Co jest pewne, to fakt, że Praga jest absolutnie zachwycająca.
Wracałam dziś rowerem ze sprawunków sobotnich. Wzrok mętny, bo w domu robota, a w środku jakieś typowe smuteczki. Lokalne menele dręczyły ślicznookiego chłopca ("no daj pan chociaż dwa grosze!") i w momencie gdy obejrzałam się, czy już go tłuką, doścignął mnie pan w cytrynowej koszulce polo. Miał nogi ogolone dokładniej niż ja (dziś rano znów krwawa masakra, czy z tego się wyrasta?) oraz damskie okulary przeciwsłoneczne D&G.
"O czym pani marzy?"
Chichoczę zakłopotana, bo dobrze wiem o czym, ale że staram się tego jeszcze nawet na głos nie myśleć, to że tej chwili o kolacji (duszone na maśle kurki, ugotowany bób, bryndza, świeża i włochata nieśmiała mięta). Liczyłam na jakiś grubszy wątek egzystencjalny, albo chociaż marzenie na wymianę.
"A czy ja mam sobie (zdejmuje D&G) zrobić botoks pod oczami? A włosy na blond, taki bardzo jasny blond?"
Nie wiem proszę pana, mężczyźni potrafią się pięknie starzeć.
"A czy ma pani partnera? (pomrukuję, mieszcząc w tym dźwięku całą niekonkretność świata). A ile ma lat? Bo pani to tak koło dwudziestki to on pewnie botoksu jeszcze nie potrzebuje! A co by pani zrobiła, gdyby załóżmy, pani partner miał wiele koleżanek i chciał z jedną, dajmy na to no nie wiem, Patrycją albo Pauliną, imiona tak wymyślam, pojechać na dwa tygodnie do Los Angeles, bo pani nie miałaby czasu? Pytam dlatego, bo wie pani, my polki (tak.) to podobno jesteśmy bardzo wysoko na takiej liście na temat zazdrości, że strasznie zazdrosne jesteśmy. Amerykanki dajmy na to w ogóle nie są zazdrosne o swoich partnerów, ale ja myślę prosze pani, że to bardzo dobrze, że my jesteśmy takie, bo to znaczy, że nam zależy. Ale ja tam nie oceniam, też bym nie puścił. O, pani widzę tu mieszka, to do widzenia!". Nawet Witkowski by go lepiej nie wymyślił.
I pojechał radośnie i dobiłam do domu ja. Do swojej kolacji, do trzech książek które właśnie kupiłam, bo już nie mogłam wytrzymać bez kąsającej literatury, takiej co to nie da rady się nie zadumać.
Strasznie mi czasem dobrze, jak jem jagody z emaliowanego garnuszka, albo jak jadę rowerem i jest trzecia nad ranem i łaskoczą mnie usta i powieki. Dziś mnie nic nie łaskocze, oprócz sumienia, bo pisanina leży i czeka. Od tygodnia jestem redaktorką KUKBUKa, fantastyczne uczucie, ponad wszystkimi innymi zmiennymi uczuciami.
A czasem strasznie źle zupełnie bez wyraźnego powodu. Ale nie z życiem, tylko z samą sobą. Przecież watą cukrową też się można udusić. A jak ktoś czasami przytuli Cię tak, że stopy dyndają gdzieś tam nad ziemią, to najpewniej stracisz kontakt z rzeczywistością. Muszę się pilnować w każdej minucie.
Wczoraj wieczorem też wracałam do domu rowerem, na leciutkim rauszu, w jednym z moich ulubionych momentów dnia, kiedy z każdym mrugnięciem robi się ciemniej, ale niebo jeszcze kolorowe. Praga zaczynała świętowanie weekendu. Dwóch bardzo pijanych delikwentów spotkać się miało w bramie, szli powoli i zygzakiem, patrząc ku sobie rzewnie. Wtem jeden z mozołem wyciągnął rękę, drugi otworzył usta, bo wiedział co nastąpi, nagle spotykają się: dłoń się otwiera, drobniaki lecą na chodnik. Bardzo to było teatralne.
A ja sobie trenuję koncentrację na teraźniejszości, bo to pozwala zapanować nad neurozą.
Na szczęście w teraźniejszości nie kończą się maliny i jagody, kurki, ciepłe od słońca pomidory malinowe na zimnym twarożku, no i ta praca, gdzie za oknem ogródek ziołowy, a ja wierzę w każde słowo, które piszę. Nie kończą się ludzie wokół, do jedzenia słuchania rozmawiania. Nie kończą się póki co także filmy studia Kadr na YouTube (czarno-biała polska melancholia, cudowne). Ani wino, ostatnio.
Zobaczymy co będzie, zawsze zostanie nam lato i kłos na ręku.
sobota, 5 lipca 2014
Subskrybuj:
Posty (Atom)