środa, 23 grudnia 2009

Tytuł nie jest istotny.

(kliknij aby powiększyć)

Po powrocie do domu zbadałem sprawę w Internecie i zdaję sobie sprawę, że ten obrazek to odgrzewany kotlet. Po prostu dawno nie przechadzałem się pasażem Wiecha. Mimo to wrzucam go na swój blog, ponieważ widok ten zniszczył mnie dzisiaj jak nic innego. Nie wiem kto dokładnie odpowiedzialny jest za tę naszą warszawską "aleję gwiazd", ale jestem mu dłużny mocny uścisk dłoni. Ta osoba musi mieć niezłe poczucie humoru, zwłaszcza że odsłonięcie gwiazdy miało miejsce niewiele ponad tydzień po zatrzymaniu pierwszego pedofila RP. Swoją drogą - wiem, że to zabawa, happening... Dlatego nie czepiam się doboru osobistości itd. Mimo to jestem ciekaw, kiedy u nas zacznie pojawiać się coś oryginalnego, a nie tylko kopiowanie wzorców z Zachodu. Rozumiem urządzenie takiej "alei gwiazd" w jakimś mniej reprezentatywnym miejscu. Ale pasaż Wiecha? Teraz turysta zza granicy zwiedzając centrum Warszawy może jeszcze bardziej poczuć się, jakby znajdował się w taniej , wschodnioeuropejskiej kopii Hollywood.

wtorek, 22 grudnia 2009

Zensiert durch die BRD



Lubię Rammstein. Za to połączenie wykopu z siermiężnością, okraszone prostymi wpadającymi w ucho melodiami. Za dystans, za image. Okay, zwykle wyśmiewam kolesi używających eyelinera i zakładających na scenę błyszczące fatałaszki - ale są przypadki facetów z takimi jajami, że nawet gdy wskoczą w sukienki będą wyglądali męsko. W sumie wygląda to trochę tak, jakbym przepraszająco tłumaczył się za sympatię do szóstki Niemców ze wschodniego Berlina, podczas gdy ludzie nabijający się z Rammstein to zwykle fani "ambitniejszych dźwięków" typu Slayer, czyli ostatni z jakich zdaniem zamierzam się liczyć. Chuj, muzyka mi się podoba, czuję klimat i o to chodzi.

Poza tym, dzisiejszy wpis nie będzie recenzją czy zachętą do polubienia zespołu, a opisaniem żałosnego wydarzenia jakie miało miejsce za naszą zachodnią granicą.

Otóż, ostatni album Rammstein (wydany w październiku bieżącego roku) został wycofany ze sprzedaży w Niemczech. Jako oficjalny powód tej decyzji, NOO (Niemiecka Organizacja Oszołomów) wskazuje utwór "Ich Tu Dir Weh" (do którego klip zobaczyć możecie powyżej), oraz zamieszczone we wkładce do albumu zdjęcie, ukazujące jednego z członków zespołu w chwili gdy podnosi rękę na kobietę. Co do piosenki - problemem dla władz jest fakt, iż traktuje ona o praktykach sado-maso, które w RFN są zakazane (swoją drogą, ciekawe jak to sprawdzają - gestapo w każdej sypialni?).

Zwykle jestem naprawdę daleki od takiego naszego polaczkowego kojarzenia każdego współczesnego obywatela Niemiec z nazistą... Ale niestety, gorsza strona mojej natury bierze w takich sytuacjach górę i zmusza mnie do napisania, że to zabawne gdy władze narodu, który niespełna 70 lat temu własnymi rękami pozbawił życia miliony ludzkich istnień, teraz widzą problem w głupawej piosence. Absurdów w tej sytuacji jest zresztą więcej. Choćby to, że Rammstein od początku swojego istnienia nie bał się w tekstach żadnej tematyki i ich poezja traktowała o wszystkim - że wymienię choćby kazirodztwo czy nekrofilię (widać te parę osób siedzących w niemieckim oddziale GUKPPiW woli powyższe formy współżycia, a po prostu nie przepada za sado-maso).

