Czasem po prostu wstajesz rano i marszczysz brwi. Dzień zaczynasz z niewyraźnym uczuciem, że zaraz coś runie. Mimo, że jest jasno, wszędzie palą się światła - na klatce schodowej w tramwaju, w całym szklanym, przerażającym biurowcu. Są w nim jednak pomieszczenia bez okien, odkrywasz w nich, że naprawdę masz kilkadziesiąt procent wspólnych genów z takim na przykład ptakiem albo ćmą. Coś Cię nosi, ale nie wiesz gdzie.
Niebo wie, że jesteśmy teraz zmartwieni. Nic sobie z tego nie robi.
Z nudów żujesz powoli obite, niesmaczne jabłko i patrzysz na ludzi z ukosa, jeżeli w ogóle patrzysz na kogokolwiek. Każdy kęs to 10 sekund mniej do godziny zero. W której nic się nie wydarzy. Bolą Cię plecy, więc wzdychasz co jakiś czas. Pomiędzy ziewami łykasz z zamkniętymi oczami przestygniętą kawę. Pieprzony małpi gaj, co dwie godziny chwytasz się czegoś, co znajdziesz w próżni, żeby dzień miał strukturę i żeby w serotoninowym marzeniu nie zjeść dwóch tabliczek czekolady na ławce przy stojaku rowerowym.
Czekasz na katastrofę. Polega ona na tym, że kolejny dzień spędzasz na odliczaniu godzin.
Nie ma nic gorszego od czekania. Z każdą minutą ktoś dokłada kamyczek i w końcu ledwo stoisz na nogach. Coś Ci przecież szeptało do ucha, że to się nie może udać, byłoby za pięknie.
W końcu dostajesz to, co sobie tak rzetelnie wymartwiałaś cały dzień. Który to już raz nic wielkiego się nie dzieje.
A czasem zrywasz się z łóżka zupełnie nieswoja, ładnie ułożą Ci się włosy i sukienka. Policzek różowy, dziewczyna jak malina. Och, wspaniały dzień na zdobywanie świata. To przecież nic nie znaczy, że nic wielkiego się nie dzieje. Czemu coś miałoby pójść źle? Przecież dobre nastawienie to podstawa, tak mówią na mieście, na tych ławkach koło stojaków rowerowych, gdzie nigdy nie dociera słońce, a zawsze dociera wiatr.
W moim przypadku dobre nastawienie to podstawa do zawodu. Uśmiech prostuje się sam. Policzek czerwony. Jeszcze jedno nigdy-więcej.
Ktoś mnie chyba musiał porwać, uśpić i wyciąć całą intuicję, sprzedać handlarzom organów. Obudziłam się w wannie z lodem, z blizną pod żebrami. Jakby tego było mało, chirurg stażysta zaszył w środku szmatę i całkiem sporo naiwności. Wspaniale, oklaski.
Obiecuję, że to ostatni emo post przed wakacjami, odkurzam sobie głowę z tego białego puchatego alergizującego słodkiego gówna i cieszę się na plaże, owoce i Ulę. Jestem w Berlinie, czwarty raz w ciągu roku i znów z taką malutką sieczką w głowie. Ale jest wspaniale, piwnie, pizzowo i czekoladowo, przytulając własne kolana gadamy do późna przy starym drewnianym stole, otoczeni chaosem zabawek i kredek. Jutro włóczęga po znajomych kątach i najlepszy możliwy lunch na taki stan ducha, czyli ramen. A wieczorem Madryt. Pojutrze Gwatemala. Za tydzień Meksyk. Dobry plan. Załóżmy, że świat będzie istniał jeszcze tylko trzy tygodnie.
Całkiem dobry plan.