem z obejrzeniem, bo z drugiej strony jednak bałem się jęku zawodu. Na 'Hell Ride' też czekałem wiele miesięcy, a jak go obejrzałem to potem miesiąc chodziłem wkurzony że mogli to tak zepsuć...

Jednak film w 100 % spełnił moje oczekiwania. Nie jestem fanem wrestlingu (o tym za chwilę), ale mam słabość do Mickey'a. No i dostałem film praktycznie rzecz biorąc o nim samym, do tego tylko właśnie on istnieje na ekranie (panienka to w zasadzie ładny dodatek, taka tam wstążka). Bohater jest raczej standardową postacią - przynajmniej dla mnie, takich lubię oglądać, cenię takie kino, takie kreacje zawsze najbardziej mnie przyciągają. Prosty schemat z jakąś tam winą, potem chęcią odkupienia (która jednak nie staje się na szczęście siłą napędową całej fabuły) - i ta chęć odkupienia przychodzi dopiero wtedy, gdy wszystko inne się posypało, a typek został sam i tak naprawdę staje się kolejnym synem (a w zasadzie ojcem) marnotrawnym. Przedstawiona jest ludzka słabość a nie nagły przypływ dobroci i wspaniałości odmieniający bohatera. Z jednej strony stwierdzamy, że faktycznie jest dupkiem, ale z drugiej strony budzi ludzkie współczucie - być może większe współczucie, niż właśnie taki koleś który nagle bez powodu okazuje się aniołem.

Podoba mi się realizacja filmu, ta kamera podążająca za Randy'm w stylu oczywistym dla różnej maści gladiatorów wychodzących na ring. Wszystko jest tutaj dość proste, dosadne, brudne. Żadnych pięknych ujęć, robiących wrażenie krajobrazów, to też ma znaczenie i do tego nadaje tego dokumentalnego charakterku. Niby rock'n'roll, niby gwiazdor, a jednak zima, szare scenerie, ma to klimat.

No i co do tego wrestlingu, który to nigdy mnie nie kręcił. W końcu zwróciłem uwagę na jakąś swego rodzaju poetyckość tych "tlenionych włosów, zielonych gaci i olejków do ciała"! Oni poświęcają się, tworząc prawdziwy show - istnieje teatr, istnieje muzyka rockowa i istnieje wrestling - oczywiście grzechem byłoby stawianie tych form na równi, ale wszystko dąży w podobną stronę. Nadal nie widzę w tym sportu, ale na pewno styl życia i sens, w filmie zostało to dobrze przedstawione (albo tylko ja po prostu tak to odczytuję, a producenci sponsorowani przez wrestlingowe federacje mnie skutecznie omamili!) - moi kumple oglądający walki w tv i próbujący mnie przekonać o ich świetności byli bardziej nieudolni w zachwalaniu tematu...

niedziela, 17 stycznia 2010

TAK krzyżom w szkołach!




Wiem, można narzekać na to, że znowu przestałem pisać. Jednak: a) ostatni artykulik był całkiem pokaźnych rozmiarów, do tego nudny tak, że raczej nikt nie tęskni. b) to nie tak, że znowu porzucam pisanie na czas nieokreślony, jednak wiecie - sesja.

Sesja czyli - nie wychodzę z domu, bo muszę się uczyć. Siadam przed komputerem - no ale nie będę nic pisał, bo muszę się uczyć. Po czym odpalam Football Managera. Ej, to nie przelewki. Sprowadziłem dziś Ronaldo (oczywiście tego prawdziwego, nie Krystynkę) do West Ham United - great success! A teraz modlę się o zdrowe kolana wirtualnego zawodnika...

Chciałem poruszyć ten temat jakoś bardziej konkretnie, ale co ja będę się mądrzył. Cała sprawa, w której pragnę tutaj zabrać głos, częściowo spopularyzowała się przez postawę (przeważnie młodych) użytkowników portalów społecznościowych takich jak Facebook. I tego co tam znalazłem i przeczytałem użyję jako mojego argumentu.

Pewnie znakomita większość czytających wie w czym rzecz - m.in. grupa  "NIE krzyżom w polskich szkołach publicznych" na rzeczonym portalu (LINK - jakby ktoś z Was jeszcze nie należał;), która liczy sobie już niemal 5000 użytkowników. I zwyczajnie mnie bawi.