Byłbym zapomniał. Cenzura zabroniła nie tylko sprzedaży detalicznej albumu, lecz także wykonywania "Ich Tu Dir Weh" na żywo na terenie RFN. Gdy zespół zaczął wykonywać ją ze zmienionym tekstem, niemiecki aparat zadziałał natychmiastowo zabraniając wykonywania nawet wersji instrumentalnej kawałka.

Generalnie narzekam na absurd, choć oczywiście dla zespołu to nie jest wielki ból, a dodatkowa promocja (nie oszukujmy się, spora część kontrowersji to zawsze sprawy biznesowe a nie tylko artystyczne). Przy czym panowie wybrnęli ze sprawy elegancko i z humorem. Edycja nowego albumu przeznaczona na rynek niemiecki zawiera obecnie 4 minuty ciszy w miejscu indeksowanego utworu (na wyświetlaczu odtwarzacza pojawi się tytuł utworu i zdanie z tytułu notki, które znaczy tyle co "ocenzurowane przez RFN"). Zabawniej potraktowano kwestię feralnego, zabronionego zdjęcia, zastępując je fotomontażem odwracającym sytuację. Z drugiej strony wykazali się konsekwencją - "Ich Tu Dir Weh" od dłuższego czasu zapowiadane było jako kolejny singiel z płyty i zespół nie wycofał się z tego wyboru pomimo presji ze strony niemieckiej cenzury.

Na koniec dodam tylko, że ludzie od Rammsteina musieli być naprawdę zaskoczeni. Bo chyba woleliby zostać świadomie zbanowani za świadomie zrobiony, świadomie kontrowersyjny i przełamujący konwenanse porno-teledysk do "Pussy". UWAGA, filmik tylko dla pełnoletnich czytelników!!! Co dziwnym trafem nie znaczy, że jak masz mniej lat to się nie włączy...


niedziela, 20 grudnia 2009

Dick's back in town! (pt. II)

Niby to co chciałem przekazać mógłbym umieścić na wstępie kolejnej, bardziej konkretnej notki - jednak i tak zazwyczaj przesadzam z dygresjami. Można by rzec, iż jest to druga część pierwszej notki (jakby sugerował tytuł) - tyle, że tam, rzecz jasna, także mi nie wyszło i zamiast wstępniaka dostaliście moje narzekania na 15-letnie fanki Quentina Tarantino. Zaznaczam więc, że to co piszę teraz to druga część wstępniaka a nie narzekań (zresztą, kto wie).

Dziwnie mi się pisze mając świadomość, że ilość czytających mnie osób można pewnie pokazać na palcu jednej ręki - ale co tam.

No właśnie. O tym chciałem napisać. Może zacznę od dygresji!

Ostatnio będąc na Nowym Świecie 69 (miejsce, gdzie teoretycznie pobieram nauki - i to wszystko na koszt państwa), gwizdnąłem obrzydliwie z piętra poniżej (instytut dziennikarstwa - tam gdzie skręcają te wszystkie fajne panienki, za którymi idąc po schodach masz nadzieję iż jednak pójdą piętro wyżej i okażą się twoimi nowymi koleżankami z roku) ichniejsze (instytutu dziennikarstwa) warsztatowe pismo, zatytułowane "PDF". Nie był to pierwszy taki przypadek, bo to dobra lektura na wykłady (w sumie, na wykłady każda jest dobra). Ale zaraz! Przecież ja już od dawna nie chodzę na wykłady! Otóż tym razem zainteresowała mnie okładka periodykum przyozdobiona anonimowym łysym czerepem, klawiaturą PC we krwi, jakimś htmlowym bełkotem i napisem "BLOGosławeni". Sięgnąłem po czasopismo ponieważ zwyczajnie zaciekawiło mnie co mogą sądzić pisujące tam osoby o blogowaniu. Blogowaniu niekiedy dumnie zwanym "dziennikarstwem internetowym" (jak dotąd sądziłem - chyba tylko przez samych bloggerów).

