czwartek, 6 marca 2014

Nic nie poradzisz na niepokój.
Czasem po prostu wstajesz rano i marszczysz brwi. Dzień zaczynasz z niewyraźnym uczuciem, że zaraz coś runie. Mimo, że jest jasno, wszędzie palą się światła - na klatce schodowej w tramwaju, w całym szklanym, przerażającym biurowcu. Są w nim jednak pomieszczenia bez okien, odkrywasz w nich, że naprawdę masz kilkadziesiąt procent wspólnych genów z takim na przykład ptakiem albo ćmą. Coś Cię nosi, ale nie wiesz gdzie.

Niebo wie, że jesteśmy teraz zmartwieni. Nic sobie z tego nie robi.

Z nudów żujesz powoli obite, niesmaczne jabłko i patrzysz na ludzi z ukosa, jeżeli w ogóle patrzysz na kogokolwiek. Każdy kęs to 10 sekund mniej do godziny zero. W której nic się nie wydarzy. Bolą Cię plecy, więc wzdychasz co jakiś czas. Pomiędzy ziewami łykasz z zamkniętymi oczami przestygniętą kawę. Pieprzony małpi gaj, co dwie godziny chwytasz się czegoś, co znajdziesz w próżni, żeby dzień miał strukturę i żeby w serotoninowym marzeniu nie zjeść dwóch tabliczek czekolady na ławce przy stojaku rowerowym.

Czekasz na katastrofę. Polega ona na tym, że kolejny dzień spędzasz na odliczaniu godzin.
Nie ma nic gorszego od czekania. Z każdą minutą ktoś dokłada kamyczek i w końcu ledwo stoisz na nogach. Coś Ci przecież szeptało do ucha, że to się nie może udać, byłoby za pięknie.
W końcu dostajesz to, co sobie tak rzetelnie wymartwiałaś cały dzień. Który to już raz nic wielkiego się nie dzieje.

A czasem zrywasz się z łóżka zupełnie nieswoja, ładnie ułożą Ci się włosy i sukienka. Policzek różowy, dziewczyna jak malina. Och, wspaniały dzień na zdobywanie świata. To przecież nic nie znaczy, że nic wielkiego się nie dzieje. Czemu coś miałoby pójść źle? Przecież dobre nastawienie to podstawa, tak mówią na mieście, na tych ławkach koło stojaków rowerowych, gdzie nigdy nie dociera słońce, a zawsze dociera wiatr.
W moim przypadku dobre nastawienie to podstawa do zawodu. Uśmiech prostuje się sam. Policzek czerwony. Jeszcze jedno nigdy-więcej.























Ktoś mnie chyba musiał porwać, uśpić i wyciąć całą intuicję, sprzedać handlarzom organów. Obudziłam się w wannie z lodem, z blizną pod żebrami. Jakby tego było mało, chirurg stażysta zaszył w środku szmatę i całkiem sporo naiwności. Wspaniale, oklaski.

Obiecuję, że to ostatni emo post przed wakacjami, odkurzam sobie głowę z tego białego puchatego alergizującego słodkiego gówna i cieszę się na plaże, owoce i Ulę. Jestem w Berlinie, czwarty raz w ciągu roku i znów z taką malutką sieczką w głowie. Ale jest wspaniale, piwnie, pizzowo i czekoladowo, przytulając własne kolana gadamy do późna przy starym drewnianym stole, otoczeni chaosem zabawek i kredek. Jutro włóczęga po znajomych kątach i najlepszy możliwy lunch na taki stan ducha, czyli ramen. A wieczorem Madryt. Pojutrze Gwatemala. Za tydzień Meksyk. Dobry plan. Załóżmy, że świat będzie istniał jeszcze tylko trzy tygodnie.

Całkiem dobry plan.

poniedziałek, 3 marca 2014

Leżę pod kołdrą i ruszają mi się tylko oczy, na więcej nie mam siły, bo oduczyłam się zasypiać. Niepokoje takie tam. Leży się smakowicie, nie wiem kiedy znów będę tak sobie spokojnie.
Mam rozpisany plan zmartwień na każdy dzień.

W środę będą mi się trzęsły ręce od czekania.

Jutro będzie nieogarnięte. Niech mi ktoś zrzuci linę do tej studni. Stara śpiewka. Czas domyślić do niej nowy plan. Może na plaży.

Dzisiaj było dziwne, wietrzne i poddenerwowane. Zostały mi dwa dni i nadal nie mam japonek ani filtra przeciwsłonecznego. Takie sezonowe rarytasy to nie u nas nie teraz, panie tego.

Wczoraj był dobry zimny dzień, doskonale miejska niedziela. Śniadanie w Kubku z fajnym państwem Tolowym. Sto milionów kroków, ból głowy i koszmarne niewyspanie na twarzy i w nogach, a mimo to jakaś podejrzana (wcale nie) uciecha. Dawkuję sobie ludzi, bo czasem jakoś nie mam na nich siły, zwłaszcza jak znajdę odpowiednią do włóczęgi muzykę, na przykład dziś Jefferson Airplane. Pustym Śródmieściem dobrze się idzie, w końcu docieram do Rakowieckiej i znajduję sobie misję. Wspólne milczące szorowanie stuletnich drzwi i przesuwanie wielkiej szarej kanapy w pachnącym najlepiej, bo farbą i drewnem mieszkaniu mojej przyjaciółki na ostatnim piętrze starej kamienicy. A potem idealne na niedzielę pierogi z mięsem i grubymi jak dla górnika skwarami, z najfajniejszego mleczaka warszawskiego. A ręce pachną nam płynem do mycia szyb. I znów samotny szaro-granatowy spacer z rękami w kieszeniach i drapaniem w gardle. Różowe buty dobrze niosą. Wyprzedzam wszystkich na trzeciego.

Dobrze, że z głowy wymiotło stary brud. Ten nowy jest taki biały i puchaty jak pyłek lipy, ciekawe czy dostanę od niego straszliwego kataru. Staram się nie zastanawiać nad tym, co będzie później niż za trzy godziny.
Dostajesz to, co widzisz.
Słodko toniesz w tym i łamią Ci się usta w ostatnim uśmiechu.
Oby jak najczęściej. Ale na wszelki wypadek o tym nie rozmyślaj.