Dla mnie to jest totalna strata czasu - jak większość działań Unii Europejskiej (jak wiadomo, cała sprawa nie miałaby takiego rozgłosu, gdyby nie opinie ichniejszego trybunału jakiegośtam).  Wiecie - coś z serii: "czy marchewka to owoc?", "krzywizna banana" i teraz "czy dwa kawałki drewna z doczepioną lalką oznaczają pogwałcenie wolności sumienia" (i te wzniosłe terminy - propaganda i komuna pełną gębą).

Obie strony mają trafne argumenty i dyskusja tak naprawdę nie przyniesie nigdy ostatecznej odpowiedzi na to czy krzyże powinny wisieć czy zniknąć, bo wszystko sprowadza się do osobistych odczuć. Jedni powiedzą - "ok, może i w Polsce jest wielu zadeklarowanych katolików, ale czemu ja mam oglądać krzyż chociaż do nich nie należę?". A czemu ja muszę podporządkowywać się przepisom Unii - większość ludzi może i się za nią opowiedziała, ale ja nie... A tak naprawdę nie będę płakał jak krzyże znikną, bo są mi obojętne.  To przedmiot, tak jak napisałem wyżej.

Przytoczę tekst zamieszczony również na facebook'u, tyle że na profilu grupy "TAK krzyżom w (blablabla)", który doskonale oddaje moje stanowisko w sprawie.

"Grupa skupiająca ludzi, którym krzyże w szkołach nigdy NIE PRZESZKADZAŁY.
>> alternatywa dla wszystkich, którym nie przeszkadza to, że przez 1 rok przedszkola, 8 lat podstawówki (lub 6 lat) i 4 lata szkoły średniej (lub 3 lata, a między czasie 3 lata gimnazjum) uczyli się w klasach, na ścianach których wisiały krzyże,
>> alternatywa dla wszystkich, którym nie kolidowało to z bieganiem na przerwach, z nauką, ze ściąganiem pracy domowej, przeżywaniem pierwszej miłości, z jedzeniem kanapek, z zabawą,
>> dla wszystkich, którzy NIE SĄ trędowaci z powodu obecności krzyży na ścianach,
>> oraz dla wszystkich, którzy nie zwracali uwagi na wiszące krzyże, ponieważ było im to obojętne. Szkoła to przecież szkoła a nie kościół."


Ktoś powie "skoro tobie to obojętne, to po co w ogóle zabierasz głos w sprawie, krytykując do tego ludzi afiszujących się ze swoim zdaniem - tym, którym nie jest to obojętne". Bo niestety o ile same krzyże są mi obojętne, o tyle szum wokół sprawy już nie. Choćby część wpisów w tej grupie na facebook'u, tych które opowiadają się przeciw, to kompromitacja. Żałosne argumenty ludzi płynących z tłumem i bez głębszego zastanowienia popularyzują w sieci poglądy, których nie umieją poprzeć inteligentną wypowiedzią. Opowiadają się po tej a nie innej stronie, bo taka jest moda lub też to jest fajne bo jest przeciwko temu co mówi Kaczyński i PiS (zaznaczam, że nie chcę się absolutnie wdawać w dyskusję o polskiej scenie politycznej - dla mnie i jedna i druga strona jest siebie warta i nie istnieje partia, na którą mógłbym głosować z czystym sumieniem).

Nie jestem katolikiem, nie podoba mi się bardzo wiele spraw związanych z tą religią (jak i z każdą inną - ogólnie nie po drodze mi z bogiem). Niesamowicie denerwują mnie pomysły osób związanych z katolicką prawicą typu "niech nowy most w Warszawie nie będzie Północnym a Mostem Jana Pawła II" albo "Stadion Narodowy powinien nosić imię JPII". Bo co, Wojtyła kiedyś ponoć potrafił kopnąć prosto w piłkę?

Ale nie denerwuje mnie to, że istnieje już w Warszawie Aleja Jana Pawła II (nieopodal której zresztą mieszkałem przez niemal dwadzieścia lat - zresztą w dniu moich urodzin to chyba była jeszcze ulica Marchlewskiego). I tak samo nie denerwują mnie krzyże w szkołach - są tam od lat i przynajmniej w moim wypadku nigdy nie stanowiły problemu. Oczywiście co innego, jeżeli TERAZ nakazano by wieszać je, lub portrety naszego wielkiego papieża (co by mnie wcale nie zaskoczyło). Ale to się stało częścią krajobrazu, która w praktyce naprawdę nie powinna przeszkadzać człowiekowi inteligentnemu.