Prawda jest taka, że tamtego dnia ostatecznie skończyłem w Indeksie i do tej pory przeczytałem tylko wstęp do numeru. Już na wstępie jednak sam redaktor naczelny nazywa blogi "zjawiskiem, które trudno ignorować". Pisze "Dzisiaj wystarczy założyć blog. I już jest się autorem, redaktorem i wydawcą w jednym". Ogólnie ukazuje zalety takiej formy publikowania swoich wypocin, zaznaczając także pewne jej słabości czy różnice między byciem tzw. "blogerem" a byciem choćby dziennikarzem informacyjnym. Ot, wstęp z krwi i kości. Wystarczył jednak, żebym sam zastanowił się nad tym dlaczego sam dołączam do społeczności "blogerów". I tu kolejna dygresja - nie cierpię słowa blog. Ktoś kiedyś napisał (już wiem - to był Yader, którego przy okazji polecam do poczytania), że to słowo brzmi jak onomatopeja rzygania. Ma to zresztą jak najbardziej sens w odniesieniu do treści wielu blogów, w tym i mojego.

Dlaczego piszę? Piszę, bo lubię - banalne ale prawdziwe. Teoretycznie piszę dla siebie. Zwykle mam jednak problem z tym o czym pisać, dlatego też między innymi moje poprzednie próby prowadzenia podobnych dzienników internetowych kończyły się jeszcze szybciej niż zaczynały. Problemem było zwykle to, że z góry narzucałem sobie jakiś temat - miał być blog polityczny, miał być blog o muzyce... Na przykładzie tego drugiego - potem myślałem sobie, że kim właściwie jestem aby oceniać pracę innych ludzi i przestawałem pisać. Jeżeli nie miałbym tej ograniczającej ramy, zacząłbym pisać o czym innym, a potem po kolejnej zmianie zdania mógłbym wrócić do wrzucania moich zgniłych recenzji. To chyba lepsze wyjście. Ponownie zacytuję redaktora naczelnego "PDF" Zbigniewa Żbikowskiego:

"Internet wszystko łyknie, blog wszystko pomieści. W epoce fusion, kiedy wszystko z wszystkim można pomieszać i wspólnie podać (...) nie trzeba nawet dbać o czystość gatunkową. Można pisać, co w duszy gra, łącząc news z felietonem, artykuł publicystyczny z reportażem, recenzję z wywiadem."

Czas powrócić do tego niepokojącego, niby mimochodem wstawionego słówka "teoretycznie" z początku poprzedniego mojego akapitu. Bo owszem, mogę pisać dla siebie - o tym co lubię i w takiej formie jak lubię. Niech będzie eklektycznie. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy - jestem próżny. Chciałbym wiedzieć, że ktoś to czyta, chciałbym aby się podobało - a ciężko będzie mi zdobyć stałe grono czytelników pisząc za każdym razem notkę z innej bajki.

Dlatego gdy przeczytacie trzecią z rzędu notkę, w której będę popisywał się moją wiedzą na temat nowych odkryć w kwestii ekologicznych źródeł energii czy promował wegetarianizm - nie poddawajcie się, może czwarta z kolei będzie o tym co ma sens. Nie szczędźcie też klawiatury i piszcie pod notkami o tym co jest do niczego, a co ok! Tak naprawdę i tak pewnie nie wezmę Waszego zdania pod uwagę - ale będę wiedział, że to co piszę jest czytane i wywołuje jakiekolwiek reakcje, więc moja próżność zostanie zaspokojona. Cel osiągnięty. Pozdrawiam i do usłyszenia/poczytania/porzygania!

wtorek, 15 grudnia 2009

Portal dobry, tylko ludzie...

...chuje. Parafrazując w ten sposób Wielkiego Wodza, pragnę przelać moje frustracje na blog (bloga?). Mianowicie - wiem, że to zabrzmi dziwnie dla każdego kto mnie zna i wie jakim niebieskim ptakiem jestem - szukam roboty. Nie wiem jak do tego doszło, ale zostałem bankrutem. Pieniądze zarabiane w pocie czoła (taa, w ciągu 4 miesięcznych wakacji przepracował cały jeden miesiąc...) po prostu zniknęły. A teraz nie mogę znaleźć pracy. Oczywiście, prawda jest taka, że może jestem zbyt wybredny (żadnego żarcia, żadnego dzwonienia po ludziach..) - ale to tylko część prawdy. Druga część jest taka, że naprawdę cholernie ciężko znaleźć robotę wyłącznie na weekendy, zwłaszcza jeżeli nie jest się wysoką blondynką o miłej aparycji i niebanalnym biuście.


