piątek, 10 września 2010

Volbeat - "Beyond Hell / Above Heaven" (2010)


5 lat, 4 albumy, mnóstwo koncertów, trasy w Europie i USA (zarówno w roli headlinera jak i cjoćby jako support samej Metalliki). Coraz większe rzesze fanów po obu stronach Atlantyku. Duński Volbeat odnalazł swoją niszę, grając muzykę równie oczywistą co oryginalną. Połączenie inspiracji takich jak Social Distortion, Johnny Cash i Metallica, ubrane w nowoczesne, potężne i przystępne zarazem brzmienie - to chwyta. 

Nie dziwi więc, że na nowym albumie, zatytułowanym "Beyond Hell / Above Heaven", duński zespół pozostaje wierny swojemu stylowi. Choć tym razem materiał jest bardziej dwu- niż wielowymiarowy. Tak jakby, nawiązując do poprzedniego akapitu, zabrakło Casha. Nie uświadczymy już numerów takich jak single z poprzednich płyt, z akustycznymi gitarami i nutką country - piosenki są w znakomitej większości całkowicie elektryczne, przy czym dzielą się na te bardziej wesołe "amerykańskie przytupajki" i numery o bardziej metalowym zacięciu. Trzeba jednak wiedzieć, że co by się nie działo, niezależnie od aranżu, Volbeat od początku swojej kariery polega na piosenkach. Może być mocniej, może być lżej, ale to czego nauczyli się od swoich idoli z lat 50-tych to przekonanie, że liczy się zwrotka, refren i melodia.

Jak zwykle jednak, pomimo "ideologicznej bazy", starają się te piosenki urozmaicać różnymi smaczkami. Może to być zarówno harmonijka ustna towarzysząca riffowi gitarowemu w "Heaven Nor Hell", jak i wokalny udział Marka "Barneya" Greenwaya z Napalm Death w "Evelyn". Mi najbardziej przypadły do gustu dwa utwory znajdujące się w środku albumu. "7 Shots" otwiera piękny, klimatyczny wstęp, chyba najbardziej z wszystkich nowych piosenek przypominający o tym, że Volbeat lubi też wmieszać nieco country do swojej twórczości. Tym razem jest to jednak country bardzo eleganckie, w momencie kiedy Michael obniża swój głos w jednym z wersów brzmi to dla mnie niemalże jak z repertuaru supergrupy The Highwaymen. Równie udana jest dalsza część kompozycji, łącznie z kolejnymi gościnnymi występami (wokalnie udziela się tu Mille Petrozza z Kreatora, gitarowo Michael Denner z Mercyful Fate). Drugim z utworów, które robią na mnie największe wrażenie jest grany już wcześniej na koncertach "A New Day" z bardzo fajną, "tęskną" linią wokalną i rwanymi gitarowymi akordami, przywodzącymi mi na myśl The Clash.

Oczywiście znajdziemy tutaj więcej mocnych numerów. Doskonały, otwierający płytę (tym razem Volbeat nie zaserwował nam zwyczajowego intra) "The Mirror And The Ripper", singlowy, niezwykle chwytliwy "Fallen", zaprezentowany już jakiś czas temu, nagrany w formie "hymnu" dla duńskiego pięściarza Michaela Kesslera "A Warrior's Call" czy "16 Dollars" - dość luźna przeróbka "Walk This Way", z autoironicznym refrenem, w którym Michael śpiewa "It's the same old song, I'll do it again".

Jeżeli ktoś zna i lubi Volbeat, "Beyond Hell / Above Heaven" na pewno go nie zawiedzie. Jeżeli zna i nie lubi Volbeat - nie polubi zespołu także po przesłuchaniu tego krążka. "Beyond Hell / Above Heaven" polecam także (a może przede wszystkim) osobom, które do tej pory z muzyką Duńczyków do czynienia nie miały. Choć oczywiście, fajnie byłoby, gdyby Volbeat pozostawał zespołem bardziej niszowym, a bilety na ich  małe, klubowe koncerty kosztowały nadal 50 złotych, a nie 150 za wielki show na stadionie, jak to może być niebawem. Myślę jednak, że proces rozwoju komercyjnego jest już w wypadku tej kapeli nieodwracalny - i życzę im, aby wszystko działo się jak najszybciej, bo w przeciwnym wypadku, przy swoim tempie nagrywania i koncertowania w końcu biedni padną na tej scenie - co może byłoby rock n rollową historią rodem z tekstów ich piosenek, jednak koniec końców wszyscy byliby stratni w takiej sytuacji.