Cała ta sprawa to moim zdaniem po prostu fajny temat zastępczy i sposób na zaistnienie. Politycy obu stron sceny mogą pogadać o czymś innym, niż o swoich dziurawych programach i aferach z własnym udziałem. Dla mediów to kolejny temat dyżurny, gdy nie ma czym zapełnić kolejnego wydania serwisu informacyjnego i można nakręcić zgrabny reportażyk (jest kontrowersja - jest impreza!). A dzieciaki z kompleksami i małym zasięgiem umysłowym mogą poczuć to jakże bezpieczne przynależenie do jakiejś grupy, np. na Facebook'u. Zaznaczam, że nie mam w tym momencie na myśli choćby osób dyskutujących z sensem o całej sprawie (tak jak pisałem - są argumenty przemawiające za jedną i drugą opcją), tylko choćby ludzi piszących tam "ej, łał, zaraz dobijemy okrągłych 5 tysięcy członków, jesteśmy lepsi niż ci katole!!!".

I co do tego właśnie małego zasięgu etc. Zrobiłem tak. Spróbowałem w wyszukiwarce Facebooka'a wyszukać podobnych grup, jednak o innej tematyce - takich gdzie porusza się tak kontrowersyjne (a zarazem ważne i popularne, żeby nie powiedzieć "wyświechtane") kwestie jak aborcja, in vitro, kara śmierci. Wiele nie znalazłem.

Jaki kraj i jacy ludzie takie problemy i wyzwania. Dwa kawałki deski z figurką... Czekam na narodową dyskusję o problemie kapliczek w podwórkach warszawskich kamienic.


sobota, 9 stycznia 2010

Formuło 1 - więcej luzu!



Dzisiejszy post w jeszcze innej kategorii - Formuła Jeden. Mój blog generalnie pełni funkcję takiego miejsca, w którym mogę wprawiać się w pisanie o rzeczach najróżniejszych (moją cichą nadzieją jest, że ktoś kiedyś zatrudni mnie w charakterze gryzipiórka, toteż muszę być przygotowany do pisania o wszystkim). Pewnie 3/4 czytelników (czyli ze 3 osoby) wyłączyło już stronę, bo średnio chce czytać o sporcie, w którym przecież "przez 60 okrążeń jeżdżą w kółko i nic się nie dzieje, no chyba że ktoś odbędzie widowiskową kraksę".

Akurat w tej notce (którą może nawet w swoim zapatrzeniu w siebie dumnie nazwę artykułem czy felietonem) chcę napisać trochę więcej o ludzkiej stronie królowej sportów motorowych, bo liczę na to, że w sezonie 2010 będziemy tę ludzką twarz F1 oglądać częściej.

Bo dla mnie Formuła Jeden to w dużej mierze klimat. Prawda jest taka, że wiele niższych serii może być ciekawszych - bo tam chłopaki dostają identyczne bolidy, więc bardziej liczą się ich umiejętności. Bo jest mniej polityki. I pewnie jeszcze kilka powodów by się znalazło... No ale F1! Wielka historia, wielkie pieniądze, wielkie imprezy, wielkie postacie, wielkie piękne kobiety. Po prostu wszystko jest tam większe  i wspanialsze niż gdzie indziej. Analogicznie - to tak jak interesujące jest dla mnie NBA, podczas gdy totalnie nie obchodzi mnie polska liga koszykówki. Przy okazji gorąco polecam poniższy skrót z Grand Prix Malezji 2009, bo jest naprawdę niesamowicie zmontowany.  No i w okresie kiedy F1 ma przerwę zimową można wczuć się w klimat notki.



Poza tym - czy te dwadzieścia kolorowych bolidów wchodzących jeden przy drugim w pierwszy zakręt nie przypomina czasów, gdy sami urządzaliśmy wyścigi resoraków na dywanie? W samochodzik, który postanowiliśmy uczynić przegranym po prostu uderzało się ręką, a on bezwiednie wypadał z "toru" i zatrzymywał się na barierze z opon szafie.

Kierowców w F1 nie ma tak dużo, więc siedząc w tym przez parę lat, czytając fachową prasę czy  uważnie oglądając transmisje telewizyjne można ich "mniej więcej" poznać. Tutaj jednak wymienię pierwszy minus dzisiejszych czasów - mianowicie wszechobecny PR. Wielu kierowców w dzisiejszych czasach jest "hamowanych" przez szefów zespołów czy sponsorów (no bo jak zareagować ma biały kołnierzyk z zarządu Panasonica, jeżeli kierowca z logiem jego firmy na kombinezonie sprzedaje właśnie cios kumplowi z toru za to, że ten zajechał mu drogę przy wyjeździe z pit-lane). Także wypowiedzi dla prasy to często nudne, pisane przez speców od PR "szablony", zawierające zdecydowanie zbyt dużo podziękowań dla instytucji sprawczych a z mało szczerych emocji wypowiadającego się zawodnika. Choć oczywiście, czasem nerwy mogą nie wytrzymać i wtedy bywa wesoło.