Tak czy inaczej, moim głównym partnerem w tych ciężkich czasach pozostaje portal ogłoszeniowy gumtree. To do niego odnosi się tytuł notki - bo serwis ma naprawdę wiele zalet. Największą z nich jest to, że trafia tam po kilka ogłoszeń na dziesięć minut, więc wolę wchodzić tam w miarę regularnie, niż błądzić po różnego rodzaju innych, mniejszych stronach (gdzie znajdę przeważnie te same ogłoszenia, tyle że rozproszone). Popularność serwisu wynika zapewne z tego, że zamieszczanie ogłoszeń na gumtree jest darmowe. Generalnie wszystko wygląda pięknie. Tyle, że jak to mówi stare polskie przysłowie - "gówno chłopu, nie zegarek".

Wiadomo, że więcej ogłoszeń to także więcej tych nieodpowiadających naszym oczekiwaniom. Nie jest to problem. Do czasu, gdy pozostali użytkownicy szukający pracy zaczynają przeszkadzać innym i samym sobie. Co takiego niewłaściwego robią? Wyjaśniam. Chcę znaleźć pracę - wchodzę w kategorie "praca", dalej "Warszawa", następnie wybieram opcję taką, aby wyświetlały się tylko oferowane stanowiska, a nie oferty od ludzi szukających pracodawcy. Mogę sobie pomarzyć. Co trzecie ogłoszenie to właśnie wpisy z tej drugiej kategorii. I teraz, niech ktoś mi pomoże wyjaśnić w jakim celu to robią? Chcą, aby pracodawca ich zauważył? Otóż ja, na miejscu pracodawcy, nie zatrudniłbym takiej osoby niezależnie od oferowanych kwalifikacji. Bo jeżeli ktoś ma problem z dodaniem swojego ogłoszenia we właściwym miejscu (czytanie ze zrozumieniem), to dlaczego miałby dobrze wykonywać jakąkolwiek pracę (oprócz irytowania innych osób). Gówno chłopu, nie zegarek.

Inną kwestią są naprawdę żałosne wpisy samych pracodawców. Profesjonalnie wyglądające oferty to może góra dziesięć procent tych zamieszczanych w serwisie. Profesjonalne, czyli takie, gdzie pracodawca podaje jakiekolwiek dane pozwalające zidentyfikować działalność (nie raz słyszy się o oszustach, którzy legitymują się np. nieistniejącym numerem NIP). Profesjonalne - czyli coś więcej niż "Chcesz zarobić?! Pisz - kontakt przez gumtree". Chyba naprawdę zdesperowane osoby chcą tracić czas na kontakt z takim pracodawcą.

Dalej chcę wrzucić parę ogłoszeń humorystycznych dla oczyszczenia atmosfery po moim narzekaniu, ale póki co - jest coś, co nie wiem czy mogę zakwalifikować jako humor czy jako żenadę. Mianowicie coś co odnosi się do poprzedniego jeszcze akapitu - niekiedy ogłoszenia ze strony niby poważnych pracodawców zawierają masę błędów. Na jedną czy dwie literówki można przymknąć oko - ale często kuleje interpunkcja, ortografia. Albo ostatnio - zewnętrzna firma poszukiwała pracowników do sieci CARFUR. Bez komentarza. Gówno chłopu, nie zegarek. Tyle, że to ja nadal jestem bezrobotny...

Teraz tak jak obiecałem - parę ogłoszeń "z jajem":

Witam szukam pani chetnej do odwaznych zdjec

Takie ogłoszenia zawsze mnie rozczulają. Bo jakie to są "odważne zdjęcia"? Ona będzie stała w otwartym oknie na 30 piętrze PKiN?

Poszukuje NIE PIJĄCEGO pracownika do montażu okien z doświadczeniem.

Nie pijącego pracownika do montażu okien? Chyba nie w tym kraju...

WITAM. JESTEM STUDENTKA PSYCHOLOGII, MAM 21 LAT. Chętnie zaopiekuję się dzieckiem w noc Sylwestrową.

Ta kobieta ma jaja. Pomijając fakt, że oferta znalazła się oczywiście nie w tym dziale w którym powinna... Myślę, że wystarczyło podać wiek, ewentualnie przyznać się do bycia studentką.. No ale kto, na Boga, zostawi swoją pociechę na noc ze studentką PSYCHOLOGII?!