niedziela, 5 września 2010

Warszawskie melodie

 
"Album opowiada historię Warszawy od współczesności do przedwojnia. Poprzez nowe brzmieniowo i interpretacyjnie wykonania rozpoznawalnych i znanych piosenek o Warszawie ma sprowokować do refleksji na temat tożsamości miasta, jednocześnie ma pokazać zjawiska kształtujące jego odrębność i charakter również w szerszym, bo ponadlokalnym, wymiarze, na przestrzeni lat. To również próba zdefiniowania dynamicznego rozwoju miasta głównie poprzez jego nowych, twórczych mieszkańców (tych chwilowych i tych, którzy postanowili związać się z Warszawą na stałe) poszukujących dla siebie i swoich aktywności przestrzeni, które oswajają, wzbogacają i kształtują w powiązaniu z przeszłością, w tym artystyczną." (cytat ze strony internetowej www.wawa2010.pl)
Pozycja zatytułowana "www.wawa2010.pl" to najnowsze, tegoroczne wydawnictwo Muzeum Powstania Warszawskiego. Zbiór piosenek "o Warszawie" (zarówno bardzo starych jak i całkiem nowych), wykonywanych przez niezwykle uzdolnioną wokalistkę Karolinę Cichą (poznać dała się przy zeszłorocznym muzycznym projekcie Muzeum, "Gajcy"), w duetach ze znanymi postaciami polskiej sceny (głównie rockowej). Nazwiska (czy też pseudonimy) "współpracowników" robią wrażenie - m.in. Tomasz Budzyński, Tymon Tymański, Czesław Mozil, Olaf Deriglasoff czy Titus.

Przyznam, że do przesłuchania tego albumu zachęcił mnie singel "Warszawa jest smutna bez Ciebie", gdzie Karolinę Cichą wspomaga Mamadou Diouf, pochodzący z Senegalu DJ i wokalista (znany m.in. ze współpracy z Voo Voo). Taka wersja tej już w oryginale bardzo udanej kompozycji wykonywanej przez Jacka Lecha urzekła mnie przy pierwszym kontakcie. Bardzo ładny, nastrojowy aranż, i w urokliwy sposób kontrastujące między sobą głosy Karoliny i Mamadou. Utwór odpowiada też celowi, który w zacytowanym przeze mnie wyżej "motcie" towarzyszącym wydaniu albumu postawili sobie autorzy przedsięwzięcia - próba zdefiniowania rozwoju Warszawy poprzez jego nowych, twórczych mieszkańców. Moim zdaniem gość specjalny wypada jak rasowy Warszawiak, choć oczywiście "Polska" i internetowi napinacze zdążyli dać swój popis, choćby w komentarzach pod teledyskiem do singla, zamieszczonym w serwsie youtube.

Mi ten singel zaszkodził pod jednym tylko względem - w całej swojej nastrojowości sprawił, iż tego samego zacząłem oczekiwać od reszty płyty. Dlatego też nieco się zawiodłem, licząc na klimatyczną całość - podczas gdy ten album to zbiór utworów o różnym tempie i nastroju. Należy go potraktować raczej jako typową składankę, na której znajdziemy covery bardziej i mniej udane/bardziej i mniej nam pasujące. Z drugiej strony, tak musiało być, gdy postanowiono wybrać kompozycje od tych przedwojennych, po zupełnie współczesne.

A w zasadzie odwrotnie. Pewnym zaskoczeniem okazała się dla mnie odwrócona chronologia. Tym samym zaczynamy w końcówce XX wieku utworem "Warszawa i ja" (w oryginale Partia), a na zakończenie otrzymujemy z kolei wczesno-XX-wieczny "Bal na Gnojnej". Oba wykonania równie udane co kontrowersyjne. Bo ten pierwszy utwór otrzymujemy w zupełnie nowej szacie - wstęp nadal jest chłodny, "deszczowy", z dźwiękami miasta w tle, lecz później kompozycja zapędza się w klimaty wręcz latynoskie. Z kolei ten drugi, znany głównie z wykonań Grzesiuka (choć zapewne milion razy i jeszcze raz coverowany) brzmi nietypowo z (co najmniej) mało warszawskim akcentem Czesława Mozila. Z drugiej strony wersy takie jak "kiedy na harmonii Feluś zaiwania" są przecież jakby napisane pod tego artystę.