Co do nadziei na przyszły sezon, na pewno pokuszę się o napisanie jakiejś własnej zapowiedzi tego co w F1 może dziać się w 2010 - bo zmian jest naprawdę mnóstwo. Nowe stajnie, totalne przetasowania w składach zespołów, powrót Michaela Schumachera.. no ale na większości z tych spraw skupię się w przyszłości, bo co za dużo naraz to nie zdrowo.



Dziś ma być o luzie i ludzkiej twarzy w sporcie. To co wpłynie na minus to niewątpliwie odejście z serii dwóch niezwykle interesujących postaci. Pierwszą z nich jest mój ulubiony kierowca wyścigowy (także dla mnie to podwójny cios), mistrz świata Formuły Jeden z 2007 roku - Kimi Räikkönen. Czemu to taka ciekawa osobistość? Bo to postać spoza tego światka PR-u (co często działało na jego niekorzyść). Lubi rywalizację pod każdą postacią, lubi się zabawić (krąży wiele historii na temat jego imprezowego stylu życia). Niestety, F1 to biznes - Ferrari zrezygnowało z jego usług na rzecz Alonso, który może i nie jest gorszym kierowcą od Fina, jednak na pewno nie bez znaczenia był fakt, iż za Hiszpanem stał bogaty sponsor w postaci banku Santander. Tymczasem Kimi prawdopodobnie mógł podpisać kontrakt z McLarenem i pozostać w grze. Jednak nie udało mu się wynegocjować możliwości bycia mniej zaangażowanym  w to, czego jako kierowca wyścigowy z krwi i kości nie lubił - czyli PR zespołu (imprezy reklamowe itd.), oraz dostania wolnej ręki w możliwości rywalizowania w innych seriach. Bo "Iceman" nigdy nie stronił od zabawy w ściganie poza F1 - w przerwach między kolejnymi Grand Prix próbował swoich sił w maratonach na skuterach śnieżnych, w rajdach samochodowych - czy nawet w zawodach motorówek, w których wystąpił w stroju goryla. I to było fajne. W klimacie starej, wyluzowanej F1. Zresztą, nie przypadkiem na liście startowej pewnych zawodów w Finlandii figurował pod nazwiskiem James Hunt... (Hunt - były kierowca F1, mistrz świata z 1976 roku, słynący z zamiłowania do kobiet i używek). Uspokoję, że Räikkönen nie został jednak na lodzie i na pewno nie jest mu przykro - dostał mnóstwo dodatkowej kasy od Ferrari za zerwanie kontraktu i wyrwał się z nie do końca odpowiadającego mu środowiska F1, zapewniając sobie kontrakt z fabrycznym zespołem Citröena w Rajdowych Mistrzostwach Świata. I mam nadzieję, że tam też nieźle zamiesza w stawce, bo talentu do kręcenia kierownicą na pewno mu nie brakuje

Drugą osobą, której w przyszłym roku będzie brakować jest Flavio Briatore. Niezwykle charyzmatyczny, były już szef teamu Renault (wcześniej Benetton), a także właściciel angielskiego klubu piłkarskiego Queens Park Rangers - słynący z ostrych wypowiedzi i ekstrawaganckiego stylu bycia. Z tym, że Włoch z F1 wyleciał zasłużenie, w wyniku zeszłorocznej crash-gate.AKTUALIZACJA: Notkę zacząłem pisać parę dni temu,  kończę dzisiaj - w międzyczasie Sąd unieważnił decyzję FIA o dożywotnim zakazie uczestnictwa w sportach motorowych dla Briatore. Mimo to ciężko zakładać jego rychły powrót do F1.

Żeby przedstawić następny problem, cofnę się do roku, w którym w ogóle po raz pierwszy zainteresowałem się F1. Był to początek sezonu 1998. Stawka liczyła jedenaście zespołów - wszystkie prywatne. Pierwsza dekada XXI wieku to czas producentów. Wielkich korporacji, koncernów samochodowych, wykupujących małe prywatne stajnie wyścigowe, w celu zdobywania zwycięstw i chwały rozreklamowania swojej marki. Oczywiście 60-letnia historia serii pamięta zespoły fabryczne typu Mercedes czy Honda, jednak nigdy nie działo się to na taką skalę jak w ostatnich latach - których historię pokrótce przybliżę. 