Generalnie szukając pracy w Internecie można się pośmiać - wiele ogłoszeń to także oferty od sponsorów-biznesmenów szukających "asystentki", oferty dla amatorek do filmów porno i tym podobne (i akurat oni zwykle umieją bardzo ładnie ubrać w słowa to co mają na myśli - vide oferta pracy w klubie nocnym przy serwowaniu cocktaili, dla pań z "niebanalnym biustem").


PS. Mam nadzieję, że może Gumtree zacznie szukać moderatorów na swoje strony!!!

sobota, 12 grudnia 2009

Sons of Anarchy


"Klan", "Na dobre i na złe", "M jak morderstwo". Coś z zagranicznych? "Moda na sukces"...

Do niedawna seriale były kojarzone raczej z gospodyniami domowymi, oglądającymi wenezuelskie telenowele między prasowaniem a wyjmowaniem kurczaka z piekarnika. Delikatnie mówiąc, nie cieszyły się poważaniem (tak seriale, jak i - i mówię to ze szczerym żalem - gospodynie domowe). Zwłaszcza młodzież uważała je (seriale) za szczyt obciachu. W ostatnim czasie sytuacja diametralnie się zmieniła. W Polsce popularność zaczęły zdobywać mniej lub bardziej tasiemcowe produkcje importowane ze Stanów Zjednoczonych. Oczywiście jakąś tam zasługę należy oddać telewizji, ale raczej niewielką. Nasze stacje emitują rzeczy typu "Lost" czy "Prison Break", a gdzieś po 22-23 można trafić na coś ostrzejszego typu "Californication", jednak wiadomo - to wszystko nie działa tak prosto i zwykle aby nasza tv mogła wyemitować konkretny sezon serialu, musi minąć około rok od premiery za oceanem. I zapewne tym byśmy się zadowolili, gdyby nie Internet. Bo po co oglądać serial z gigantycznym opóźnieniem, a do tego z lektorem (co zawsze jest sporym minusem przy produkcjach pełnych kolokwializmów, idiomów czy nieprzetłumaczalnych dowcipów), kiedy za pośrednictwem globalnej sieci możemy.. Każdy wie co możemy zrobić, aby świeżutki i pachnący nowy odcinek serialu mieć na dysku komputera góra dobę po amerykańskiej premierze. Doszło do tego, że znam (mniej lub bardziej osobiście - w tych internetowych czasach to się zaciera) osoby oglądające kilkanaście serii naraz.

Sam aż takim znawcą nie jestem, ostatnio jednak dowiedziałem się o "Sons of Anarchy". I kończąc ten przydługi wstęp, chciałbym krótko przedstawić ten serial, bo jest warty obejrzenia.

Generalnie rzecz opowiada o klubie motocyklowym, nazywającym się właśnie "Sons of Anarchy".

Zainteresowało mnie to, bo: a) jak każdy nieudacznik, który pewnie nigdy nie będzie miał okazji przejechać się harleyem choćby w charakterze pasażera, chciałbym być tym wielkim, wąsatym, budzącym respekt facetem w skórzanej kamizelce z wielką czachą na plecach oraz z klamką za paskiem - a taki serial pozwala poczuć choć trochę klimatu; b) ostatnio miałem przyjemność przeczytać książkę (!) traktującą o słynnym Hell's Angels, a konkretnie o największej w dziejach USA operacji FBI wymierzonej w ten gang - więc trochę wkręciłem się w temat (jakby ktoś był zainteresowany pozycją: Yves Lavigne - "Byłem Aniołem Piekła").


SAMCRO (skrót od pełnej nazwy klubu, czyli Sons of Anarchy Motorcycle Club Redwood Oryginal) ma swoją siedzibę w Charming w Kalifornii (a jak akcja serialu dzieje się w Kalifornii, to już coś znaczy!). Jest to niewielki klub, liczy zapewne nie więcej niż kilkunastu członków. Chłopaki zajmują się - oprócz tego z czym tacy jak ja najchętniej kojarzą działalność faceta z MC (panienki, używki, rock'n'roll) - handlem bronią i dbaniem o swoją strefę wpływów. Jak wiadomo gangi motocyklowe od zawsze toczyły między sobą różne wojenki - w tym wypadku też nie można powiedzieć, aby Sons of Anarchy mieli w tej kwestii szczególnie komfortową sytuację. Do tego jeszcze ciągłe zagrożenie ze strony ATF - oh, cóż za ciężki los motocyklisty...