Co poza tym? Subiektywnie stwierdzam (o czym już wcześniej prawdopodobnie napomknąłem), że lepsza jest ta bardziej nostalgiczna (czy momentami wręcz poważna) część płyty. Wymieniłbym tutaj z największym przekonaniem  kipiącą nienawiścią "Czerwoną Zarazę", w której wokalnie jak i instrumentalnie udziela się Titus z Acid Drinkers czy wzruszające "Warszawo ma" (znakomite głosy Jorgosa Skoliosa i, rzecz jasna, Karoliny Cichej).

Oczywiście, jeżeli chodzi o żywsze, bardziej skoczne utwory, też bywa bardzo fajnie. Taka właśnie - po prostu fajna (jak to Małgośki) - jest podbita przesterowanymi gitarami "Małgośka", z Olafem Deriglasoffem brzmiącym jak amant z warszawskiego przedwojennego teatru i kipiącym energią finiszem, który mógłby przypaść do gustu fanom punk-folku w stylu Gogol Bordello. Tym ostatnim do gustu pewnie przypadła by także skoczna "Siekiera motyka".

Być może osoby tworzące tę płytę chciały pokazać właśnie te wiele twarzy, które posiada Warszawa. Stąd numery bardziej kabaretowe, takie jak "Niedziela na Głównym" Wojciecha Młynarskiego, gdzie Karolinie towarzyszy znany z Dick4Dick Michał "Bunio" Skrok. Przy czym o ile ten kawałek wypada fajnie i nadal jest w nim pewna nostalgia (o którą chodziło także Młynarskiemu), o tyle ten sam duet śpiewa w nowej wersji "Człowieka z liściem" i wg mnie tam konwencja jest już nieco zbyt "wesoła". A być może po prostu nigdy nie byłem fanem Elektrycznych Gitar i tego numeru.
Podsumowując: Bywa smutno, bywa wesoło - jednak mocna, warszawska esencja jest zdecydowaną siłą tej płyty. Polecam ten album jako miłośnik stolicy i miłośnik muzyki. Bo dobrą muzykę lubi każdy, a "Warszawa da się lubić", jak to śpiewa Karolina Cicha w duecie z Rastamańkiem. 

niedziela, 15 sierpnia 2010

Powroty piaskowych dziadów.

Niektórych dziadów cechują nieświeże kalesony, innych dziadów powszechna estyma - każdy natomiast ma do siebie to, że ni stąd ni zowąd może mu się zemrzeć (a w takiej sytuacji gotowe okazać się, że wspomniane kalesony pozostaną w pamięci tłumów dłużej niż estyma). Tak czy inaczej, dzisiaj co nieco o dwóch czerstwych dziadkach-muzykantach, których warto słuchać dopóki nagrywają. A sama notka jest pisana przeze mnie - czyli dziada, który coś tam naskrobie a potem znika, więc warto go czytać dopóki pisze (wspominałem, że skromność dziadów charakteryzuje?)

Niniejszym, poniżej kilka słów o dwóch fajnych albumach wydanych w bieżącym roku przez legendy rockowej sceny. Suma wieku wokalistów: 117 lat. Średnia: 58,5. Załóżcie ciepłe kapcie. Zaparzcie sobie herbatkę. Mimo wszystko nie żałujcie prądu do niej. Zgaście górne światło, przesłuchajcie, odejdźcie w pokoju.


"Scream" Ozzy'ego Osbourne'a to właśnie ten album, do którego wyświechtane i samo w sobie puste określenie "fajny" pasuje wprost idealnie. Nie jest to wielka płyta - nie oczekujcie niezapomnianych kompozycji czy atmosfery znanej ze starych nagrań Black Sabbath. Po prostu wrzućcie krążek do odtwarzacza czy też - bardziej charakterystycznie dla obecnych czasów - dodajcie te jedenaście plików mp3 do kolejki w winampie. Na pewno nie raz uśmiechniecie się i pokiwacie głowami z uznaniem słuchając starego Ozza.