Pierwszy krok należał do koncernu Forda, który wykupił zespół Jackiego Stewarta i w 2000 roku zadebiutował w F1, używając marki Jaguar. Mimo drapieżnej nazwy nie odnieśli wielkich sukcesów na torze i po sezonie 2004 zespół został sprzedany Red Bullowi (który wbrew pozorom wie na czym polega ta zabawa i w sezonie 2009 mógł świętować wicemistrzostwo świata w kategorii zarówno kierowców jak i konstruktorów). W tym samym 2000 roku do F1 powróciła marka BMW - wtedy jednak tylko jako sponsor i dostawca silników dla stajni Franka Williamsa. 

Sezon ten przyniósł także obiecującą informację - odnosząca wcześniej sukcesy w rajdach Toyota zapowiedziała, że cały następny rok poświęci na przygotowania i od sezonu 2002 wejdzie do F1 z własnym, zbudowanym od podstaw teamem, samochodem i silnikiem. Przez następne lata japoński koncern wpompował w zespół ogromne pieniądze, jednak jego największe sukcesy to kilkanaście miejsc na podium. Żadnych zwycięstw, nie mówiąc o tytułach mistrzowskich. Dwa miesiące temu, tuż po zakończeniu zmagań w sezonie 2009, Toyota zapowiedziała wycofanie zespołu z Formuły Jeden w trybie natychmiastowym.

W 2002 mogliśmy także po raz pierwszy od lat 80-tych zobaczyć samodzielny zespół Renault, po tym jak francuska marka wykupiła Benettona. Był to zupełnie inny sposób wejścia do F1 niż w przypadku Toyoty - Renault nie budowało swojej stajni od początku, a stopniowo zwiększało swoje zaangażowanie w partnerstwo techniczne z istniejącym w Enstone zespołem. Od dłuższego czasu było też dostawcą silników dla różnych prywatnych konstruktorów. W tym charakterze świętowali w latach 90-tych trzy mistrzostwa świata z rzędu - jedno z Benettonem (Michael Schumacher), dwa z Williamsem (kolejno Damon Hill i Jacques Villeneuve). Bardzo nietypowa rzecz - doskonale szło im także od momentu wykupienia Benettona. To oni wraz z Fernando Alonso za kierownicą swojego bolidu przełamali pięcioletnią mistrzowską passę Schumachera i Ferrari, dominując w F1 w sezonach 2005 i 2006 - tak więc są zdecydowanie najlepszym zespołem producenckim ostatniej dekady i w zasadzie jedynym, który osiągnął większe sukcesy. Jednak w ostatnich sezonach obniżyli nieco loty, potem uderzyło w nich crash-gate i przez pewien czas przyszłość zespołu w F1 wisiała na włosku. Ostatecznie kilka tygodni temu dużą część udziałów w Renault wykupiło Genii Capital (spółka inwestycyjna z Luksemburga) i stajnia stała się swego rodzaju hybrydą, ciężko uznawać ją za zespół w pełni fabryczny (choć nadal startować będzie pod nazwą Renault, a sama marka nie wycofuje zaangażowania z F1 i wciąż będzie choćby dostarczać silniki dla Red Bull Racing). 

Następne zespoły producenckie pojawiły się w stawce w sezonie 2006. Drogą podobną do Renault poszła Honda - japońska marka od kilku lat zaangażowana silnie w prywatny zespół British American Racing, w końcu zdecydowała się na przejęcie tej stajni z Brackley. Wydawało się, że to tylko kwestia czasu aby zaczęli odnosić sukcesy - wielkie pieniądze od firmy połączone z niezłą ekipą B.A.R. (m.in. wicemistrzostwo wśród konstruktorów w sezonie 2004) teoretycznie powinny być gwarancją dobrych wyników. Jednak o ile sam sezon 06 nie był w wykonaniu Hondy najgorszy, tak dwa kolejne to pasmo kompromitujących porażek, które w efekcie przyniosło rychłe wyjście Japończyków z F1. I wyjście to było prawdopodobnie jednym z największych błędów w historii sportu. Wcześniej Honda zatrudniła wielu znanych inżynierów i przez cały rok 2008 pracowała nad nowym bolidem, który ostatecznie razem z całą infrastrukturą i zespołem z Brackley sprzedała przed sezonem 2009 Rossowi Brawnowi. Jak się okazało, tym razem był to bolid zwycięski...


