Już ponad 5 tygodni minęło od narodzin Jadzi. Obiecałam Wam relację z porodu, więc czas na to najwyższy.
Do szpitala zgłosiłam się w czwartek 28. sierpnia. Byłam już osiem dni po terminie i nic nie wskazywało na rychłe rozwiązanie. Zostałam przyjęta na oddział i przeleżałam tam dwa dni. Drugiego dnia pojawiły się delikatne skurcze, które jednak nie rozwijały się w nic konkretnego a w nocy zupełnie zanikły.
Wreszcie kolejnego dnia zapadła decyzja o wywołaniu porodu. Chciałam tego uniknąć i w sumie wciąż mogłam się nie zgodzić. Ale chciałam jak najszybciej być już w domu. Bardzo tęskniłam za Bogusią. Ona za mną też. Pierwszego wieczoru strasznie płakała, kiedy zrozumiała, że nie wrócę na noc. W kolejne dni było lepiej, ale i tak potwornie mi jej brakowało. Więc nie oponowałam, kiedy zaproponowano mi kroplówkę z oksytocyną.
Przyjmując się do szpitala miałam cichą nadzieję, że uda mi się rodzić z Kasią - położną, która prowadziła szkołę rodzenia. To jest naprawdę położna z powołania. Kiedy opowiada o porodach i wszystkim, co z tym związane, oczy jej promienieją a w jej głosie słychać zafascynowanie. Położnictwo to jej pasja, nie da się tego ukryć. Poznałyśmy się już trochę podczas tych kilku spotkań w szkole rodzenia, więc miałam do niej zaufanie i chciałam by towarzyszyła mi przy porodzie. Jednak kiedy okazało się, że mam rodzić w sobotę, trochę mina mi zrzedła, bo Kasia weekendy zwykle ma wolne. Ale jednak najważniejsze dla mnie wtedy było, żeby jak najszybciej móc wrócić do domu, do Bubinki.
O 8:00 rano wzięli mnie na blok porodowy i jakież było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłam tam Kasię! Od razu uśmiech pojawił się na mojej twarzy, nie było ani cienia strachu przed tym, co mnie czeka. Wiedziałam, że będzie dobrze, że mam świetną opiekę i sama jestem silna i dam radę. Kasia podpięła mnie do KTG. Maszyna rejestrowała jakieś skurcze, których ja kompletnie nie czułam. Po ok. 30 minutach dostałam kroplówkę i jeszcze trochę leżałam. Oksytocyna zaczęła działać, czułam skurcze, choć jeszcze bardzo delikatne. Jakoś koło 9:00 mogłam wstać z łóżka i spacerować po bloku. Razem ze mną na wywołanie wzięli też koleżankę z sali, więc miałam towarzystwo. Pozwolono nam zjeść lekkie śniadanie. Później zbadano postęp porodu. Startowałyśmy niemal tak samo. No to co, która pierwsza urodzi? ;)
Nie trwało długo kiedy zorientowałam się, że moje skurcze są dość regularne i częste. Wyciągnęłam komórkę, załączyłam stoper i aż się zdziwiłam. Miałam skurcze co 2 minuty po 30 sekund choć jeszcze nie były dotkliwe.
Napisałam SMSa Iwonie - mojej douli, żeby się już zbierała. Chwilę potem skurcze stały się coraz bardziej bolesne. Umieścili mnie na sali
porodowej i tam sobie chodziłam i przybierałam różne pozycje, które mi
odpowiadały. Podobało mi się to, że byłam sama w przestronnej sali. Nikt mi nie
przeszkadzał. Położna zaglądała co jakiś czas i pytała, czy wszystko w
porządku i czy czegoś nie potrzebuję. Mogłam swobodnie korzystać z
toalety i wszystkich sprzętów na sali. Najlepiej było mi na stojąco a w czasie skurczu się pochylałam
i opierałam o fotel, albo o stojak na kroplówkę. Później na klęczkach
oparta o piłkę.