Nie ujmując nic samym muzykom, płyta naprawdę wiele zawdzięcza stronie produkcyjnej. Brzmi zadziornie i heavy metalowo, jednak całe to przesterowane brzmienie ani na chwilę nie wymyka się spod kontroli. Bywa ostro, bywa ciężko, lecz koniec końców album jest niezwykle przyjemny dla ucha - ktoś kto czuwał nad tym wszystkim doskonale wiedział dokąd może się posunąć w zabawie konwencją, pamiętając o tym, aby nie przekroczyć pewnej bariery i nie uczynić albumu ciężkostrawnym dla przeciętnego słuchacza nie będącego fanem metalowej ekstremy. "Scream" można kupić w ramach urodzinowego giftu zarówno tacie-byłemu metalowcowi jak i 13-letniemu młodszemu bratu.

Co do samych muzyków, najbardziej znaczącą zmianą w składzie zespołu Osbourne'a jest roszada na stanowisku gitarzysty. Po wielu latach owocnej współpracy cuchnący burbonem Zakk Wylde został zastąpiony przez niejakiego Kostasa Karamitroudisa, bardziej znanego jako Gus G. (m.in. Arch Enemy). Czy wpłynęło to na jakość muzyki? Nie wiem, w każdym razie riffy są równie niespecjalnie odkrywcze jak fajne (ehh), dynamiczne i momentami wręcz porywające (np. "szarpanie" w "Diggin' Me Down"). To po raz kolejny zasługa dobrze wyważonego brzmienia, dźwięk jest mocny a zarazem wygładzony. Posłuchajcie singlowego "Let Me Hear You Scream", muzyka jakby chciała wyrwać się z głośników. Wielu obawiało się o wokalną formę Ozzy'ego, który w końcu ma już "swoje lata" (rocznik 1948) - przy tak intensywnej produkcji ten na swój sposób zawsze delikatny śpiew mógł gdzieś zaginąć. Pragnę rozwiać wątpliwości - staruszek naprawdę odnalazł się w konwencji i brzmi bardzo dobrze. Inna sprawa, że nie stroni od różnych efektów nakładanych zarówno na wokale jak i na pozostałe elementy instrumentarium. Dobrym przykładem jest utwór, który początkowo miał być numerem tytułowym, czyli "Soul Sucker" - Osbourne nie obawia się o zarzuty ze strony ortodoksyjnych fanów klasycznego, gitarowego rocka, czyniąc piosenki nieco bardziej nowoczesnymi i cały album bardziej eklektycznym.

Jeżeli chodzi o zróżnicowanie - nie mogło zabraknąć ballad. W końcu Ozzy solo słynie z kawałków takich jak hit połowy lat 90-tych, "I Just Want You", czy królujący na muzycznych kanałach w początkach XXI wieku "Dreamer". Tutaj takim numerem jest z pewnością "Life Won't Wait" - udana kompozycja, którą charakteryzuje ta osbourne'owa baśniowość. Wszystko jest ładne, delikatne, pastelowe, zarazem ze szczyptą czającego się w tle niepokoju.

Podsumowując, Ozzy nie odkrywa Ameryki, jednak na starość raczy nas jeszcze jednym albumem dającym wiele radości ze słuchania. Do tego kończy go utworem zatytułowanym "I Love You All". Mogło być lepiej? Na pewno jest wystarczająco z wielkim plusem.

Czas na drugiego piaskuna...


...a imię jego Danzig. Glenn Danzig. Postać u nas chyba mniej znana aniżeli Ozzy, natomiast z pewnością co najmniej równie ciekawa (i prawie tak samo stara). Danzig to człowiek-instytucja. Nagrywa płyty (Misfits, Samhain, wreszcie od końcówki lat 80-tych pod szyldem Danzig), na których zazwyczaj nie tylko śpiewa, lecz jest także głównym kompozytorem oraz bierze w swoje ręce część produkcji i instrumentów muzycznych. Rysuje komiksy (posiada własne wydawnictwo "Verotik", które - cóż za niespodzianka - specjalizuje się w dziełach ociekających erotyzmem), fotografuje się z kobietami przypominającymi upadłe lalki Barbie - kto nie chciałby być takim Glennem?