 

Mówiąc o Hondzie nie można zapomnieć o Super Aguri, które zaczęło swoje starty w tym samym sezonie i było z japońskim producentem silnie powiązane technicznie i finansowo. Swoją przygodę z F1 stajnia ta zakończyła w trakcie sezonu 2008, kiedy to Honda zaczęła wycofywać się z serii i na dobry początek zrezygnowali ze wspierania Super Aguri. 

2006 to także debiut fabrycznego zespołu BMW. Bawarska marka, tak jak pisałem wcześniej, była początkowo (w latach 2000-2005) związana z Williamsem - jednak chcieli się usamodzielnić a właściciele brytyjskiej stajni raczej nie chcieli jej sprzedać. Doprowadziło to do tego, że Niemcy zainteresowali się stajnią Petera Saubera. Mając spore doświadczenie w innych seriach wyścigowych, stworzyli sprawny i poukładany zespół BMW Sauber (drugi człon nazwy ze względu na szacunek do byłego właściciela) krok po kroku realizując kolejne, wcześniej wyznaczone cele. Niestety, gdy w sezonie 2009 po raz pierwszy nie stanęli na wysokości zadania budując kiepski bolid, zarząd postanowił zwinąć zabawki i BMW w ekspresowym tempie zniknęło z krajobrazu Formuły 1. 

W sezonie 2010 zobaczymy zaledwie dwie stajnie fabryczne, z czego jedna to "hybrydowe", półprywatne Renault. Drugą będzie Mercedes - to ciekawe, że podczas gdy tylu producentów wycofuje się z F1 w ostatnich latach, Niemcy postanawiają zwiększyć swoje zaangażowanie zmniejszając dotychczasowe partnerstwo z McLarenem i tworząc własny zespół (wykupując Brawna, który przecież rok wcześniej był Hondą). 

Co było przyczyną braku sukcesów wielkich firm samochodowych w Formule Jeden? Zapewne dużym problemem był ciągły nadzór ze strony ich zarządów. Zbyt często rady nadzorcze koncernów, nie mające pojęcia o sporcie samochodowym wpływały na decyzje dotyczące samego zespołu. Dezercje mające miejsce w ostatnich latach tłumaczyć można kryzysem ekonomicznym na świecie, jednak nie jest to żadne usprawiedliwienie dla braku wyników. 


Jednak to już za nami (jak widać zajęło mi kawał notki - ale już po wszystkim). Nowy sezon będzie stał pod znakiem wielkich niewiadomych w postaci nowych zespołów prywatnych. USF1, Manor/Virgin Racing, Campos Meta, malezyjski nowy Proton/Lotus - a także powracający po rozwodzie z BMW team Sauber czy to pół-prywatne Renault. Nie muszę oczywiście wspominać o pozostałych zespołach prywatnych, które jednak w F1 jakoś w tym XXI wieku przetrwały i chyba nie zamierzają nas opuszczać.


 

Czemu tak bardzo cieszę się na prywaciarzy? Bo to zwykle ludzie z pasją. Wielcy producenci na pewno mieli swoją zaletę - mieli pieniądze co zapewniało pewną stabilność Formule Jeden. Jednak wchodzili tam w celach promocyjnych - oczywiście wszystko zależało też od ludzi jacy tworzyli daną ekipę, ale to nie było "to". Parę tygodni temu niezwykle ucieszył mnie pewien zakład. Mianowicie szefem nowego Lotusa jest szef linii lotniczych Air Asia Tony Fernandes, podczas gdy udziałowcem innej nowej ekipy - Manor (teraz już Virgin Racing) - została postać niezwykle barwna, słynny Richard Branson czyli ojciec całego Virgin Group, w tym także linii Virgin Arlines. Przedmiotem zakładu jest oczywiście to, który z zespołów będzie lepszy w przyszłym sezonie. Przegrany prezes zostanie stewardessą na pokładzie samolotu linii należącej do zwycięzcy. Ot, żart może nie najwyższych lotów (sic!), jednak jest pewnym symbolem tego co dobre w prywatnych zespołach. No i ciekawe co na to szef będącego już w stawce Force India Vijay Mallya, który przecież także posiada własne linie lotnicze Kingfisher...