Oczywiście fabuła oferuje coś więcej niż tylko gangsterskie przygody rodem z "Goodfellas". Mamy tutaj dramatyczne wątki obyczajowe - już odcinek pilotażowy stanowi tak naprawdę przedstawienie skomplikowanej sytuacji osobistej głównego bohatera, młodego Jacksona "Jaxa" Tellera - wiceprezydenta SAMCRO (będącego także synem jednego z dwóch założycieli klubu, nieżyjącego Johna Tellera). Nie będę zdradzał konkretów, jednak jeżeli ktoś wzdryga się na sam dźwięk słowa "obyczajowy" nie musi się od razu zniechęcać do serialu, gdyż te wątki są naprawdę ciekawe. I co ważne - w przeciwieństwie do niektórych gorszej jakości produkcji, nie ma tu raczej takich "bezsensownych" wątków, osobiste sprawy poszczególnych członków klubu czy ludzi z ich otoczenia mają zwykle bezpośredni wpływ na dalszą fabułę serialu. Jest to zdecydowanie bardziej "drama" niż "comedy", jednak humorystycznych wątków nie brakuje. I jak to w amerykańskich produkcjach - bywa ostro (tam, w przeciwieństwie do naszego polskiego podwórka, nikt nie martwi się urażeniem czyiś uczuć czy spadkiem oglądalności wśród kleru). Ostry jest zresztą nie tylko humor, serial bywa brutalny (vide scena wypalania palnikiem acetylenowym klubowego tatuażu z pleców wydalonego członka klubu).

Jeśli chodzi o stronę techniczną, to jest to współczesny serial amerykański - czyli nie musimy się o nic martwić. Piękne ujęcia i dobra obsada to kolejne zalety produkcji. Mamy tutaj kilka naprawdę bardzo udanych kreacji. W roli prezydenta SAMCRO zobaczymy jedną z najbardziej charakterystycznych twarzy świata filmu, Rona Perlmana (np. "Hellboy"). Jego żonę, a zarazem matkę Jaxa (czyli już się robi skomplikowanie, biorąc pod uwagę, że Jax nie mówi do Claya per "tato") gra.. no właśnie, tu ciekawa sprawa. Tę postać kobiecą gra Katey Sagal, która chyba najbardziej znana (przynajmniej u nas) jest z roli Peggy Bundy. I co właśnie zabawne - zupełnie jej nie poznałem, mimo że "Świat wg Bundych" to jeden z moich ulubionych klasyków. Samego Jaxa gra (jak wynika z opinii w Internecie) bożyszcze nastolatek, Charlie Hunnam (np. "Hooligans"). Czytając o serialu, spotkałem się z krytycznymi opiniami wobec stylu granej przez niego postaci - Jackson Teller do skórzanej, klubowej kamizeli z wizerunkiem "kosiarza" zakłada białe sportowe buty, bluzy z kapturem i szerokie dresowe spodnie. Do tego niektórym nie pasuje jego "wożący się", bujający styl chodzenia. Moim zdaniem ta postać dodaje jednak kolorytu i różnorodności członkom klubu, którzy wg stereotypów powinni być, tak jak już pisałem, "wąsatymi kolesiami z (...)". Do tego dochodzi kilku innych ciekawych aktorów, nie tylko typowo serialowych, lecz znanych także z interesujących kreacji w pełnometrażowych produkcjach (Kim Coates, Mark Boone Junior).


Podsumowując - SoA to kolejna konkretna, dobrze zrobiona, amerykańska produkcja serialowa. Polecam szczególnie osobom lubiącym klimat motocyklowych klubów, "sex, drugs & rock'n'roll", ale także zwolennikom seriali kryminalnych, którzy mają ochotę zobaczyć pewne sprawy z innej perspektywy, w nieco zmienionej konwencji - bądź po prostu osobom, które lubią obejrzeć dobrze zrobiony serial obyczajowy o niebanalnej, dobrze skonstruowanej i "posklejanej" fabule.