Nowy album "Deth Red Sabaoth" Glenn zapowiadał jako powrót do klasycznych brzmień, po tym jak w pewnym momencie kariery zaczął romansować z elektroniką i nieco bardziej industrialowymi klimatami. Postanowił zrezygnować z większości nowoczesnych gadżetów studyjnych, inwestując w vintage'owe wzmacniacze. Wreszcie po prostu jak zwykle napisał porządne utwory, które okrasił swoim wspaniałym wokalem, przywodzącym na myśl niezwykłe (choć wyrodne) połączenie Elvisa Presleya z Jimem Morrisonem. 

Lecz i zapowiedzi nie były przesadzone - album to klasyczny DANZIG, taki jakim dał się poznać na czterech pierwszych płytach. Brzmienie jest mniej wymuskane i mniej nowoczesne niż choćby u Ozzy'ego - nie kipi, nie wylewa się z głośników. Jednak wszystko jest na swoim miejscu, instrumenty brzmią naturalnie, produkcja  jest po prostu bardziej subtelna - robi swoje, nie razi w uszy i przede wszystkim pozostawia pole do popisu samym piosenkom.

A te są świetne jak za najlepszych czasów. Brudne i na swój mroczny sposób zmysłowe numery ("Ju Ju Bone" - jeden z najlepszych momentów na albumie, nawet jeżeli tytułowa fraza jest równie chwytliwa jak irytująca). Subtelne, sączące się z głośników motywy jak te z "Rebel Spirits". Wreszcie singlowe, zaczynające się od ładniutkich, czystych gitar "On A Wicked Night", które mi kojarzy się z dziś kultowym wręcz "Devil's Plaything" z drugiego albumu Danzig.

Być może cały ten mój opis Danziga i jego muzyki może przerazić przeciętnego Kowalskiego, pobożnego zwolennika pieczywa zjadanego z czystej ceratki. Jednak gwarantuję, że ta muzyka to "mrok" podany w sposób, którego nie należy się wstydzić. Nie sugeruję, że to muzyka dla każdego człowieka, który lubi nieco mocniejsze rockowe granie (jak to jest w przypadku ostatniego Ozzy'ego), ale może warto spróbować.

piątek, 30 kwietnia 2010

Notatki z podróży.


Robert Frost (1874-1963)

The Road Not Taken

TWO roads diverged in a yellow wood,
And sorry I could not travel both
And be one traveler, long I stood
And looked down one as far as I could
To where it bent in the undergrowth;        5
Then took the other, as just as fair,
And having perhaps the better claim,
Because it was grassy and wanted wear;
Though as for that the passing there
Had worn them really about the same,        10
And both that morning equally lay
In leaves no step had trodden black.
Oh, I kept the first for another day!
Yet knowing how way leads on to way,
I doubted if I should ever come back.        15
I shall be telling this with a sigh
Somewhere ages and ages hence:
Two roads diverged in a wood, and I—
I took the one less traveled by,
And that has made all the difference.        20

wtorek, 2 marca 2010

Dickie - out! (I got ramblin' on my mind)


Naprawdę chciałem regularnie pisać. Niestety, znalazłem żałosną pracę za psie pieniądze - czasem trzeba. W tej sytuacji wymyślanie bzdur, na które i tak miałem mało czasu bawiąc się w autodestrukcję, spadło daleko na piąty, szósty czy dziewiętnasty plan.

Nie ma co się martwić. Kalkuję Bukowskiego - czytaj próbuję napisać coś własnego, dłuższego. Zapewne nikomu tego nie udostępnie (kto by chciał to czytać) - ale wiedzcie, że ja nadal mam radość z pisania, nawet jeżeli nie tutaj. i nawet jeżeli lepiej czytało się Wasze wypracowania pisane w czwartej klasie podstawówki. Wam też wiele radości życzę...

...a co tam, cytując Maćka Maleńczuka: "upijcie się dzisiaj, proszę was - pozwalam wam!". 

PS. No dobra, coś tam od czasu do czasu wrzucę - ale mam naprawdę mało czasu. Piszę o tym, bo jestem to winny tym kilku osobom śledzącym mojego bloga, a ostatnio nawet zachęcających mnie do "reaktywacji" ;) Nie to, że Was olałem, po prostu - staję się powoli kolejną cegłą w murze przez tę pracę. Jednak staram się konfrontować z systemem na innych polach! :P