Od dawna poszukuję dobrego kremu matującego, który nie wysuszy mi skóry jak mumii. Po przeczytaniu kilku pochlebnych recenzji, mój wybór padł na polski produkt, krem "Siarkowa moc" firmy Barwa.
Samo opakowanie bardzo ładne, kolorowe pudełko, estetyczny biało - pomarańczowy słoiczek. Może to właśnie ono sprawiło, że dostałam jakiegoś zaćmienia i kupiłam ten produkt bez wczytywania się w skład. W domu w pierwszej kolejności przeczytałam, jakie składniki aktywne zawiera ten kosmetyk, a są to: siarka, krzemian glinowo-magnezowy, tlenek cynku, multifruit extract, naturalne pochodne oliwy z oliwek, alantoina, masło shea. To ostatnie trochę mnie zaniepokoiło bo pamiętałam, jak moja skóra zareagowała na czyste shea rafinowane, ale pomyślałam, że w małym stężeniu i w dodatku w kremie przeznaczonym do cery problemowej, masło nie zrobi mi żadnego numeru.
fot. ceneo.pl |
Pierwsze kilka dni było super - krem pachnie naprawdę ślicznie, cytrusowo. Ma aksamitną konsystencję, szybko się wchłania, nadaje się pod makijaż i rzeczywiście matuje, miodzio. Po paru dniach na policzku wyskoczyła mi jakaś podskórna zmiana. Pomyślałam "zdarza się, pewnie taki moment cyklu, niedługo zlezie". A potem było już tak, jakbym zjeżdżała na sankach z Wielkiej Krokwi - jedna wielka masakra. Odstawiłam krem po zużyciu połowy opakowania (resztę wyrzuciłam) i od jakiegoś miesiąca mozolnie wracam do normy.
Nadal nie wiem, czy winne było nieszczęsne masło shea, którego od tej pory mam zamiar wystrzegać się we wszystkich produktach do pielęgnacji twarzy, czy też może parabeny, których w "Siarkowej mocy" znajdziemy niestety niemało.
Przykro mi, bo załatwiłam się tak akurat na początku lata, kiedy przecież wypadałoby stosować jedynie symboliczny, lekki makijaż, a nie tapetę kryjącą niedoskonałości. Smutno, bo dalej nie znalazłam "swojego" kremu matującego. I do tego jestem wściekła na własnego pecha, bo na innych blogach krem Barwy na naprawdę dobre recenzje i gdyby nie reakcja mojej skóry, miałby szansę stać się moim ulubieńcem - po paru pierwszych dniach byłam wręcz przekonana, że "to jest to". To tylko dowodzi, że każdy opisywany produkt do pielęgnacji trzeba przetestować solidnie chociaż przez 2 tygodnie, żeby móc opisać coś więcej, niż pierwsze wrażenie.
W kolejce na zamówienie i przetestowanie czeka inne cudo, które być może rozprawi się z moimi błyszczącymi policzkami - tym razem w 100% naturalne i napiszę o nim za jakiś czas, jak już wypróbuję porządnie. Jeśli jednak macie jakieś sugestie i chcecie mi polecić coś sprawdzonego z przyjemnym składem, to będę bardzo wdzięczna :)