Do tego podoba mi się, że za prywatnymi zespołami zwykle stoją ciekawe postacie - takie jak właśnie Branson czy Mallya. Cieszy mnie fakt, że wnoszą oni niekiedy bardzo świeże spojrzenie, nie boją się ryzyka. Sir Branson wbrew pozorom ustanowił bardzo ograniczony jak na standardy F1 budżet. Jednak gdy on to robi to coś mi podpowiada, że to nie musi oznaczać porażki - bo to człowiek sukcesu. Może traktować wejście do F1 jako biznes - chce mniej wnieść i zrobić na tym dodatkowe miliony. Ale jeżeli taki biznesmen będzie traktował to jako biznes to tym lepiej - bo on w biznesie odnosi same sukcesy. Jego zespół ma być taki jak jego imperium - innowacyjny i otwarty na wyzwania. Świadczy o tym choćby fakt, że ich pierwszy bolid ma zostać zbudowany bez użycia tunelu aerodynamicznego i modeli w skali 1:1 - wszystko ma być opracowane przy użyciu technologii obliczeniowej mechaniki płynów. Niesamowita sprawa, która pozwoli zaoszczędzić wiele pieniędzy - trzymam kciuki aby to podejście okazało się właściwe.

Jak widać - F1 nadal potrafi mieć klimat. Jeżeli będą w niej ciekawe postacie, to da się przeskoczyć ten sztywny PR. Mniejsze, prywatne ekipy cieszące się z pojedynczych punktów, małych sukcesów i samej obecności w wielkiej F1 to widok o wiele przyjemniejszy niż słuchanie sztywnych oświadczeń zarządów kolejnych, znudzonych brakiem zwycięstw i wycofujących się ze ścigania wielkich koncernów samochodowych. Miejmy jeszcze nadzieję, że te nowe zespoły oprócz wniesienia generalnego powiewu świeżości, będą też w miarę konkurencyjne. A wtedy sezon 2010 może być najciekawszym od lat - pomijając mnóstwo innych zapowiadanych atrakcji, o których napiszę kiedy indziej. 



piątek, 1 stycznia 2010

Moonland

Czas nagryzmolić coś po przerwie świątecznej, czyli dziesięciu dniach ubogich w nowe okazy mojej niebywałej erudycji. Zdaję sobie przy tym sprawę, że czytanie czegoś napisanego "na siłę" jest przeprawą jeszcze gorszą niż samo napisanie takiego pisemnego bohomazu, jednak dzisiaj mam melancholijny nastrój i mam ochotę wykorzystać tego bloga w niespotykany dotąd sposób (czyli zamiast narzekać na innych, zająć się nieco samym sobą).

Pewnie znakomita część czytających pomyślała, że mam zwykłego noworocznego kaca i stąd użalam się nad sobą - ale wbrew pozorom wcale nie. Sylwestra spędziłem nadzwyczaj spokojnie - co częściowo wpędza mnie w melancholię, bo zacząłem czuć, że się starzeję! Sama impreza była bardzo przyjemna. Jednak nawet zaledwie przed rokiem największą radość sprawiło mi wysadzanie w powietrze wypchanej czapli i tym podobne aktywności. Tym razem w zasadzie to co było w imprezie najlepsze, to po prostu okazja do spotkania się z kilkoma dawno nie widzianymi przyjaciółmi, siedzenie z nimi i z piwkiem na podłodze w przedpokoju i wspominanie starych, niewinnych czasów. Nawet coroczne, rytualne wysikanie się z galeryjki miało miejsce tylko raz i to z pierwszego a nie z czwartego piętra.

Jak generalnie nie lubię tego sylwestrowego szału - bo ludzie dostają gorączki takiej, jakby to była najważniejsza noc w całym roku i jedyna okazja do tego aby "zabalować", tak teraz widzę, że same sylwestrowe odczucia to niezły znak tego ile mamy lat. Kiedyś samą atrakcją był fakt, że rodzice pozwalali "posiedzieć" do dwunastej. Później wiadomo - kilkanaście lat i nastawianie się na pierwsze sylwestrowe wyjścia jak szczerbaty na suchary. Wyjścia, na których połowa znamienitych gości nie dożywała godziny 22, a gospodarze musieli wykazywać się nerwami ze stali. A z wiekiem cóż - coraz mniej zakazanych owoców, na imprezę można wyskoczyć każdej nocy. I to na taką, gdzie nie trzeba wąchać najbardziej obleśnego trunku w historii jakim jest szampan/wino musujące.