Dick's back in town!

Nie wiem jak wy, ale ja w podstawówce najbardziej lubiłem "piosenkowe przywitanie" na lekcjach muzyki!



Jak można wywnioskować z tytułu tej ballady, nie jest to mój pierwszy blog - ci którzy czytali poprzednie wiedzą już, że mój zapał do pisania w internecie jest zaiste słomiany. Zapał charakteryzuje się dużą ilością ognia na początku, lecz po kilku chwilach owocuje (?) duża ilością śmierdzącego, gryzącego w gardło dymu. Pozostaje przewietrzyć, posprzątać i wyskoczyć do baru. Czy tak będzie i tym razem? Dowiemy się niebawem.

Wracając do bloga - to co się zmienia to moja blogowa tożsamość. Mam nudne imię, podczas gdy zapragnąłem zaopatrzyć blog w jakieś czadowe URL. Dick Sleazy - tak mógłby nazywać się Henry Chinaski, gdyby Bukowski chciał być bardziej dosłowny. Absolutnie jednak nie chodzi tu o anonimowość. Można się ze mną skontaktować (gdzieś tam pewnie da się znaleźć mój e-mail), spytać o adres (nie odpowiem), o dane do konta bankowego (może odpowiem, bo i tak jest puste).

Czego można spodziewać się po wpisach? Tak naprawdę to lepiej niczego, bo możliwe, że ta notka jest ostatnią na którą starczy mi weny (w gruncie rzeczy już odczuwam jej brak). Zamierzam pisać o tym co mi się podoba lub przeciwnie. Ostatnia płyta kogoś tam, jakiś tam film, rozwodnione piwo przy Nowym Świecie, gęba brata Mroczka podczas polsatowskiej relacji z gali MMA.. Jednak z góry ostrzegam: moje gusta są naprawdę prostackie. Jedyna zaleta jest taka, że będąc fanem - dajmy jako przykład - Quentina Tarantino czy Metalliki nie staram się pozować na osobę o wyszukanym, alternatywnym, artystowskim guście (co w Internecie zdarza się nader często i niesamowicie działa mi na nerwy). Obecnie mamy do czynienia z jakimś niesamowitym pędem ku oryginalności, objawiający się właśnie w taki sposób. Świetnym przykładem tego co mam na myśli była reakcja na wiadomość, że Tarantino zaangażował do jednej z głównych ról w swoim nowym filmie Brada Pitta. Mnie to ucieszyło, bo Pitt to zdecydowanie jeden z moich ulubionych aktorów w obecnych czasach.. jednak młodzi ludzie na forach zaczęli narzekać, że "taki niezależny, alternatywny wizjoner jak Quentin zatrudnia gwiazdeczkę z Hollywood". Być może wynika to z faktu, że takie nazwiska jak Travolta czy Willis znają tylko z "Pulp Fiction"... Podobna reakcja dotyczyła plotek o tym, że Tarantino chce nakręcić remake "Faster Pussycat, Kill! Kill!", gdzie w rolach głównych miałyby wystąpić Britney Spears czy Eva Mendes. Dla mnie to ciekawy pomysł, może nawet dobremu reżyserowi udałoby się z nich coś ciekawego aktorsko wyciągnąć - a nawet jeżeli nie, to pasowałyby "z twarzy" do konwencji filmu, określanego jako soft-porno. Gremium było przerażone... ("i co, powiem znajomym na hiper-ekskluzywnym elektro w hydrozagadce, że jaram się Quentinem, gdy gra tam Britney?").

No, to już trochę ponarzekałem na innych ludzi. Na wstępniak do bloga wystarczy, a jakiekolwiek zalążki pomysłów na kogo by tu jeszcze naskoczyć zostawię na następne wpisy. Pamiętajcie - głupota ani wyobraźnia ludzka nie zna granic. A to, że często idą ze sobą w parze, daje mi siłę do życia - nadzieję, że każdy nowy dzień może być jeszcze ciekawszy niż to, co zobaczyłem, usłyszałem czy przeżyłem do tej pory.