Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwierzęta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwierzęta. Pokaż wszystkie posty

sobota, 19 lipca 2014

# 146. Mój zwierzyniec :)



Moja menażeria




Pozwólcie, że Wam przedstawię – oto zwierzątka, które mieszkają sobie razem ze mną w mieszkaniu o powierzchni 65 m² na pierwszym piętrze; w bloku na warszawskim Tarchominie.

Najstarsza jest Azunia, wielorasowiec pospolity. Pochodzenie – schronisko w Celestynowie. Zawitała do nas jako maleńka kuleczka w październiku 2005 roku. Wkrótce będziemy więc obchodzić jej 9 urodziny. Zawsze twierdziłam, że z niej taki koto-pies. Jej najlepszym zajęciem jest przesiadywanie na kolanach domowników lub gości i wymuszanie miziania. Czyż nie jest słodka?

Potem pojawiła się u nas Psotka. Pochodzenie – klinika weterynaryjna „Vetka”, do której chodziłam z Azą. Do kliniki Psocia została dostarczona przez straż miejską. Była malutkim kociaczkiem, mieszczącym się w jednej dłoni, wygłodzonym, przestraszonym, ze zmiażdżoną przednią łapką (lekarze obawiali się, że trzeba będzie ją amputować). Kocia miała jednak szczęście – zawitała w progi kliniki, jak był tam akurat ze swoim kotem mój kolega. Doniósł mi o tym małym nieszczęściu, a było to akurat w takiej chwili, gdy ja już dojrzałam do tego, żeby mieć w domu więcej niż jedno zwierzę. Pojechałam, wzięłam do ręki i nie uwierzycie, ale to małe płaczące cały czas kocię natychmiast uspokoiło się i zaczęło mruczeć. Nie byłam w stanie jej już tam zostawić nawet na parę godzin i wyszłam z kliniki jako dumna właścicielka kotki. Obecnie jest śliczną, wiecznie mruczącą, już sześcioletnią koteczką, bardzo zakochaną w swojej pani. Innych domowników jedynie łaskawie toleruje. Aha – ma wszystkie cztery łapki :)


Kolejny biedak, jaki do mnie zawitał, to jedyny mężczyzna w tej gromadce – Tofik. Pochodzenie – okolice Cmentarza Powązkowskiego. Nawet nie macie pojęcia, jaka z niego była nędzotka, jak go przywieźliśmy pewnego listopadowego, już mroźnego wieczoru. Bawił się jakimś fruwającym listkiem w pobliżu ruchliwej ulicy, był przemarznięty, wygłodzony, taki mały szkieleciorek. Na początku trzeba było odizolować go od reszty zwierzyńca ze względu na świerzbowca w uszkach. Pamiętam jak siedział w zamkniętej kuchni, ale na widok wchodzącego człowieka zaczynał mruczeć. Chyba z wdzięczności, że mu ciepło, ma co jeść i jest kochany. Nigdy nie słyszałam, żeby jakikolwiek kot tak głośno mruczał jak mój Tofiś. Słychać go w całym mieszkaniu. Ma już prawie 5 lat i waży … 6 kilo (Psotka tylko połowę tego). Jako rodzynek jest przez wszystkich bardzo rozpieszczany, a on no cóż…on jest przecież bogiem :).

I teraz jedyna arystokratka w tym towarzystwie Ada. Czystej krwi, rodowodowa rottweilerka, która została „porzucona” w moim mieszkaniu przez swojego pana (taki prezent dostałam od znajomego hodowcy rottweilerów). Adusia ma dwa latka, jest cudownym psem, miłym, kochającym, przyjacielskim. Wbrew temu, co mówią o rottweilerach nie ma w niej za grosz agresji, jedynie co, to… zalizałaby na śmierć. Lubi bawić się z innymi pieskami, choć jak pojawia się w jej okolicach jakiś yorczek, to obawiam się, że może dojść do nieszczęścia, bo jednak Ada – mimo że należy do małych rottweilerów - waży swoje 40 kilo.

Ja wiem, że ten post nie bardzo pasuje do charakteru tego bloga, ale od czasu do czasu trzeba pochwalić się swoją rodzinką.