Akcja postępowała bardzo szybko. Skurcze były coraz bardziej bolesne a przerwy między nimi krótkie. Pomyślałam sobie, jak to możliwe, że niektóre kobiety mają czas na relaks między skurczami, na rozmowę, na czytanie książki, na prysznic? Potem pomyślałam, że to ze mną jest coś nie tak. Czy to możliwe, że to tak szybko idzie i zaraz urodzę? Na lewatywę czy znieczulenie było za późno. Jak już
miałam rozwarcie na 7 cm to mnie zemdliło. Spędziłam kilka chwil nad toaletą, ale nie wymiotowałam. Kasia zaproponowała, żebym weszła na pół godziny do wanny. Zdążyłam wejść tylko na kilka minut. Wtedy też dojechała doula. Na sam finisz
właściwie ;) Ale dokładnie wtedy była mi najbardziej potrzebna. W wannie miałam kilka skurczy, które najlepiej mi było przetrzymać na klęczkach. Iwona polewała mnie wodą i masowała w krzyżu. Odeszły mi wody. Wyszłam z wanny i były dwa
mega bolesne skurcze, że już tam płakałam i zastanawiałam się, po co mi to było.
Położyłam się na fotelu,
położona mnie zbadała i powiedziała, że rozwarcie całkowite i jak poczuję
parcie, to działać. Poparłam kilka razy modląc się, żeby to szybko
poszło, bo mnie potwornie bolało. Kasia i Iwona bardzo mnie wspierały i pomagały. No i o 11:03 Jadwiga pojawiła się na
świecie i od razu trafiła w moje ramiona. Dopiero wtedy na salę weszły lekarki - ginekolog i neonatolog. Witałam córkę, głaskałam ją i przytulałam. Później sama odcięłam pępowinę.
Popękałam, ale tylko trochę. Pozszywali mnie
a potem przewieźli do tzw. bocianka, gdzie przez dwie godziny tuliłam się z Jadzinką i przystawiłam ją do piersi. Załapała od razu. Mąż przyjechał na chwilę, przywitał się z córką, porobił fotki i pojechał świętować. Potem mi Jadzię umyli, zważyli, zmierzyli, ubrali i o 14:00 pojechałyśmy na salę. Poród był ekspresowy. Dwie godziny i po sprawie. A koleżanka z sali męczyła się jeszcze kolejne trzy. Tak, to ja mogę rodzić. Choć w najbliższej przyszłości nie zamierzam.
Po doświadczeniach poprzedniego porodu, który daleko odbiegał od hasła
"rodzić po ludzku", moim marzeniem było urodzić w domu. W spokojnej
atmosferze, wśród najbliższych, w spokoju, w zgodzie z rytmem własnego
ciała. Niestety to marzenie musi jeszcze poczekać na realizację. Ale już
teraz mogę powiedzieć, że i szpitalny poród może być naprawdę piękny. Jeszcze raz dziękuję fantastycznej położnej Katarzynie Żak,
prawdziwemu Aniołowi, która poprowadziła nas przez całą tę piękną
drogę. Dziękuję Ci Kasiu za Twój spokój, za pozytywne słowo, którym mnie
wspierałaś, za profesjonalizm w swoim fachu, za to, że po prostu byłaś z
nami. Dziękuję też mojej douli Iwonie Pinocy,
która zdążyła przyjechać właściwie na sam finisz, ale dała mi ogromne
wsparcie właśnie w tym najtrudniejszym momencie. Dziękuję Ci Iwonko za
Twój uśmiech, dobre słowo, za masaż, za wiarę w to, że dam radę.
Sama byłam zaskoczona tak szybkim rozwojem akcji. To dzięki Wam Jadzia
mogła przyjść na świat w fantastycznych warunkach, w spokoju, tak jak
powinno być. Jestem szczęśliwa! Jeszcze raz dziękuję!
Po porodzie spędziłyśmy w szpitalu kolejne dwa dni. Aż wreszcie mogłyśmy wrócić do domu, do rodziny. Kiedy przyjechałam, od razu przywitałam się z Bogusią. A ona... nawet nic nie powiedziała, tylko wtuliła się we mnie mocno a z oczu pociekły łzy wzruszenia. Tak bardzo za sobą tęskniłyśmy! Dopiero chwilę później zainteresowała się nową siostrzyczką i chciała ją zobaczyć. Przyjęła ją bardzo pozytywnie. Teraz codziennie mówi, że ją kocha, przytula ją, głaszcze i całuje. Mówi o niej "moja Jadzia". Cieszę się :)