No i tak jak napisałem wcześniej, nastrój mam dzisiaj bardzo poetycki. Ogólnie moja osobowość ma przynajmniej dwie strony - przy czym z przerażeniem zauważam, że co jedna to gorsza od drugiej. Otóż ostatnimi czasy albo zachowuję się jak nadpobudliwy gnojek (he he), albo popadam w melancholię. Z tym, że niestety to wyciszenie jest bardzo niekonstruktywne, gdyż po prostu siedzę i nic z tego nie wynika.

Być może to aura definiuje fakt, iż obecnie góruje ta druga część mojej osobowości. Jak zapewne wie wielu moich znajomych, wyjątkowo nie lubię zimy. Jestem fanem lata, nawet jeżeli to lato którego doświadczam jest tylko brzydkim, zakompleksionym braciszkiem swoich odpowiedników pomieszkujących na południe od Dunaju. Zimą co najwyżej kręcę się poddenerwowany i przeklinam pod nosem każde przejście dla pieszych, na którym widnieje parszywa warstewka brudnego śniegu, rozjeżdżonego przez samochody niczym jakiś zagubiony futrzak na drodze szybkiego ruchu.

Lubię jednak takie widoczki jak ten widniejący obecnie z moim oknem. Od razu uspokoję, że od kiedy nie mieszkam już w kamienicy, naczelnym widokiem z okna nie jest już tłuszcz sąsiadki mieszkającej po drugiej stronie podwórka-studni. Aktualnie jest to niezwykle urokliwa, pokryta grubą warstwą śniegu osiedlowa uliczka. Taki śnieg generalnie robi bardzo dużo dobrego. Elegancko zasłonił śmieci przewalające się po daszku pod balkonikiem czy też oknem francuskim w moim pokoju. Zwykle tenże blaszany daszek pokrywają różnego rodzaju pety czy ziemia z kwiatków spadająca gdzieś z wyższych pięter. Spytacie, czy mnie to nie wkurza. W zasadzie nie, zwłaszcza kiedy postawię się w sytuacji sąsiadów niżej - mi śmieci spadają na i tak nieużywany daszek, im na ich niewątpliwie sporo kosztujący taras - he he. Wracając do głównego bohatera opowieści - piękny, biały puszek pokrył też pokłady puszek i innych odpadów komunalnych znajdujących się pomiędzy drzewami w uroczym mini-lasku znajdującym się po drugiej stronie uliczki. Artysta-malarz chcący uwiecznić ten widok na przepięknym landszafcie, nie powinien zapomnieć o dostojnej latarni. Latarni, której ciepłe, żółte światło nie tylko oświetla uliczkę, lecz także - jak napisał poeta - podkreśla ciemność.

Będąc przy poezji, pierwsze moje skojarzenie z powyższym to choćby Robert Frost i jego Stopping By Woods on a Snowy Evening, które zapewne obecnie jest powszechnie kojarzone z racji wykorzystania fragmentu w tarantinowskim "Death Proof". Zresztą nie będę mydlił nikomu oczu, ja także w ten sposób poznałem Frosta. I jestem naprawdę wdzięczny, bo jak nie lubiłem poezji (poza kilkoma wyjątkami i niesamowitymi twórcami takimi jak Norwid czy Morsztyn), tak ta amerykańska naprawdę mi odpowiada. Oczywiście nie jest to tak, że zakładam gruby sweter z golfem, rogowe okulary, siadam z kubkiem gorącej czekolady i wzruszam się przy ulubionych tomikach, jednak są po prostu rzeczy mocniej na mnie działające. Z "klimatem". Klimat to właśnie coś, co przyciąga mnie do jednych rzeczy a odpycha od innych. Często nie chodzi nawet o sens, przekaz, tylko o dobór słów i budowanie nastroju. Może dlatego, gdybym miał wybrać jakieś ulubione utwory poetyckie, sięgnąłbym do romantyzmu a nawet baroku. W dzisiejszych czasach może to być niepopularne, bo mrok kojarzy się raczej z panienkami w dziwnych rękawiczkach - i z takiego "mroku" sam się zwykle podśmiewam. Wszystko jest jednak kwestią jakości. Mrok w tekstach Cradle of Filth jest dla mnie niemal tak zabawny jak ich makijaże, podczas gdy za teksty Nicka Cave'a dałbym się pokroić.

A propos Cave'a, proponuję na dzisiaj jego "Moonland", czyli jeden z najlepszych kawałków jaki kiedykolwiek słyszałem. Pasuje doskonale do nastroju za oknem i nie tylko.